STOMIA I JA - nie ma przyjaźni, jest chłodne partnerstwo - Anka

Sty 202424

Jak złapałam stomię? Bardzo prosto.
Najpierw złapałam raka.
A potem to już jakoś tak samo poszło.
Lekarz nazwał to zgrabnie "powikłaniami popromiennymi po raku jajnika".
Ale po co sobie komplikować życie, doktorku? – lepiej od razu z grubej rury i wprost. Te całe neutralnie i nijako brzmiące "powikłania" to zwykła, niefinezyjna stomia. Otwór do środka mnie, który służy do wydalania tego, co zwykły człowiek wydala tyłem. Kulturalnie i po ludzku. Siedząc na toalecie.

stomia-i-ja-anka-1.jpg

Tak, MAM STOMIĘ.

Czy ją lubię? Nieeee, w żadnym wypadku. Toleruję i akceptuję. Ale - bez czułości.

To i tak dużo, zwłaszcza, że na początku, te 6 lat temu, sądziłam, że nie ma absolutnie żadnej możliwości, byśmy się jakoś dogadały. Rozważałam więc różne opcje rozwiązania tego problemu. Wszystkie kończyły się w sumie tak samo.

Spokojem.
Ciszą.
Nirwaną.
Niebytem, w którym nie ma nic i nic nie boli.

Być może takie rozwiązania nazwiecie tchórzostwem, bo przecież "trzeba brać problemy na klatę", bo "stomia to życie", bo "chcieć to móc". Mówcie sobie, co chcecie. Mam to w nosie. A dlaczego?

Z prostej przyczyny - nic o mnie nie wiecie, więc tak naprawdę, te rady i opinie to strzelanie na oślep.
A fakty są takie, że brałam wszystko na klatę. I walczyłam. Walczyłam jak lwica. Najpierw, rozpaczliwie próbując uratować moje małżeństwo. Nie udało się. Wygrała laska bez raka i z włosami – na głowie, nie w garści.Cóż, bezsprzecznie miała lepszą ofertę niż powolne umieranie.
Potem walczyłam z poczuciem samotności i z decyzjami, których nie umiałam podjąć.

I walczyłam też z rakiem.
Kiedy usłyszałam, że można to cholerstwo zwalczyć, zgodziłam się w ciemno, wychodząc z założenia, że wszystko będzie lepsze niż perspektywa śmierci w wieku 26 lat...

Cóż, nie miałam pojęcia, że w słówku "wszystko" znajduje się woreczek na kupę przyklejony do brzucha, już na zawsze.

stomia-i-ja-anka-2.jpg

W zeszłym tygodniu pyknęło nam 6-lecie razem. "Stomia" i "razem" to słowa, które w moim wypadku kompletnie się nie łączą i nie kleją. To dwa różne byty. I owszem, mam ją. Trudno zapomnieć. Ale traktuję ją w kategorii przykrego obowiązku, a nie bożego daru. Dlaczego?
Bo w moim wypadku to nie "boży dar", lecz złośliwy chichot losu.
Poszłam usunąć raka i lekarze mówili, że jestem młoda, silna i dobrze rokuję. Że powinno się udać. Że naświetlania dadzą radę.
Dały.
Nie mam raka. Jestem czysta od 6 lat. Ale - na pamiątkę mojego wielkiego zwycięstwa dostałam bonus w postaci stomii. Pyrrusowe to zwycięstwo, eeech.

stomia-i-ja-anka-3.jpg

Tak więc żyjemy sobie wespół. Ona i ja. Razem a jednak osobno. Dbając o siebie na tyle, by wciąż żyć.
Nie nazwałam jej i nie maluję buźki na woreczku. To worek na kupę. Nie musi się uśmiechać.
Nie myślę też o sobie w kategorii "stomiczka". Jestem osobą, którą dotknęły powikłania po raku, w wyniku czego mam stomię. To powikłanie, nie koniec świata. Tyle w temacie.
O stomię dbam więc, tak, jak o włosy i zęby. Myć trzeba, ogarniać trzeba. Dbać o czystość i higienę.

No to dbam i ogarniam. I jest ok. Na tyle, że żyję, jak zwykły człowiek. To znaczy – zwykły z workiem na kupę dyndającym u pasa.
Jest stabilnie. Ja dbam. Ona nie robi niespodzianek. Ale żebyśmy się jakoś tak bardzo "spsiapsiły"? Nie, raczej nam to nie grozi.

Gdy wywietrzały mi z głowy pomysły o nirwanie, pomyślałam, że może przegadam sprawę z kimś, kto się na tym zna. Poszłam więc do psychologa, a w zasadzie do pani psycholog.
Czy pomogła? Tak. Zdecydowanie
.
Jak widzicie, nie zaczęłam pałać miłością do stomii. Nie o to mi też chodziło i nie z tym miałam problem. Ja od samego początku temat stomii wzięłam na klatę. Bez entuzjazmu, ale jednak. Po pierwszym szoku (przyszłam z chorym jajnikiem, wyszłam bez jelita) powiedziałam sobie:

– dobra, Anka, ogarnijmy, na czym stoimy. Kiedy zaczynałaś ten "bieg, po wszystko: bilans wyglądał następująco:
rak: szt. 1
jelito: szt. 1

Dziś bilans wygląda tak:
rak: szt. 0
jelito: szt. 0
+ bonus: stomia szt.1

stomia-i-ja-anka-4.jpg

Zyskałam życie, ale ze stomią. Mogłam nie mieć stomii i zwyczajnie już nie być. Jednak, pomimo tego, ile dzięki niej zyskałam, stomia stała się dla mnie symbolem krzywdy i fałszywej nagrody po nadludzkim wysiłku, jakim była walka z rakiem. W stomii zwizualizowałam sobie wszystkie krzywdy związane z poczuciem straty tego, co tak naprawdę miałam zyskać. I właśnie ten pokręcony problem chciałam sobie poukładać.
Nie polubiłam stomii, lecz pogodziłam się z tym, że mi się przytrafiła. Przepracowałam poczucie krzywdy i pyrrusowego zwycięstwa, za jakie uznawałam i w sumie nadal uznaję to, co przygotował dla mnie los. Opcja "coś za coś", zamiast "zwycięzca zgarnia całą pulę"?... Eeech. Nie tak miało być.

Wiele sesji z psychologiem pomogło mi wybaczyć sobie to, że przytrafił mi się rak. Że nie będę w stanie dać życia. Że nie potrafiłam utrzymać małżeństwa i - że jako wisienkę na torcie, po tym morderczym biegu, w nagrodę dostałam stomię.
Wybaczyłam sobie to wszystko, choć tak naprawdę nie było w tym mojej winy.
Wybaczyłam, ale okupiłam to wysiłkiem prawie tak wielkim jak walka, jaką stoczyłam, by w ogóle żyć.

stomia-i-ja-anka-5.jpg

Zaczęłam podchodzić do stomii zadaniowo. Bez strachu. Bez stresu. Bez wstrętu. Zadaniowo. Business is business. Ja jestem, póki ona jest i - póki ma się dobrze. Dbam więc, by tak się miała. Bo dzięki temu i mnie jest ok. Chodzę na basen. W góry. Jeżdżę na rowerze. Trekkinguję i tańczę. A! Nawet randkuję.

To nie jest tak, że się jej wstydzę. Nie wstydzę się, ale nie ma między nami chemii.

Dlaczego o tym piszę?

Bo myślę sobie, że warto pokazać inną odmianę akceptacji stomii.
Bez peanów, bez deklaracji i promocji. Bez jej nazywania i celebrowania każdych urodzin. Bo tak naprawdę, to nie wszystkie święta są do świętowania. I czasami, by ruszyć z miejsca wystarczy szorstkie partnerstwo.

stomia-i-ja-anka-6.jpg

Stomia nie dla każdego jest najlepszą opcją, by dobrze żyć. Czasami, dla niektórych jest okrutnym chichotem losu, skutkiem ubocznym, totalnym zaskoczeniem, szokiem i wielką traumą rzutującą na całe dalsze życie.
Grupa wsparcia bardzo mnie wzrusza. Nie udzielam się w niej, ale czytam to, co piszą inni. Czytam od zawsze. W sumie dołączyłam do grupy od razu w szpitalu. Dlaczego? Bo myślałam, że poczuję do stomii to, o czym tu często niektórzy piszą. Że poczuję wdzięczność, radość, że ją mam. Że poczuję coś dobrego, pozytywnego. Że ruszę do przodu... Jedyne, co początkowo czułam, to to, że znów nie umiem się dostosować, że inni dali radę, a ja nie. Dopiero psycholog uświadomiła mi, że to nie tak. Że takie doznanie, jak dożywotnia stomia i to jeszcze z zaskoczenia, to coś, co trzeba przepracować, a nie zaklinać, usiłując upodobnić się do innych.
Dlatego właśnie już się nie winię za to, że traktuję ją chłodno
. Że wyłączam emocje, gdy muszę ją ogarnąć. Że wyrażam się o niej beznamiętnie, nie romantyzując jej istnienia. Ot, powikłanie i już.

Psycholog powiedziała mi, że kluczem do przepracowania krzywdy, z którą utożsamiam stomię, jest wybaczenie sobie tego, co mi się przytrafiło. I że to nie znaczy, że muszę mieć do stomii taki stosunek, jak mają inni.

Dużo o tym myślałam i doszłam do wniosku, że jedynym sposobem, bym ruszyła z miejsca w tej kwestii, jest zaakceptowanie stomii, jako czegoś, co zaistniało i co istnieć będzie, bo dzięki temu - i ja istnieję. Zostałyśmy więc partnerkami, nie – przyjaciółkami, lecz partnerkami.

Stomia jest częścią mnie, a ja jestem dzięki stomii, choć ona wcale nie musiała mi się zdarzyć... Tak, to nie fair. Ale cóż... Jeśli będę skupiać się na przeszłości, wciąż ją rozpamiętując, przyszłość umknie mi sprzed nosa. A przecież zmarnowałam już dość czasu na raka, na opłakiwanie nieudanego małżeństwa i na niewypaśny bonus, jaki dostałam od losu wraz z szansą dalszego życia.

stomia-i-ja-anka-7.jpg

Nie lubię stomii, lecz akceptuję fakt, że jest i że już zawsze będzie. To pomaga mi żyć i planować przyszłość. I właśnie to samo radzę tym, którzy tak jak ja nie potrafią wpasować się w ramy wdzięczności do niej.

To nie Wasza wina. Najważniejsze, byście zapragnęli ruszyć dalej. Z nią.

Prosić o pomoc to nie wstyd - zwłaszcza o tę profesjonalną. To trudne, bo w naszym kraju to nadal temat z gatunku tych wstydliwych i nie do dyskusji.

Pomoc jest dobra. Ratuje życie. Ratuje głowę. Ważne, by umieć z niej skorzystać – nie oczekiwać ryby lecz wziąć wędkę i łowić samemu. Tak, to może zająć dużo czasu, ale dacie radę. Żyjecie – to wielki przywilej i doskonały punkt wyjścia. Cała reszta, to kwestia czasu.

Ruszycie z miejsca, jeśli tylko zechcecie sobie wybaczyć, choć tak naprawdę - nie zawiniliście nic a nic.

Ściskam Was mocno,
Anka

................................
Tekst Iza Janaczek
Foto unsplash

 

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na