Autor: Fundacji STOMAlife
Uważaj o czym marzysz, bo marzenia się spełniają. Brzmi to raczej złowieszczo, a przecież to piękne, że nasze mniej lub bardziej szalone plany snute w deszczowe dni nabierają realnego kształtu. Chciałabym się Wam pochwalić: zostałam nauczycielką jogi.
To było moje marzenie, które spełniło się w dniu urodzin moich oraz 18-tej rocznicy mojej stomii. Znaczące.
Niedawno doświadczyłam wielu traumatycznych zdarzeń. Straciłam kilkoro członków z najbliższej rodziny. Odeszła ciocia, obie babcie. Śmierci poprzedzone chorobą nie są wcale łatwiejsze do zniesienia. Oczekiwanie daje tylko pozorne poczucie, że ma się jeszcze
chwilę, aby powiedzieć coś, na co może zabrakło czasu wcześniej, zapytać o przepis na ulubioną potrawę, którą ciocia robiła z myślą właśnie o nas lub po prostu spędzić czas wspólnie milcząc. Cały czas słychać bezlitosne tykanie wskazówek a odejście
jest równie zaskakując i bolesne jak gdyby wydarzył się nagły wypadek. Nie zdążyłam uporać się z tymi emocjami, kiedy dowiedziałam się o śmiertelnej chorobie mojego taty. I jemu towarzyszyłam w ostatnich miesiącach życia. O ironio, jego choroba spowodowała,
że także miał stomię…
Tanie emocje i granie na uczuciach? Nie umiem nimi grać. Wracając do tamtych wydarzeń chciałabym Wam pokazać co zyskałam dzięki jodze. A to dzięki niej znalazłam w sobie siłę, aby wstawać każdego kolejnego poranka i nie koncentrować myśli na wyborze sukienki
do trumny. Skoro wszystkich nas to czeka, po co zajmować się czymś po drodze? Wstawałam rano na zajęcia na mojej wymarzonej (te marzenia jednak mają moc) psychologii, wpadały mi jakieś zlecenia na wnętrza, starałam się pisać na blogu. Ale wszystko
to działo się w zwolnionym rytmie, jakbym jechała na jałowym biegu. Wszystkie możliwe egzaminy odsuwałam w czasie, blog uzupełniałam nieregularnie bo czułam, że zalewa mnie żal. Zbyt często przesiadywałam zamknięta w czterech ścianach domu wypłakując
się w poduszkę, za jedynego towarzysza smutku mając kota. W całym tym poczuciu beznadziei była jedna, jedyna rzecz, której trzymałam się i wracałam do niej regularnie. Joga. Czułam wewnętrzny przymus treningów bo po nich czułam się znacznie lepie
i wracałam do pionu. No dobrze, to nie do końca działało jak w zegarku, każdej środy o 17:00 jestem na macie. Po dłuższych okresach regularnej medytacji i ćwiczeń, kiedy czułam że jest lepiej, trochę odpuszczałam Znalazłam w sobie siłę, aby poszukać
swojego miejsca. W Warszawie było mi niewygodnie. Wróciłam do rodzinnego Trójmiasta. Tam też nie znalazłam swojego miejsca. Trawa tam wcale nie była zieleńsza. Na dodatek sama wylądowałam w szpitalu. Jednak podniesiona na duchu, koncentrując się na
celu zaczęłam podporządkowywać jemu swoje działania. Wierzcie mi, w moim kalendarzu miałam w szczególny sposób zaznaczony dzień, kiedy będę mogła wrócić do treningów po hospitalizacji i rekonwalescencji. Chciałam więcej niż mogłam uzyskać tu. Zaplanowałam
wyjazd do serca jogi, Indii. Wreszcie nadszedł wymarzony dzień. Trzymając w drżących rękach bilet ruszyłam w podróż, nie pierwszą ale może jedną z ważniejszych w życiu? Oczywiście, jak to u mnie, nie obyło się bez dodatkowych atrakcji. W drodze do
Indii miałam przystanek w Nepalu. I tam dopadł mnie potworny kryzys. Wreszcie poczułam całkowite odprężenie ale moje ciało nie było przygotowane na wszystko, co chciałam zrobić. Zasłabnięcie, szpital, kroplówki. Na szczęście skończyło się na krótkim
pobycie ale mimo wszystko szybko zamieniłam szpitalne łóżko na hotelowy pokój. Choć to nie dom, tam czułam się mniej chora. To wydarzenie zweryfikowało moje plany. Początkowo chciałam już w Nepalu zacząć profesjonalny kurs jogi ale skoncentrowałam
się na dojściu do siebie. Co było właściwą decyzją.
1 czerwca dotarłam do moich wymarzonych Indii. Przy okazji na własnej skórze przekonałam się jak mały jest świat, bo w Bangalore spotkałam przyjaciela z dawnych lat, z którym spędziłam trochę czasu. Wiem, jak cenne są takie chwile i każdą warto wykorzystać,
co zrobiłam z olbrzymią przyjemnością.
Moim celem w Indiach była szkoła jogi na południu, Mysore. Pierwsze tygodnie były ciężkie. Trzeba to powiedzieć wprost. Organizm jeszcze nie do końca doszedł do siebie, ale ja miałam zaplanowany każdy dzień. Postanowiłam, że nie dam się. Biegunka, zawroty
głowy i odklejające się worki dawały się we znaki. Wychodziłam na chwilkę z sali żeby opanować jak najszybciej awarię i wracać do zajęć. A skoro mówimy o awaraich – sprzęt, z którego zazwyczaj korzystałam została wycofany z produkcji, a nie ma nic
gorszego niż dopasowywać nowy będąc poza domem. Wyjechałam zaopatrzona w inny, ale nie byłam z niego zadowolona. Paczka, w której miałam dostać sprawdzone worki utknęła na cle, na cały miesiąc! Zorganizowałam sobie sprzęt na miejscu, ale miał zbyt
sztywne płytki jak na wygibasy, które zaplanowałam dla swojego ciała a zwłaszcza brzucha… A zajęcia były intensywne. Pięć dni w tygodniu zajęcia zaczynaliśmy o 7:40 aby przez 8 godzin zegarowych ćwiczyć umysł i ciało. Czy weekendy były inne? Tak.
W soboty i niektóre niedziele zaczynaliśmy już o 6:30, ale za to tylko do obiadu . Dzień zaczynał się od zajęć praktycznych. Półtorej godziny poświęcaliśmy na pełen trening, w którym są dwa przywitania słońca a każde wykonuje się po 5 razy oraz 71
pozycji. Oczywiście zaczynaliśmy stopniowo wprowadzając kolejne. Po 10-minutowej medytacji mieliśmy krótką przerwę i mogliśmy przejść do zajęć z Asan czyli figur. Po rozgrzewce wykonywaliśmy daną asanę i doprowadzaliśmy do perfekcji. Założenie nóg
za głowę już nie jest problemem. Wiedzę praktyczną musi wzmocnić teoria. Poznaliśmy korzyści i ograniczenia każdej asany, których nazw uczyliśmy w sanskrycie. Także ich numeracji. Zgłębialiśmy tajniki prawidłowego oddechu, wiedzę o czakrach czyli
splotach nerwowych, no i historię jogi. Początkowo zasypiałam ze zmęczenia w przerwie na obiad. A po nim przecież czekały nas kolejne zajęcia – anatomia, medycyna ajurwedyjska oraz dietetyka. Dzień kończyliśmy medytacją i kolacją. Przed snem miałam
siłę tylko na małą powtórkę całodziennej dawki wiedzy. Zresztą sen i powtórki to w zasadzie jedyne rzeczy, na które przeznaczyłam czas wolny od zajęć.
Pierwsze dwa tygodnie były najtrudniejsze, nie tylko dla ciała, medytacja przywróciła wiele bolesnych wspomnień i wylałam morze łez. Tak, miałam poczucie bezsensu i chciałam to wszystko rzucić w chwili słabości. Postanowiłam nie poddać się łatwo, skoro
przetrwałam pierwszy dzień, potem drugi i trzeci, czemu nie spróbować z czwartym? Tak dotarłam do trzeciego tygodnia zajęć, w którym poczułam zmianę. Jakby ktoś zapalił we mnie na nowo iskrę. Uśmiechałam się coraz szerzej i czułam, że mam coraz więcej
sił, że zaczynam czuć stabilizację zamiast wewnętrznego roztrzęsienia, które tak długo mi towarzyszyło. Poprawę widziałam też w ilości snu, którego potrzebowałam, aby zregenerować się przed kolejnym dniem. Wreszcie zaczęłam mieć czas na powtórki,
sen i … weekendowe zwiedzanie.
Elementem poznania swojego ciała była także dieta. Dotyczył nas całkowity zakaz jedzenia mięsa oraz ryb. Taka dieta okazała się być bardzo skuteczna w moim przypadku. Czuję się znacznie lepiej nie jedząc mięsa. Jedną sprawą są w nim hormony, a konkretnie
kortyzol, hormon stresu, wytwarzany przez zwierzę w momencie śmierci, a drugą dłuższy czas trawienia w porównaniu do warzyw, które już po 4 godzinach znikają z naszych jelit i nie zalegają w nich, fermentując. Mam wrażenie, że dieta Sativic składająca
się z nabiału, warzyw, owoców i potraw mącznych także przyczyniła się poprawy mojego samopoczucia.
Mimo różnych przygód i wątpliwości po drodze zaliczyłam egzamin końcowy. Szeroki zasób nowego słownictwa w sanskrycie, anatomia po angielsku. Udało się dzięki uporowi i Abinhadowi TR. Poznałam go w trakcie kursu i stał się najbliższym mi człowiekiem w
tym czasie. Pocieszał w chwilach zwątpienia i towarzyszył w przymusowych wizytach w szpitalu. Jest nauczycielem jogi Hatha i Ashtanga Vinsya, jak ja teraz. To także utalentowany projektant i fotograf. Z jego pomocą powstała bielizna i specjalny pokrowiec
na worek stomijny nawiązujący do jogi. Ten komplet został stworzony specjalnie na zakończenie kursu. Jako dodatkowy symbol zrealizowanych marzeń.
Moje życie to swego rodzaju podróż marzeń, realizacja planów mimo przeciwności losu. Z Indii ruszyłam dalej, w głąb Azji. Ten kontynent działa na mnie kojąco, terapeutycznie wręcz. Z pasją odkrywam nowe kultury, nabywam cenną wiedzę, która mam nadzieję
pozwoli mi wydłużyć życie w zdrowiu, pomóc innym oraz nieść im nadzieję i inspirację.