Zapinam pasy
Tekst i zdjęcie: Monika Zamachowska
Dzisiaj chciałabym napisać do Was, drodzy Czytelnicy ‒ trochę o emocjach i o postawach, czyli o odwiecznym konflikcie międzypłciowym, międzypokoleniowym ‒ o początku i końcu wszystkich kłótni na tej ziemi. Konteksty są dwa. Jeden to tocząca się od dwóch lat dyskusja między mną a moją przyjaciółką na temat ‒ po co nam emocje. Co psują, a co ratują emocje w kontekście związków romantycznych? Druga okoliczność jest dużo weselsza. Oto w naszej rodzinie pojawił się nowy człowiek. Jest facetem, a w chwili, gdy piszę ten tekst, on ma tydzień, a jest synem mojego byłego męża i jego drugiej żony. Ma na imię Monty. Urodził się w patchworku i wydawałoby się, że będzie budził tzw. ambiwalentne uczucia. Oto maleńkie dziecko faceta po pięćdziesiątce, człowieka z problemami zdrowotnymi i dwójką nastoletnich dzieci z poprzedniego związku, które w dodatku mieszkają w zupełnie innym kraju. Z mojego punktu widzenia też, wydawałoby się, nie ma się za bardzo z czego cieszyć. Oto uwaga, i tak już nieobecnego, ojca moich dzieci została jeszcze bardziej „rozproszona” przez to nowe nadejście i nowe inne życie.
Wszystko się zgadza, tylko nic się nie zgadza. Oczywiście Monty jest totalnym słodziakiem i po prostu nie da się go nie kochać. Można to było przewidzieć, bo jeśli nie jesteśmy akurat ludźmi, którzy, niezależnie od płci i wieku, po prostu nie lubią dzieci, to taki zdrowy i śliczny noworodek jest po prostu „do schrupania”, i wszyscy kochamy go niemal automatycznie. Tylko że wydaje mi się, że tu chodzi o jeszcze coś innego. Monty to zwycięstwo nad piekłem złych emocji, rozwodu i w ogóle wszelkich rozstań. Monty to życie ponad choroby, ponad ból i gniew, ponad stereotypy i konwencję. Monty po prostu jest i czeka, żeby go kochano. Więc się go kocha, zawsze lepiej kochać, niż nienawidzić, prawda? W tym sensie to także moja strona argumentów w dyskusji o wyższości postaw nad emocjami.
Moja przyjaciółka jest milionem emocji na minutę. Jest artystką, więc to zrozumiałe, a nawet potrzebne. To na emocjach buduje swoje role, swój teatr, który czasem wlewa się do jej życia, czy tego chce, czy nie. Pod wpływem emocji potrafi biegać boso po łące przez kilka godzin albo wsiąść w samochód i pojechać na spotkanie z kimś bliskim na drugi koniec Polski. Jej emocje nigdy nie kłamią, jest z tego dumna. Mnie zarzuca: blokujesz emocje, wypierasz je, nie dzielisz się nimi z bliskimi. To nie do końca prawda. Jestem wysoko emocjonalną (i mocno sekundalną) osobą, która wszystko przeżywa milion razy i pisze w głowie najbardziej abstrakcyjne scenariusze; wyobraża sobie i racjonalizuje wszystko to, co jej się przydarza, i to, co mogłoby się przydarzyć. Ja po prostu swoim emocjom nie ufam. Tym bardziej, że wiem, iż często bywają po prostu złe, negatywne, niszczące. Wtedy nie chcę ich w moim życiu. Ale to nie znaczy, że je blokuję. Ja je obserwuję, czasem się do nich uśmiecham, czasem biorę je pod lupę i najczęściej odrzucam jako nieprzydatne. W pracy staram się ich nie okazywać, choć nieprawdą jest, że potrafię zachować się racjonalnie w każdej sytuacji. Przeciwnie, z wiekiem jest mi coraz trudniej zapanować nad łzami, gdy ktoś cierpi, szczególnie dzieci.
Wierzę natomiast w postawy. Jedną z postaw, jakie przyjmuję w życiu, jest ta, która wynika z odpowiedzi na ważne pytanie: czy kocham człowieka, z którym dzielę życie? Nie co dzień, ani raz w miesiącu, ale wtedy, gdy dzieje się coś ważnego ‒ wtedy wracam do swojej „rozkminki”. To może być coś dobrego albo coś złego, coś, co zmienia sposób, w jaki patrzymy na świat, i co nas zmienia. Bo człowiek zmienia się w ciągu swojego życia, czasem nawet diametralnie, jestem o tym przekonana. Dlatego bywa i tak, że droga, którą podążamy, przestaje być dla nas korzystna. A w przypadku mojego faceta nie chodzi tylko o motyle w brzuchu, o to, czy chciałabym nie wychodzić z nim z łóżka, czy mnie rozśmiesza, czy jest prawdomówny i odpowiedzialny, czy mógłby mnie i moje dzieci utrzymać, gdybym straciła pracę (do niedawna ten argument był całkowicie abstrakcyjny), chociaż pewnie wszystkie te pytania pojawiają się w mojej głowie. Chodzi o tak zwany całokształt. Czy jest mi z tym facetem dobrze? I czy ja mogę mu pomóc? Czy moja obecność sprawia, że on rośnie, jest mądrzejszy, dojrzalszy, bardziej doceniany w środowisku? Jeśli odpowiedź na te pytania brzmi „tak”, to staram się trzymać tej postawy i po prostu kochać, zręcznie uchylając się przed ciosami, które każdemu z nas niesie życie.
W mojej „analizie” emocje grają rolę, bo przecież wszyscy przeżywamy je cały czas. Tyle że, moim zdaniem, nie powinniśmy im pozwolić, aby nami kierowały. Pamiętam, że zazdrość, złośliwa satysfakcja, małostkowość czy pamiętliwość też zbudowane są z emocji. Dostrzegam je, czasem dziwię się, że w tak zaawansowanym wieku zdarza mi się jeszcze wszystkie te uczucia odnotowywać w sobie, a potem spokojnie przechodzę nad nimi do porządku dziennego. Lubię robić sobie ten rachunek sumienia. Jest jak sprawdzenie listy przez pilota przed włączeniem silników samolotu: miłość ‒ check, wzajemny szacunek ‒ check, uczciwość ‒ check, chęć wspólnego spędzania czasu ‒ check. Wtedy zapinam pasy i spokojnie lecę, bez oglądania się za siebie.