Utęsknione lato…
Tekst: Anna Rybarczyk
Zimę i wiosnę zabrała nam pandemia COVID-19. Więc tym bardziej duże oczekiwania mam co do tego naszego lata. Czekam na to, co przyniesie. Co przyniesie dobrego. W końcu, jak mawiała moja ukochana bohaterka z dzieciństwa Ania Shirley: „Oczekiwanie czegoś daje nam już połowę przyjemności! Może się zdarzyć, że się tego nie otrzyma wcale, ale nikt nie może zabronić cieszyć się z oczekiwania”.
Tej zimy z dnia na dzień świat raptownie się skurczył. Jeszcze chwilę temu Chiny wydawały mi się tak odległym krajem znanym wyłącznie z filmów i powieści. Tej zimy do porannej kawy – (podobnie jak reszta świata) zaczynałam lekturę serwisów internetowych od doniesień z prowincji Hubei, miasta Wuhan, w którym wybuchła epidemia nowego wirusa nazwanego przez Światową Organizację Zdrowia: SARS-CoV-2. Początkowo miałam wrażenie, że wielu ludzi wokół mnie bagatelizuje problem, Chiny są w końcu tak daleko, wirus do nas nie dotrze… Teraz z perspektywy czasu wiem, że on już u nas był. W zimie nie mieliśmy jeszcze testów na nowego wirusa, ale ja już wtedy przyjmowałam pacjentów, wracających drugi, trzeci raz do przychodni – z uporczywym, nie chcącym ustąpić kaszlem, wysoką gorączką. Nie pomagał im jeden, drugi antybiotyk. A ja leczyłam ich – bez żadnych maseczek, rękawiczek, przyłbic czy kombinezonów. Sama w styczniu kilka dni spędziłam w łóżku z wysoką gorączką i kaszlem. Czy przechorowałam wirusa? Nie wiem. Dowiem się, kiedy na rynek wejdą testy badające nas na obecność przeciwciał. Czekam na nie nie tylko ja. Może, kiedy się przebadamy, okaże się, że wielu z nas, mniej lub bardziej łagodnie, już przechorowało tę paskudną chorobę. Jeśli dotyczy to mnie – odetchnę z ulgą.
Po zimie przyszła wiosna. Przyroda jak zwykle powróciła do życia. Drzewa na moim osiedlu obsypały się pąkami, ptaki się rozświergotały. Tylko my ludzie całkiem odwrotnie – zamarliśmy, przerażeni obserwowaliśmy jak pandemia wirusa COVID-19 krok po kroku zalewa kolejne kraje ‒ Japonię, Koreę, Włochy, Hiszpanię, Niemcy, USA. Kiedy widziałam, jak polskie media każdego dnia radośnie donoszą: „W Polsce nie stwierdzono jeszcze ani jednego zakażonego”, nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Nie stwierdzono, bo nie badamy ludzi. Na początku marca testom poddawano tylko osoby z ewidentnymi objawami wirusa, takimi jak gorączka i duszności, które wcześniej przebywały za granicą. Ja przyjmowałam już w maseczkach, które przysłali mi córka z zięciem. Zdobytych w ostatniej chwili, z odpowiednimi filtrami, sprzedawanymi na Allegro za niebotyczne pieniądze. Media tak podkręcały napięcie, że aż zaczęłyśmy z córką żartować: niech już wreszcie odnotują ten pierwszy przypadek – bo to czekanie staje się nieznośne. 4 marca stwierdzono pierwsze zakażenie. A my za sprawą decyzji rządu o ogólnokrajowej kwarantannie zamknęliśmy się w domach i w sobie. Zamknięto kina, baseny, parki. Zrobiliśmy zapasy jedzenia, by do sklepu chodzić jak najrzadziej.
Przychodnia, która na co dzień była pełna ludzi, opustoszała. Przychodziłam do pracy, zamykałam się w gabinecie i przez cały dzień obdzwaniałam pacjentów, pisząc e-recepty i e-zwolnienia. W służbie zdrowia, jak wszędzie, zapanował chaos. Nie byliśmy przygotowani na tę pandemię. Mimo szumnych zapewnień rządu, my ‒ pracownicy służby zdrowia ‒ wiedzieliśmy, jaka naprawdę jest sytuacja. Tragiczna. Brakowało wszystkiego ‒ maseczek, kombinezonów, przyłbic, rękawiczek, a przede wszystkim procedur, jak postępować w razie zetknięcia się z potencjalnie zakażonym pacjentem. Z tamtego czasu pamiętam telefon pani z sanepidu, która kazała mi pojechać z wizytą domową do objętego kwarantanną pacjenta. „Czy zapewnicie mi sprzęt ochronny, jeśli pojadę na tę wizytę?” ‒ zapytałam. „Nie” ‒ usłyszałam. „Przecież, jeśli pojadę do potencjalnie chorego, to sama będę musiała z miejsca poddać się 14 dniowej kwarantannie. Kto zatem będzie leczył ludzi?” ‒ drążyłam. Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.
Niemal codziennie mój mąż, pielęgniarz karetki „R” wracał z dyżuru z kolejną, mrożącą krew w żyłach opowieścią. Tej wiosny wiele razy lądowaliśmy na dwudniowej kwarantannie, czekając na wynik, czy pacjent, którego przewoził, jest ‒ czy nie jest, zakażony. Potem wracaliśmy do pracy. Wszechogarniająca panika doprowadziła jednak do czegoś gorszego, cierpieli na niej pacjenci chorujący nie na COVID-19, ale inne choroby. Pewnego dnia mój mąż kilka godzin jeździł z pacjentem z zawałem ‒ lokalny oddział hemodynamiki odmówił mu pomocy, twierdząc, że pacjent może mieć COVID-19. Odesłali karetkę do szpitala zakaźnego w Poznaniu. Ale tam nie stwierdzono podstaw do przyjęcia pacjenta. W końcu odział ratunkowy jednego z poznańskich szpitali udzielił im pomocy i założył pacjentowi stenty. Ale ilu dziennie było takich pacjentów w całej Polsce? Ilu chorujących na raka umrze w tym roku, ponieważ nie otrzymali na czas leczenia? Ile osób umarło, bo w stacjach krwiodawstwa brakowało krwi? Ile było komplikacji okołoporodowych, ponieważ rodzące do ostatniej chwili odsyłane były do domu? Ile z nich w czasie pandemii urodziło w karetce, w taksówce?
Tej wiosny, aby się oderwać od ponurej rzeczywistości, często podróżowałam. W wyobraźni. Moim azylem stała się Wyspa Księcia Edwarda; obejrzałam trzy sezony ekranizacji ukochanej książki z dzieciństwa Ani Zielonego Wzgórza: Ania nie Anna ‒ na Netfilksie. Mąż śmiał się, gdy jak mała dziewczyna z zaciśniętymi z wrażenia rękami siedziałam przed telewizorem. A ja przenosiłam się na kanadyjskie zielone wzgórza i wreszcie oddychałam pełną piersią. A więc doczekałam się lata, a teraz czekam, co ono przyniesie. Marzyłam o nim. W końcu jak Ania Shirley tłumaczyła Maryli: „Oczekiwanie czegoś daje nam już połowę przyjemności! Może się zdarzyć, że się tego nie otrzyma wcale, ale nikt nie może zabronić cieszyć się z oczekiwania”. Mam nadzieję, że teraz latem wrócimy do jakiejś normalności. Do spacerów, spotkań z przyjaciółmi, z bliskimi. Kiedy to się skończy, weźmiemy z mężem nasze wnuki nad pobliskie jezioro i będziemy cały dzień wygrzewać się na słońcu i kąpać, a potem pójdziemy do kina i na lody. Mam takie proste marzenia. Tęsknię za prostymi przyjemnościami ‒ za zbieraniem grzybów w lesie, za zakupami na pobliskim targu, za wyjazdem na weekend nad morze. Marzę o zdjęciu tych duszących niewygodnych maseczek i kombinezonów. Mam nadzieję, że na koniec lata spalimy je, jak kobiety paliły kiedyś staniki.