24 Grudzień 2024
Gru 202313
Jak wszyscy inni, także stomicy, obchodzą święta lub obchodzą je szerokim łukiem. I to jest piękne, że świętują jak chcą i jak podpowiada im serce. Jedni rodzinnie, gwarnie i mocno tradycyjnie, inni umiarkowanie – w mniejszym gronie ale z choinką i wigilią, a jeszcze inni zupełnie świecko. Celebrując ten czas zwykłym słodkim nic-nierobieniem z dobrą książką bądź zasłużonym snem bez budzika.
To było tak niedawno, a już się zdążyłam przyzwyczaić
Pamiętam dokładnie moje pierwsze święta ze spokojną głową i pełnią sił, ale – dla równowagi – ze stomijnym woreczkiem.
To było rok temu...Schyłkową, szarą jesienią. Odwrotnie do panującej aury – z dnia na dzień nabierałam kolorów i mocy. Na nowo zaczęłam odczuwać radość z codzienności, nawet tej szarej, późno jesiennej, z przemoczonymi butami i wiecznie zziębniętymi rękoma.
Każdy dzień był odkrywaniem zapomnianych już możliwości, smaków i spraw, które jeszcze kilka tygodni wcześniej robili za mnie inni, bo ja byłam zajęta powolnym osuwaniem się w mentalny i fizyczny niebyt.
Czy listopad był i jest dobrym miesiącem na ponowne zaistnienie? Cóż. By wrócić do dobrego jakościowego życia każdy miesiąc jest właściwy. Zrozumiałam to, na szczęście na czas, choć mogłam wcześniej.
Czy był to świąteczny cud? Nie, już raczej była to gra absolutnie va banque, której wyjątkowy efekt – pozwolił mi dożyć i przeżyć w pełni pierwszy od wielu, wielu lat prawdziwy świąteczny cud.
Jak stomik może spędzić święta?
Tak, jak nie spędzał ich przez długi czas... W pokoju pełnym ciepła, zapachów i dobrej energii, a nie w toalecie, licząc kafelki na podłodze i ścianach, podczas gdy życie toczy się przy choince lub kominku.
Może dokończyć zdanie a nawet całą opowieść, nie musząc szybko wybiegać do łazienki w połowie słowa.
Może spróbować sałatki z groszkiem, barszczu z uszkami i jabłek z miodem. Może wznieść toast świątecznym kompotem i wreszcie uwierzyć w składane mu życzenia zdrowia i spełnienia marzeń.
Może wpatrywać się migoczące lampki z nadzieją a nie znużeniem i zniechęceniem.
Może nawet iść na Pasterkę jeśli takie jest jego życzenie, bo w półtoragodzinnych obchodach narodzin niezwykłego Maleństwa nie przeszkadza już zbuntowane jelito.
Wreszcie, może też, po dniu pełnym wrażeń, zasnąć snem sprawiedliwym, mocnym i trwającym całą noc, a nie tylko godzinę lub w porywach - całe trzy.
Może obudzić się z przeświadczeniem, że życie znów jest takie, jak w marzeniach z ubiegłych świątecznych życzeń - pełne smaków, zapachów i normalności.
"Mogę" to nowe - "celebruję"
W te pierwsze zdrowe święta mogłam w pełni w uczestniczyć w procedurze ich kreowania. Ba, mogłam być panią własnego czasu i - własnego organizmu.
Celebrowałam więc każdą wykonywaną czynność. Bo wreszcie po tylu latach słyszenia "usiądź i odpocznij, ja się tym zajmę", mogłam zająć się "tym wszystkim" sama i pozwolić odpocząć innym.
Cieszyłam się z tych zwyczajności, które zostały mi odebrane na długie lata. Mogłam iść na zakupy, ogarnąć temat ciasteczek. Mogłam zrobić pierożki i sałatkę. Nie, nie sama – ale, już bez dyskretnej asekuracji najbliższych, która była konicznością, by przy moich wc-pauzach zdążyć z nią na wigilię.
Nowa tradycja – wreszcie żyć normalnie
To, co było koniecznością, by te święta w ogóle odbyły się o czasie, stało się ciepłą, serdeczną tradycją – dziś też wspólnie gotujemy ale już zupełnie z innym nastawieniem. Dziś nikt dyskretnie nie zerka, czy ja daję radę, czy wytrzymuję stanie przy blacie, czy nie trzeba mnie wysłać na fotel, by uspokoić serce bijące w rytmie sprintera na życiówce, lub dokończyć rzeczy, gdy 8. raz w ciągu godziny znikam w łazience.
Wracając myślą do tamtych pierwszych normalnych świąt, do tych tegorocznych podchodzę już z większą wprawą, choć – z takim samym oszołomieniem i nabożnym zachwytem, łącząc słowo "mogę" z każdą możliwą czynnością.
Nie biegam za karpiem, przyprawą do piernika i najpiękniejszymi ozdóbkami. Kupię to, co będzie, świat się nie zawali od tego, że zamiast pierników będą kruche ciasteczka.
Nie staram się tworzyć iluzji. Po co? Skoro życie wróciło na tory, na których zatrzymało się wiele lat temu.
Czy żałuję?
Ostatnio zadano mi pytanie, czy żałuję tego, że musiałam zgodzić się na stomię.
Na tak postawione pytanie, nie da się odpowiedzieć krótko.
Gdybym odpowiedziała: "tak, żałuję" oznaczałoby to, że nie zasłużyłam na szansę, jaką dostałam od życia. Że nie zasłużyłam na kolejne poranki i na kawę ze śmietanką rano i po południu. Na warzywa i owoce, tak jak zawsze lubiłam – na surowo a nie zblendowane na papkę. Na długie spacery bez strachu, że coś pójdzie nie tak i na mocny, dobry, zdrowy sen, a także, co najważniejsze - na ulgę w oczach najbliższych, z których zniknął ciągły niepokój.
Gdybym powiedziała: "nie, nie żałuję" – wyrzuciłabym do kosza wszystko to, co było przed operacją. Lata przed chorobą, i te w trakcie jej trwania. Wymazałabym cały ten czas, w którym uczyłam się żyć chwileczką, sekundą, przeciągając ją w nieskończoność i przewartościowując dawny pogląd, że to, co brałam za należny mi pewnik, wcale nim nie było. W przeciągu dekady systematycznie i nieubłaganie traciłam to, co ludzie mają i nad czym rzadko się zastanawiają - zdrowie, dobry, jakościowy regenerujący sen, kontrolę nad organizmem, poczucie własnej godności i wiarę w to, że jeszcze będzie tak, jak już zaczynałam zapominać, że było.
A miałam z czego wybierać, bo w szufladkach wspomnień wciąż miałam tyle pięknych migawek: zachody słońca nad Skrzycznem i nad Formentorem, przypaloną jajecznicę na najwspanialszym biwaku w Beskidach, wspólne dobre, domowe święta i czas spędzany w magicznej bańce normalności... Nie chciałam zapominać tych skrawków zwyczajnego bycia. One dawały napęd pozytywym myślom, gdy ciało nie miało sił, na kolejny zryw.
Dlatego właśnie nie mam jednej uniwersalnej, krótkiej odpowiedzi na pytanie: czy żałuję? Nie żałuję operacji wyłonienia, żałuję lat smutku i rozpaczy, które do niej doprowadziły. I choć nie miałam na to żadnego wpływu, długo ciążyło mi, z tego powodu, irracjonalne poczucie straty.
Być zawsze zdrowym? Nie zawsze się da
Oczywiście, że wolałabym nie zachorować. Nie byłoby wtedy takiego pytania.
Ale myślę, że skoro już padło, warto rozpatrzyć je z perspektywy – "trochę to trwało, ale na szczęście wszystko skończyło się dobrze, choć nie bez kompromisu".
Dlatego właśnie teraz odbijam sobie czas, gdy naście razy z rzędu łapałam zadyszkę wychodząc z kuchni do spiżarni, a sałatkę musieli kończyć domownicy, bo w życiu bym się z nią nie wyrobiła na wigilię.
Można się obruszać na cały ten świąteczny komercyjny i medialny szum i rwetes.
Można bojkotować ostentacyjnie lub skrycie, można też w ten sam sposób celebrować.
Ale można także odsiać to, czego nie potrzebujemy i wyłowić z tego wyjątkowego bądź co bądź, czasu, coś, co spowoduje, że znów będziemy na niego czekać.
Choroba nie uszlachetnia, choroba edukuje
Mówi się, że choroba uszlachetnia. Ja nie szłabym tak daleko w romantyzowanie czegoś, co odbiera człowiekowi siły witalne, moce sprawcze, godność, nadzieję, a nierzadko – także życie.
Dlatego myślę, że choroba uczy - i buntu i pokory. Uczy patrzeć i widzieć. Uczy wypatrywać szansy i czekać na właściwy moment, by zerwać się do boju. Jeszcze ten jeden raz.
I choć z tą szansą różnie bywa i nie zawsze jest szansa, by się na nią doczekać, to warto być czujnym.
Nie tylko w święta zdarzają się małe - wielkie cuda. Czasami bywa tak, że powtarzane, jak mantra, opłatowe, najszczersze życzenia: "zdrowia i spełnienia marzeń", po prostu się spełniają
Ot tak, nawet w listopadzie.
Tekst Iza Janaczek
Foto unsplash