Autor: Hanna Hybicka
To miał być zwykły lot, powrót do domu po świętach spędzonych z mieszkającą w Anglii córką…
Wyruszyłam na lotnisko przygotowana jak zawsze. Oczywiście mam tu na myśli zachowanie wszelkich zasad bezpieczeństwa wymaganych przez lotniska oraz swój podręczny niezbędnik, czyli cztery już docięte woreczki, kilka chusteczek do wytarcia skóry itp. No
wiecie, niezbędnik każdego stomika na krótki lot samolotem.
Pełna optymizmu pożegnałam się z rodziną i oddałam się w tryby procedur lotniskowych. Zawsze mam pecha do bramek, więc i tym razem zaświeciła się na czerwono. Wrrr, o czym zapomniałam? Celniczka delikatnie mnie sprawdziła i natrafiła na worek. Jednak
pokazanie karty stomika Stomalife ucięło jakiekolwiek dyskusje. Zresztą, nie pierwszy raz korzystam z tej karty i jestem dumna, że nasza polska karta ułatwia też poruszanie się nam, stomikom, w innych krajach. Ale czemu bramka się zaświeciła? Bo po
prostu zapomniałam o bransoletkach! Uff, udało się przejść. Teraz miałam chwilę na oddech, zanim ruszę w stronę wyznaczonego gate`u. Nie sądziłam, że ta chwila na oddech zamieni się w 6 godzin opóźnienia! Na początku nie było źle, pospacerowałam po
strefie bezcłowej, a nawet skusiłam się na drobne zakupy. Po jakimś czasie jednak zaczął doskwierać mi głód, ale szczęśliwie przewoźnik o nas pomyślał i zaserwował najpierw jeden, a później drugi poczęstunek. Wolałam nie ryzykować i zdecydowałam się
tylko na frytki. Jak się okazało to był błąd i zaczęło się… Zawirowania w jelitach, zmiana worka jedna, druga, trzecia… i wreszcie ostatnia! Ręce mi drżały podczas zakładania ostatniego worka, który przy sobie miałam. Co będzie dalej? A przecież jeszcze
nawet nie wsiadłam na pokład! Nerwy, nerwy, nerwy… Wreszcie wywołali nasz lot. Z przerażeniem skierowałam się do samolotu i już wiedziałam, że będzie źle! Przy wejściu przywitała mnie uśmiechnięta stewardesa. Mi nie było do śmiechu! Z kartą stomika
w ręku powiedziałam, że muszę natychmiast skorzystać z toalety. Tylko co teraz? Brak worka na zmianę, a ten, który mam na sobie, się odkleił! No nic, przebrałam się, a brudne ubranie schowałam do reklamówki i musiałam pójść na przydzielone mi miejsce.
Okazało się, że jest bardzo oddalone od toalety, ale stewardesa natychmiast się tym zajęła i wskazała mi inne w drugim rzędzie. Usiadłam z niepokojem. Wreszcie start.
Znowu poczułam, że mnie zalewa. Natychmiast rzuciłam się do mojego azylu, czyli przestrzeni metr na metr. W tej klitce dostrzegłam pełen rozmiar tragedii: ubranie zabrudzone, ze stomii pod wpływem zbierających się gazów treść jelitowa wytryskuje nie tylko
na mnie, ale i na mini umywaleczkę, ścianę. O zgrozo! Zabiję się! Nie mam już siły! Pooomooocyyy! Nie wyjdę z tej toalety, już tu zostanę! Dobra, Hanka! Opanuj się! Musisz coś z tym g… zrobić. Dosłownie i w przenośni. Zdjęłam bluzkę, w mini umywaleczce
zaprałam ubrudzony fragment. Oczyściłam siebie i łazienkę. Choć Tekst: Hanna Hybicka Zdjęcie: z archiwum Hanny Hybickiej może to słowa użyte na wyrost. I pukanie do drzwi. „Proszę pani, zapraszam na miejsce. Za chwile wlecimy w turbulencje. Musi pani
zająć swoje miejsce!” O nie! Nie ma takiej możliwości! Nie wyjdę stąd! Nie mam jak zabezpieczyć stomii! Stewardesa nie poddała się i próbowała pomóc, jak i czym tylko mogła. Znalazła paczkę ręczników jednorazowych, którymi obłożyłam stomię i zabezpieczyłam
reklamówką, na to założyłam wilgotną bluzkę. Tak zabezpieczona zasiadłam na wreszcie swoim miejscu bezpiecznie zapięta w pasy. Turbulencje to nic w porównaniu z moimi nerwami. Ale w końcu jakoś wylądowaliśmy w Modlinie.
Zanim wyszłam z samolotu, podziękowałam też przemiłej stewardesie za pomoc. Opisałam, jak wygląda łazienka, i zaproponowałam, że może zapłacę za posprzątanie czy może jakoś… A ona tylko uśmiechnęła się, przytuliła mnie i powiedziała, że wszystko jest
w porządku, a ja mam się niczym nie przejmować. Nawet nie wiecie, ile dla mnie znaczył ten gest. Przytulenie. Niby nic, a jednak! Nie zawahała się, miała za nic, że nie pachnę francuskimi perfumami – po prostu okazała ludzki gest.
Mój dramat jednak się nie skończył – jeszcze musiałam się dostać do domu. Droga Modlin-Warszawa to jakieś 45 kilometrów. Była 1.30 w nocy, więc pozostał mi tylko transport taksówką. Były, stały w rządku. Wybrałam pierwszą z rzędu, nie ukrywam, że z lękiem.
Jak tylko zamknęłam za sobą drzwi auta, wybuchnęłam potokiem słów, że przepraszam za zapach, że nie pobrudzę auta, że mam stomię, że…, że…, że… Nawet nie zwracałam uwagi na kierowcę, który starał się mnie uspokoić. Dopiero gdy powiedział, że on wie,
co to jest stomia, bo jego brat także ją ma, ucichłam. I już po drugiej w nocy byłam wreszcie w domu, wzięłam długi prysznic i zaczęła się gonitwa myśli.
Stomię mam 17 lat i myślałam, że nic mnie już nie zaskoczy. A jednak! Ale moja przygoda pokazuje, że warto, a nawet wręcz trzeba mówić o tym, że się ma stomię, bo ludzie naprawdę starają się pomóc. Wierzcie mi, że kilkanaście lat temu na lotnisku kiedy
celnik zobaczył worek, to zrobiła się z tego niezła zawierucha. Dziś, dzięki takim akcjom jakie robi Stomalife, dzięki szkoleniom, które Stomalife zrobiło na lotniskach, świadomość o stomii rośnie. A efekt końcowy? To przytulenie przez stewardessę.
To miejsce bliżej toalety i, jak w tym przypadku, toaleta oddana tylko do mojej dyspozycji, a nie wytykanie palcami.
No i wyniosłam jeszcze jedną nauczkę – nawet jeśli podróż zaplanowana jest na 3-4 godziny, nigdy nie wiesz, czy coś cię nie zaskoczy, więc zabierz ze sobą więcej dociętych worków i nie pozwól na schowanie twojego podręcznego bagażu do luku (niektóre linie
mają takie pomysły). I nie bójcie się podróżować, szkoda nie zwiedzić świata tylko dlatego, że ma się stomię.