Piękno, dobro i prawda. Wywiad z Januszem Lewadowskim

Autor: Maja Jaszewska

 

Janusz Lewandowski (ur. 1937 w Rokiciu koło Płocka) – artysta malarz. Studiował na Wydziale Malarstwa warszawskiej ASP w pracowni prof. Artura Nachta-Samborskiego. Dyplom uzyskał w 1964 roku. Od ukończenia studiów bierze czynny udział w życiu artystycznym. Uczestnik wielu plenerów i sympozjów. Został uhonorowany licznymi nagrodami i wyróżnieniami, między innymi nagrodą w konkursie Metafora w malarstwie miejskim w Radomiu, nagrodą Prezydenta Warszawy, nagrodą Artyści w międzynarodowym roku dziecka w Zachęcie, nagrodą polsko-japońską im. Miyauchi, nagrodą im. Władysława Hasiora, w roku 2012 nominowany do nagrody Norwida.

Janusz Lewandowski to twórca niepokorny, wierny swojemu rozumieniu powołania artysty. Odnosząc się do greckiej triady – piękna, dobra i prawdy ‒ zaprasza odbiorców swojej twórczości w podróż do źródeł ludzkiej egzystencji, gdzie pytania o sens życia, przemijania i tęsknota za Absolutem dowodzą potęgi ludzkiego ducha i siły, z jaką potrafi oddziaływać Sztuka.

W subtelnych kolorystycznie, japonizujących kompozycjach Janusza Lewandowskiego można znaleźć wyraźne ślady inspiracji polskim symbolizmem, ale przetworzonym przez własną formę wyrazu. Dzięki temu artysta tworzy zupełnie nową jakość artystyczną i znaczeniową.

Ten wielokrotnie nagradzany twórca, mistrz mazowieckich krajobrazów, w których z niezrównaną fantazją umieszcza młode dziewczęta, wiejskich chłopców, starców u progu życia, ale też fantazyjne postaci rodem z mitologii greckiej czy biblijnych kart, podkreśla, że wciąż jest wierny swojej formie i tematyce, bez względu na zmieniające się mody.

To dzięki tej autonomii w pozornie zwyczajnym, codziennie widywanym pejzażu Janusz Lewandowski potrafi ujrzeć tajemnicę i zagadkę bytu. Swoim malarstwem dowodzi, że to, co zwyczajne, tak naprawdę jest wyjątkowe i niepowtarzalne, a w naszej codzienności są odblaski Absolutu. W natłoku zobowiązań, zmęczeni pośpiechem, bombardowani nadmiarem informacji tracimy tę świadomość. Twórczość Janusza Lewandowskiego zatrzymuje nas w biegu, najpierw zaprasza do wyciszenia, a potem siłą swojej ekspresji budzi refleksje o naturze człowieka, o naszych lękach i pragnieniach. I chociaż obrazy Lewandowskiego odnoszą się do uniwersalnych tematów i powszechnych symboli europejskiej kultury, mocno rezonują z poszczególną wyobraźnią i wrażliwością każdego odbiorcy. Pytania, które stawia artysta, dotyczą sedna egzystencji każdego z nas.

Zdaniem artysty powinnością twórcy jest ocalenie swojej obecności w bycie. Wiodąc widzów w głąb przeżyć estetycznych i duchowych, Janusz Lewandowski ocala również obecność odbiorcy.

 

ROZMOWA

Maja Jaszewska: Powiedział pan o swojej twórczości – „płynę własną barką, ale mam pewne bodźce, które pochodzą z mojej ikonosfery”. Co oznacza to tajemnicze określenie?

Janusz Lewandowski: Żaden twórca nie wychodzi z nicości. Każdy z nas jest głęboko zakorzeniony w historii i kulturze swojego miejsca pochodzenia. Szczególnie mocno czują te więzi twórcy. Jednocześnie jestem człowiekiem wolnym i nie ulegam obowiązującym konwencjom, bo są one dla procesu twórczego i sztuki rzeczą fatalną. Konwencja tworzy wspólne dla wszystkich obszary bezpieczeństwa i wygody, a jednocześnie odbiera autonomiczną wypowiedź twórczą. Tymczasem ja chcę wyśpiewać do końca swoją własną, jedyną i niepowtarzalną piosenkę.

MJ: Dlaczego tak mocno podkreśla pan, że jest przeciwnikiem rewolucyjnych zmian w sztuce?

JL: Rewolucja to ideowa destrukcja. Nie jest potrzebna człowiekowi w żadnej dziedzinie życia. Wszystkie awangardy są destrukcyjne, bo opierają się na rewolucji, na programowym propagowaniu niszczenia przeszłości. Nie odpowiada mi idea niszczenia całego dorobku w imię tworzenia przestrzeni dla czegoś nowego, co tylko dla faktu radykalnej odmienności uznane jest za wybitną wartość. To jest barbarzyńskie działanie.

MJ: Często pan mówi ‒ urodziłem się przed zmierzchem…

JL: Ta wypowiedź jest skrótowym, poetyckim opisem mojej biografii. Moje malarstwo nie jest ani jaskrawe, ani hurraoptymistyczne. Ma w sobie nutę dramatyzmu, ale nie rozdzierającego. Myślę, że słowo „zmierzch” dobrze do niego pasuje.

MJ: Zmierzch, kiedyś nazywany szarą godziną, to czas pomiędzy jawą a snem. W podobnym nastroju odbieram pana malarstwo W przedziwny i tajemniczy sposób łączy się w nim cisza z intensywnością bolesnego nieraz przekazu.

JL: Przywołała pani bardzo ważne dla mnie słowo. Jestem zdania, że przy malowaniu trzeba słuchać własnej wewnętrznej muzyki, a ona wybrzmiewa jedynie w ciszy.

MJ: Malując, myśli pan o odbiorcy?

JL: Oczywiście, jak dla aktora widz, tak dla mnie ważny jest odbiorca, który w jakimś sensie przyczynia się do mojej egzystencji. Każdy malarz ma swojego odbiorcę. Moi odbiorcy muszą mieć jedną charakterystyczną cechę – wrażliwość. Kiedyś pewna pani zapytała mnie – dlaczego pan namalował taki smutny obraz? Ktoś, kto uważa, że maluję smutne obrazy, nie jest moim odbiorcą, ponieważ uważam, że zarówno piękna pogoda, jak i śnieg, deszcz czy zawierucha są darami bożymi i trzeba je na równi przeżywać. Podobnie z ludzkimi doświadczeniami ‒ i te bolesne, i te radosne splatają się w nierozerwalną całość.

MJ: Coraz częściej można usłyszeć, że kategoria estetyki się przeżyła wraz z mieszczańskim gustem, i oceniając twórczość artystyczną, nie należy mówić o estetyce. Zgadza się pan z tą opinią?

JL: Od wielu już lat obserwuję, że kultura masowa, która niewątpliwie jest potrzebna, ma druzgoczący wpływ na poziom percepcji odbiorców sztuki. Swoją bylejakością, trywialnością i wrzaskliwością zagłusza naszą wrażliwość. Nie mniej destrukcyjny wpływ na odbiorców mają trendy lansowane przez opiniotwórczych krytyków. Uleganie ich opinii zabija indywidualizm odbiorcy. To jest jakiś absurd, że grono ludzi rości sobie prawo do tego, aby wyznaczać i to sezonowo, co ma się innym podobać, a co mają odrzucić.

MJ: Spotkałam się z określeniem, że przy wielkiej sztuce można ogrzać sobie duszę. Obcując z pana sztuką, czuję, że mam tę duszę. Sztukę powinno się czuć czy rozumieć? A może jedno nie wyklucza drugiego?

JL: Słowo „rozumieć” brzmi moim zdaniem trochę nieadekwatnie w kontekście sztuki. Osobiście uważam, że dzieło sztuki należy czuć. Niektórzy awangardowi twórcy epatują tak zwaną „sztuką intelektualną”. Moim zdaniem jest ona adresowana do snobów. Ktoś nonszalancko namaluje kreskę, a odbiorca snob stwierdzi, że jest w tym niespotykana intelektualna głębia. Sztukę trzeba czuć i nie ma to nic wspólnego z wiedzą. Może czuć sztukę prosty chłop i może czuć ją Einstein. Decyduje o tym przede wszystkim indywidualna wrażliwość.

MJ: Bywa pan zaskoczony efektem własnej pracy?

JL: Malując, mam chłodny stosunek do tego, co tworzę, a jednocześnie intensywny w obszarze zaangażowania w to, co maluję. Ta sprzeczność jest trudnym wyzwaniem. Obraz musi przechodzić pewną ewolucję. Można do niego powracać przez dłuższy czas, a bywa też i tak, że trzeba mieć odwagę go zniszczyć.

MJ: Nie wstydzi się pan mówić o niemodnym dziś natchnieniu.

JL: Może zabrzmi to mało wiarygodnie, ale pojęcie natchnienia jest mi bardzo bliskie. Nie namaluję obrazu, jeśli przez moment nie zobaczę go w wyobraźni. Niczego nie wymyślę czysto konceptualnie. Muszę mieć błysk wizji obrazu i w trakcie malowania ciągle powracać do tej pierwotnej wizji. Jeśli ją tracę, przerywam i dalej nie maluję.

Dopiero kiedy moja wizja jest wyczerpana, stwierdzam że obraz jest gotowy. W mojej twórczości jest miejsce i na wizję, i na natchnienie. I kompletnie mnie nie obchodzi opinia tych krytyków, którzy uważają, że natchnienie jest przeżytkiem.

MJ: Pewien stary mistrz chińskiej kaligrafii powiedział – zanim dotkniesz płótna, określ miejsce nieba i ziemi.

JL: Pięknie powiedziane! W starych kulturach słowa mistrzów mają mocarną siłę. Każdy malarz musi mieć własną busolę, która to miejsce określi.

MJ: Pan potrafi. Pisarz, filozof i krytyk Micheal Gibson powiedział o pana twórczości – jego sztuka dotyczy ziemi i jej relacji z niebem.

JL: To był wybitny, dużej klasy krytyk sztuki. Miał wyraźną skłonność do sztuki polskiej. Zrobił kiedyś wystawę obrazów Malczewskiego w Paryżu. Jestem dumny z jego opinii na temat mojego malarstwa.

 MJ: W pana malarstwie pojawiają się liczne motywy mitologiczne. Dość wspomnieć takie obrazy jak Upadek Ikara, Prometeusz, Porwanie Europy czy wstrząsający Ranny centaur. Czy grecka triada – piękno, dobro, prawda ‒ są dla pana ważnym punktem odniesienia?

JL: Ależ mnie pani ucieszyła tym pytaniem! Lubię posługiwać się tytułami mitologicznymi, ale moje obrazy nie są ilustracjami scen mitologicznych. Za każdym razem jest to moja własna interpretacja mitologicznej historii. Nigdy nie trzymam się ściśle wydarzeń mitologicznych czy scen biblijnych jako takich. Wspomnianego przez panią centaura namalowałem kilka razy. Być może Herbert by powiedział, że ta figura pół konia pół człowieka obrazuje dualizm natury ludzkiej, pragnienie wyrwania się ze zwierzęcości.

MJ: Herakles zranił strzałą centaura Chirona w udo. Pan namalował centaura zranionego w plecy.

JL: Namalowałem centaura ugodzonego ostrzem w ludzką część, a nie zwierzęcą. To jest moja gorzka konstatacja rzeczywistości.

MJ: Co na pana artystyczną wyobraźnię działa poza obrazem szczególnie mocno ‒ dźwięki, zapachy?

JL: Jestem tak zwanym wrażliwcem. Cała natura ma na mnie niezwykle mocny wpływ. Ale nie maluję z natury, wciąż ją przetwarzam. Natura jest jednym z elementów mojego obrazu. Urodziłem się na Mazowszu i ono poprzez swoją specyfikę równinnego pejzażu wywarło na mnie wpływ już we wczesnym dzieciństwie. Widać to w formie i klimacie moich obrazów. Uwielbiam kontemplować naturę. Przebywać z nią sam na sam w ciszy.

MJ: Natura w pana obrazach nie jest sielskim widokiem, ale groźnym, tajemniczym bytem, wobec którego człowiek staje w pełnym poczuciu swojej kruchości.

JL: To prawda. Sielskie obrazy malował Jean-Baptiste-Camille Corot, zresztą wspaniały malarz. Ja przetwarzam pejzaże przez swoje widzenie rzeczywistości i swoją naturę. I dlatego klimat moich obrazów jest raczej dramatyczny niż rozkosznie sielski.

MJ: Wybitny polski jungista doktor Waldemar Dudek powiedział, że słowiańszczyzna nadal nosi w sobie dużo pierwiastka kosmicznego. A w słowiańskim pejzażu duchowym pozostała dawna tęsknota, aby przywołać inny wymiar. W pana twórczości czuć tę tęsknotę.

JL: Pejzaż duchowy… To ładne określenie. Myślę, że pasuje do moich obrazów. To, co spostrzegam, przetwarzam na własne światy. Od dzieciństwa maluję i nic innego nie umiem robić. Taka jest prawda o mnie. Nie wybrałem żadnej artystycznej drogi. To ona mnie wybrała. Trzyma mnie moja wewnętrzna prawda. Nie umiałbym być kimś innym. Jestem jednorodny i w sensie bytu, i w sensie sztuki, którą tworzę.

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na