Autor: Maja Jaszewska
Poezja w czasach inwersji
Dziwny czas nastał. My, ludzie kultury euroatlantyckiej, dopominający się o prawa kobiet do odsłaniania twarzy, nagle sami zostaliśmy zmuszeni do jej zasłonięcia. Pojawiło się zagrożenie, o którym tak naprawdę niewiele wiemy, a którego skutkiem jest kompletnie zmieniony rytm i styl życia. Upadają dotychczasowe konwencje. Zmienił się nasz stosunek do tak zwanego Innego, który z jednej strony stał się potencjalnym źródłem zagrożenia, a z drugiej ‒ oddzieleni od niego przepisowym dystansem zaczynamy tęsknić za rozmową, spotkaniem i bliskością. Dobra kultury, które były na wyciągnięcie ręki ‒ kino, teatr czy koncerty ‒ są obecnie osiągalne jedynie w cyberprzestrzeni. Obserwuję, że wiele osób ciężko znosi ten kryzys i wymuszony czas ascezy. Wszyscy staliśmy się po trosze eremitami. Ograniczenie zewnętrznych bodźców powoduje, że skazani jesteśmy na własne wnętrze. I to w pełnej pytań ciszy. Dla introwertyków to żadna nowość, dla ekstrawertyków natomiast ciężka próba wytrzymałości psychicznej.
To dlatego obecny czas sprzyja pisaniu. Pojawia się wiele nowych obszarów do refleksji i do zdziwienia. Świat, a tym samym i my sami jawimy się w nowej odsłonie. Niepewność może budzić niepokój, ale może też stymulować do zadawania pytań i szukania na nie odpowiedzi.
Poezja, jak każda dziedzina twórczości, karmi się takim stanem wybicia z rutyny.
Od wielu lat pracuję jako dziennikarka i napisałam wiele tekstów. Zawsze interesował mnie człowiek, jego motywacje (szczególnie te nieuświadomione), ale też mechanizmy rządzące pamięcią indywidualną i zbiorową. Lubię przyglądać się teraźniejszości i szukać w niej skutków przeszłości. Bliskie mi jest myślenie mityczne, w którym ogromną role odgrywają archetypy i symbole. Przeprowadziłam wiele rozmów z pisarzami, aktorami, malarzami, psychiatrami i psychologami. Każda z tych rozmów wnosiła coś w moje życie i była nie tylko intelektualną, ale często także emocjonalną i duchową przygodą.
Jednak najbardziej niezwykłą podróżą stało się dla mnie pisanie wierszy. Przyszły do mnie stosunkowo niedawno, nie zapowiedziane, całkowicie zaskakując swoją obecnością. Początkowo myślałam, że przez przypadek po dziennikarskiej i prozatorskiej frazie pojawiła się na chwilę poetycka. Ale ta chwila trwa. Za każdym razem przybiera inny kształt. Czasami chodzi za mną jakiś obraz, wspomnienie, detal plastyczny, pojawia się i znika, a ja czuję, że to pojawianie się jest na tyle intensywne, że dopomina się konkretnej formy wyrazu. Innym razem jest to jakaś intuicja, niewyraźny przedsmak wrażenia o nieznanym rodowodzie, który ma jakiś smak, zapach, albo kolor. To są takie błyski, flesze, ułamki myśli i emocji, często tak splątanych, że ciężko mi dotrzeć do sedna. Ale kiedy czuję, że wracają do mnie i to coraz intensywniej, zaczynam szukać słów. Sporadycznie znajdują się od razu w gotowej formie. Zazwyczaj jest to walka z materią. Mam kilka cienkich bordowych niewielkich notesów noszących w sobie ślady tych zmagań. Całe strony pokreślone dziesiątkami słów, z których na koniec wykluło się pięć linijek wiersza. Lubię je pisać. To obszar, w którym najbardziej czuję się wolna. Całkowicie mój. Staram się tak pisać, aby to, co stoi za słowami, a jest moje, zostało w cieniu, a każdy mógł znaleźć swój wymiar i swoje skojarzenia w danym wierszu. Nie piszę do szuflady. Czuję potrzebę dzielenia się swoimi poetyckimi impresjami, a kiedy słyszę od kogoś, że wzbudziły w nim one silne emocje, jestem szczęśliwa. Bo dzięki słowom pojawia się więź, wymiana emocji, doświadczeń, tak naprawdę zawarta pomiędzy słowami. Tak też staram się pisać, aby pomiędzy wersami było sporo spacji wolności dla czytających. Czasami słyszę pytania: „Co to znaczy?” „O czym pisałaś?” „O czym wtedy myślałaś?”. Nie lubię na nie odpowiadać, bo to trochę tak, jakby robić sekcję motylowi. Chciałabym, żeby w tych poetyckich frazach każdy znalazł swoje znaczenia i skojarzenia.
Wiersze z najnowszego tomiku zatytułowanego Bardo
***
pomarszczone były
jak zeszłoroczne jabłka
ale ich młode oczy
odbijały lasy sosnowe
miodowy zapach siana
i srebrzystą kałużę
nad którą merdały ogonami
wszystkie wiejskie przybłędy
z szerokich rękawów znoszonych sukien
sypały zaklęcia i pył dobrych chwil
tak gęsto że
przykrył różowe ciało dziecka
a potem weszła ona
przestraszone psy rozbiegły się
za wszystkie strony horyzontu
pochylając nad kołyską
piękną twarz
szeptała
że nie wierzy
***
z krzywo płynącego chodnika
pomiędzy
nagimi piersiami
wetkniętymi za wycieraczki luksusu
a radosną pieśnią
na bezbarwnych wargach
plastikowej armii cesarza witryn
wyskokiem nieobecności
przemykam nad oceany metanu
z siłą tytana
leniwie wiruję
w dziewięciu lodowych pierścieniach
do góry nogami
nad wielokrotnością
przeszłych i przyszłych
dni i nocy
mocne szturchnięcie w ramię
biegnącej do metra wenus z lateksu
wytrąca mi z ręki smugę czerwonego pyłu
spomiędzy palców
spływają krople zimna
nie z tego
świata