autor: Agata Passent

 

— Barłożenie

Na pewno znacie taki amerykański zwrot: guilty pleasure. Jak to przetłumaczyć? „Wstydliwa przyjemność”, może? Każdy podobno pozwala sobie na takie różne drobne grzeszki, przyjemności, o których woli nie opowiadać żonie, kolegom, followersom czy dzieciom. Znam setki takich przykładów. Poważny doktor kulturoznawstwa, ceniony recenzent, po nocach ogląda szmirowate horrory klasy C. Bogobojna trzydziestolatka biegająca na każdą niedzielną mszę, w domu, w jadalni nad kredensem ma krucyfiks, ale za to nadrabia zaległości z wiedzy o seksualności, oglądając pornograficzne filmy i kiczowate kanały jutuberek szerzących informacje o tym, jak się zrelaksować, poznać swoje ciało, mówić partnerce lub kochankowi w łóżku głośno i bez skrępowania o tym, czego pragniemy. Tak, oczywiście przed snem pacierz zmawia. A lekarki I lekarze kardiochirurgii, którzy wszystkim pacjentom na każdej wizycie zalecają dietę bez smażonych tłuszczów, bez czerwonego mięsa, kategorycznie bez palenia papierosów, a potem wracają do domu po ciężkim dyżurze lub po operacji i czterogodzinnej naradzie z zespołem i zjadają tłustą pieczoną kaczkę, a następnie wyskakują do ogrodu „na dymka”?

Jerzy Pilch, wybitny prozaik I felietonista, mężczyzna, który zawsze starał się pisać o sprawach istotnych, długie godziny trwonił na oglądaniu na stadionach, a potem w czasach swej choroby już tylko w telewizji, meczów piłkarskich, bo kibicował Cracovii. Miał w pamięci tysiące rozgrywek i ich wyników. Wydawać by się to mogło głupie i niegodne takiego literackiego mędrca.

No dobra, to teraz powinna być kolej na moje wyznanie. Na jakie ja sobie pozwalam wstydliwe przyjemności? Na żadne. Naaaprawdę? Ale ściema, ale propaganda, ale wyparcie. Robię sobie takie podsumowanie i powiem wam, jak bonie dydy, nie mam wstydliwych przyjemności. Po prostu uważam, że to sformułowanie guilty pleasure jest bez sensu. Chyba ukuli je jacyś potomkowie purytanów. Co jest złego w odrobinie hedonizmu na co dzień? Mam schodzić do piwnicy za każdym razem, gdy chcę sobie zrobić kanapkę ze smalcem albo poczytać plotkarskie pisemko o gwiazdeczkach sprzed lat? Naprawdę mamy biczować się za to, że lubimy oddać się przyjemnościom? Zanim pandemia zmieniła sposób, w jaki oglądamy filmy, uwielbiałam raz na kilka miesięcy iść na seans przedpołudniowy. No I co z tego, że w tym czasie powinnam być w pracy lub robić dzieciom zdrową zupę warzywną. Nie po to pokierowałam swoim życiem tak, że jestem „wolną strzelczynią”, żeby teraz ponosić tylko złe konsekwencje tego trudnego wyboru ‒ brak poczucia stabilności etatowca, brak służbowej yariski i słynnych premii, o których tak często słyszę od etatowców.

Dla wszystkich moich tzw. guilty pleasures chyba udaje mi się znaleźć korzenie w dzieciństwie. Świadomość, że w godzinach pracy siedzę w kinie (teraz zaś, że w godzinach pracy zdalnej, np. wychodzę do parku opalać się na kocu) to oczywiście powrót do radości z wagarów. Owszem, sporadycznie wagarowałam i nie żałuję. Przepraszam tutaj moje nauczycielki. Siedzenie w pustym kinie na dobrym filmie cieszyło mnie przecież też dlatego, że miałam poczucie „oszukiwanie systemu”, że znikam, że oto moje koleżanki umierają z nudów na lekcji chemii, wkuwając tablicę Mendelejewa, a ja jestem ponad to, wyłamuję się, oglądam sobie arcydzieło kina. Podczas wagarów obejrzałam kilka świetnych filmów ‒ np. Andrieja Rublowa Tarkowskiego ‒ i zapamiętałam je mocniej niż inne projekcje, które widziałam na wieczornych seansach.

Drugą moją guilty pleasure jest na pewno jedzenie w łóżku. Mój tata bardzo pilnował manier przy stole i ogólnie jest człowiekiem szalenie uporządkowanym w każdym calu i w każdej sferze życia. Przy stole nie było mowy o podpieraniu się na łokciach czy mlaskaniu. Nigdy nie jadaliśmy przy telewizorze! Ojciec nigdy nie zachowywał się jak „rodzic helikopter”, czyli taki, co to nosi za dzieckiem obiadek albo kolację, żeby sobie zjadło u siebie w pokoju. Bo się córcia uczy lub coś na komputerze robi. Posiłki tylko w kuchni albo w jadalni. Mamy to z ojcem tak mocno wdrukowane, że nawet podczas sporadycznych pobytów w szpitalu do posiłku staramy się zmienić piżamę na „normalne” ubranie, umyć ręce i usiąść do stolika tudzież kawałka blatu. Gdy takowego stolika nie miałam po porodach w sali grupowej, to z bólem, tak półdupkiem tylko, ale jednak, siadałam do… parapetu i tak spożywałam „z fasonem” zupę mleczną. Dlatego raz na jakiś czas uwielbiam zjeść coś w łóżku i nie chodzi tu o eleganckie śniadanie rodem z sesji fotograficznych, tylko np. jedzenie pizzy prosto z pudełka czy wręcz pieczonej kury, lub, tak, tak, kotleta. Haniebny bałagan w barłogu!

Horrorów klasy C nie oglądam, bo unikam horrorów. Wystarczy mi czasem włączyć propagandowe media albo jakieś internety pełne makabrycznych zdjęć. Tam atmosferę grozy mam w dawce, którą po trzech minutach wyłączam.

Namnożyło się w ostatniej dekadzie moralnych poprawiaczek i poprawiaczy wszelkich maści grożących nam palcem i mówiących, czego nie powinniśmy, czego nie wypada robić, ludzi żerujących na naszym poczuciu winy. Nie jedz soi, jedz bobowinę. Nie lataj samolotem, bo ślad węglowy. Nie jedz mięsa, jedz marchew. Nie jedz marchwi, bo ma toksyny z ziemi. Nie planuj za dużo dzieci, bo to nieekologiczne. Nie kupuj auta na benzynę, bo to nie eko. Nie leż w wannie, bo jest susza. Nie noś mini, bo jesteś już po czterdziestce. Nie romansuj z młodszymi, bo to banał. Nie kupuj drugiej pary adidasów, bo szyją je małe dziecięce rączki. Nie zapisuj dziecka na kolejne zajęcia, tylko siedź na pupie w domu i sama go ucz gry w szachy. Wiem, że cięęężko pracujecie, drodzy moralni poprawiacze, żeby zepsuć mi przyjemność z życia, ale jeśli pouczanie daje wam radość, to cóż ‒ ja was strofować nie będę. Ale słuchać też nie mam zamiaru.

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na