17 Listopad 2024
Paź 202323
To już 15-ta. Ileż może to jeszcze trwać? Maciek setny raz wstaje z krzesełka i idzie w stronę okna, mimo, że to w drzwiach powinno ukazać się łóżko, na którym pielęgniarki przywiozą Kamilę z bloku operacyjnego...
Setny też raz zastanawia się, dlaczego tyle czekali... Czemu nie był bardziej stanowczy, czemu nie namawiał Kamili do tego, żeby zdecydowała się wcześniej. - Może dlatego, że nie było wiadomo, jak to będzie? - w głowie znów włączyła się lampka... - Może to nie jest najlepsza decyzja? Może można było uniknąć tych rozterek. Wystarczyło nie robić z tym nic...
Maciek potrząsa głową rozmawiając w duchu sam z sobą. Od razu otrząsa się z takich myśli. - Nie zrobić nic i czekać? Czekać na co? Na to, aż jelito samo pęknie, aż choroba eskaluje w raka, aż anemia wykończy głowę i serce Kamili? Też mi perspektywa...
To była dobra decyzja, tylko czemu, do jasnej cholery, tak późna? - To proste - mówi do siebie. - Bałeś się, Stary. Bałeś się i wierzyłeś, że Kama jakoś ogarnie temat. Zawsze jakoś ogarniała. Walczyła tyle lat. Dawała radę, jak nikt.
Ty miałeś raz jelitówkę i to całe 4 dni i co? I prawie testament spisywałeś, a ona z taką permanentną jelitówką przez 8 lat dzień w dzień twarzą w twarz. Potrafiła tak żyć. I to nie tylko w domu, ale i w podróży, we troje byliście w górach, na raftingu, choć Kama była taka spuchnięta od sterydów, że musiała włożyć dwa rozmiary większy kombinezon. Z tym draństwem byliście też nad morzem i w kinie, na grillach u znajomych (gdzie Kama skubała tylko chlebek, ale i tak usiłowała robić dobrą minę do złej gry). Byliście w jaskini, z której wychodziło się po 250 schodkach... Cholera, gdybyś wiedział wcześniej... Nigdy byś się nie zgodził, by tam pójść. Wyjście zajęło Wam masę czasu, i Kama ani razu się nie poskarżyła, choć było ciężko. Jak bardzo, okazało się po wyjściu, gdy leżała na ławce przez prawie godzinę usiłując uspokoić pędzące serce...
Z biegiem czasu wspomnień wyjazdowych było coraz mniej, a jeśli były, to kojarzyły się stricte z toaletą – Złote Tarasy, i kibelki na każdym piętrze, Teatr i pół spektaklu nie na sali a w toalecie. No i wakajki na all inclusivie, gdzie pojechaliście dla niej, żeby słońce raz jeszcze pomogło w regeneracji. Kama wróciła z nich 3 kg lżejsza i jeszcze bardziej smutna... Jeść nie mogła prawie nic, bo podroby buntowały się już otwarcie, a arabskie noce, opisywane w prospekcie jako niezapomniane, i owszem takie były, ale tylko temu, że zamiast na tańcach - hulańcach spędzaliście je w pokoju, a konkretnie, w przypadku Kamy, w łazience...
Te wakacje przelały czarę goryczy. Maciek pamięta, jak dziś, ich rozmowę o tym, że czas coś zmienić. Zaczęli rozmawiać, że może warto rozważyć to, co powiedział kilka tygodni temu lekarz. Że to jelito nadaje się tylko do usunięcia. Że to nie kwestia "czy", ale "kiedy" i najlepiej jak najszybciej, by nie było za późno.
Wtedy strach przed nieznanym okazał się mocniejszy, Stwierdzili, że spróbują jeszcze ratować to, co jest. Coś musi pomóc... Może częstsze wyjazdy w słoneczne miejsca, zmiana diety, zmiana lekarza? Czas mijał, wydawali duże pieniądze na zakup choć grama nadziei tam, gdzie nie było już na nią szans... Kolejne cud diety za milion monet, fachowcy z internetu, cudowne suplementy, papki, kaszki i napoje. Małe i większe wyjazdy i nic. Szło ku gorszemu.
Maciek przypomina sobie dzień, gdy zastał Kamę we łzach... Siedziała zwinięta w kłębek i płakała. Była w sklepie, opowiadała, wróciła bez zakupów, zostawiła je tam, na środku między gablotą z mrożonkami a pieczywem... Spieszyła się, łudziła, że zdąży... Niestety, Kolejny raz się nie udało...A teraz płakała, nie temu, że znów jej ciało ją zawiodło i oszukało, ale dlatego, że nie mamy chleba, a jutro niedziela.
Płakała nad tym chlebem, nad nieudanymi wyjściami do kina i teatru, nad wszystkimi udawanymi wakacjami i nad naszym życiem intymnym, ale przede wszystkim, płakała nad straconym czasem.
To wtedy zdecydowaliśmy się. W zasadzie to Ona zdecydowała, że chce tej operacji. Że jeśli jakiś tam worek ma jej wrócić to wszystko, co straciła, to trudno. Niech tak będzie. Że jeśli tylko dla mnie to będzie ok, to ona w to wchodzi.
Moja Kama. Wojowniczka. Maciek wrócił duchem do sali... Na jego twarzy nadal gościł uśmiech, gdy do środka wtoczyło się łóżko z półprzytomną żoną.
Uśmiechnięte pielęgniarki powiedziały, że wszystko przebiegło jak trzeba. Że resztę powie lekarz.
Nachyla się nad żoną. Przez łzy niewiele widzi. Kama usiłuje wrócić ale naszprycowana środkami przeciwbólowymi i jeszcze pod wpływem narkozy, wciąż ucieka w sen. Mimo tego Maciek wycisza się, uspokaja. Ciężar, który osiem lat przygniatał mu barki nagle zniknął... Tak po prostu.
Znów spogląda na śpiącą żonę. Czuje że ona wie, że jest przy niej, że jest dumny. Że teraz już tylko będzie dobrze.
Już kolejnego dnia po powrocie do domu doczekali się swojego efektu: WOOW. Kama przespała całą noc... Spokojnie, zdrowo, całe 7 godzin nieprzerwanych niczym snów.
Pamięta, gdy pierwszy raz był przy jego zmianie... Kama się bała, że nie da rady, ręce się jej trzęsły... Pomyślał, że to ten moment, by pokazać, że dadzą radę, że jest ok, w końcu to tylko zmiana woreczka... Nie był przygotowany na widok wystającego nad skórę pulsującego guzika. Nie. Po prostu nie... W pierwszym momencie chciał uciec, ale dostrzegł, że Kama cały czas przygląda mu się w lustrze gotowa wybuchnąć płaczem... Wziął oddech, uśmiechnął się niepewnie i został do końca. Ba, nawet się przydał, pomyślał z rozbawieniem. Poważna sprawa zamieniła się w festiwal żartów i żarcików. Nie ogarniali tematu, wszystko leciało im z rąk a czerwony guzik jak na złość, manifestował, że trawienie przebiega świetnie. Zamiast panikować, śmiali się. Co prawda łazienka była do sprzątania, ale to pomogło... Odblokowało coś i jeszcze mocniej ich z sobą związało.
Kolejne razy poszły znacznie lepiej, guzik zmieniał się w zgrabny guziczek. Temat zamykał się w kilku minutach i Kama ogarniała go już sama.
I nagle, okazało się, że to co mówili ludzie mający stomię, to prawda. Wszystko jest kwestią decyzji, ale do niej trzeba po prostu dojrzeć. Istnieje normalne życie i jest ono w zasięgu ręki, kiedy tylko człowiek otworzy się na nowe możliwości.
Ludziom z zewnątrz wydaje się, że życie z woreczkiem to inne życie. Jakieś takie nierzeczywiste. Życie obok życia. No bo jak to, jakiś woreczek? Przecież to nienaturalne...
Maciek, kiedy słyszy takie rzeczy tylko uśmiecha się pod nosem. Nic a nic się nie przejmuje. Inni dojrzewają dłużej. Po prostu. On wie, że życie z woreczkiem to życie, bez "inne", bez "ale", bez "no nie wiem". Dla niego to DOBRE ŻYCIE i to mu wystarczy.
Miesiąc po operacji odebrali wyniki histo-pato. Do tej pory nie chcieli robić większych planów. Cieszyli się tym, co dostali od losu, wraz z woreczkiem. Uczyli się z nim żyć. Po 8 trudnych latach po prostu bali się budzić nadzieje, że życie właśnie, tak naprawdę, się do nich zaczyna uśmiechać. I to nie nieśmiało, lecz absolutnie, pełną gębą ;)
Dziś mija pół roku od operacji. Chodzą na basen, łażą po górach, coraz dalej jeżdżą na rowerach. Kama wróciła do pracy i wróciła do niego. Całkowicie, w każdej sferze,
Wczoraj rozmawiali o dzieciach. Chcą je mieć. Bardzo. A teraz jest to możliwe bez ryzyka, jakie z sobą niosły nieuleczalnie chore jelita.
Maciek patrzył w lśniące od łez oczy żony. Tym razem to były łzy nadziei i ulgi, nie rozpaczy, że nie udało się kupić chleba, bo trzeba było się ewakuować ze sklepu w połowie zakupów...
Kamila przybrała na wadze. Nie wygląda już jak, sama o sobie mówiła, ofiara głodu, Znów ma też gęste, zdrowe włosy, a jej uśmiech znów sięga oczu.
Ma tysiąc planów, nooo od wczoraj tysiąc jeden, jeśli liczyć temat potomka lub potomkini :) Woreczka nie widać wcale pod ciuchami i wreszcie jej szafa pełna jest jasnych kolorów, w których wygląda pięknie. Maciek nie do końca ogarnia te wszystkie odcienie pasteli, ale zdecydowanie wie, że te jasne barwy są po prostu stworzone dla Kamy.
Dziś zrobili sobie wieczór z kinem domowym. Było dobre ciacho, był film i była lampka wina. Kama padła w końcu, a on długo się jej jeszcze przyglądał.
To było długie 8 lat. Tyle czasu Kamila żyła gdzieś obok toczącego się życia, rytmem szpitali, kontroli i wizyt na wlewy leku. I to nie jest tak, że to tylko ona miała problem, a on nie. Maciek wie, a właściwie w pełni zdaje sobie sprawę, jak bardzo choroba żony okaleczyła jego samego...
Patrząc na odzyskane życie żałuje, że nie zdobyli się na decyzję ciut wcześniej. Jednak biorąc pod uwagę tamte okoliczności, nadal nie ma pojęcia, jak mieli tego dokonać... Bo dziś już wie, że musieli dojrzeć do decyzji. Choroba Kamy wymusiła na nich pauzę i choć nieludzko trudno było wyskoczyć z tego wirującego z wielką prędkością błędnego kręgu, to im się udało. Mieli to szczęście, że dane im było stanąć trochę z boku i zastanowić się, co zrobić, by znów żyć. Wtedy właśnie zdali sobie sprawę, że latami dreptali po stronie mostu, którą znali, mimo, że gdzieś w oddali widzieli, że istnieje inne życie...
Maciek wie, że nie należy oceniać ludzi, tylko dlatego, że nie umieją podjąć z pozoru prostej decyzji. Ludzie z zewnątrz mówią dziś: trzeba było się zdecydować wcześniej, ja to bym od razu się decydował...
Na takie słowa Maciek uprzejmie kiwa głową. On wie, że lata spędzone w oku cyklonu mogą spowodować, że człowiek nie słyszy wyjących syren alarmowych. W jego głuchym wnętrzu trwa pozorny spokój, a wirujące wokół powietrze, rozmazuje obraz wszystkiego, co tylko znajdzie się w jego zasięgu, zmieniając prawdę w jej karykaturę.
On cieszy się, że im się udało. Tak po prostu, Nie ma co sobie przypisywać zasług. W tym szaleńczym pędzie dostrzegli coś, co sprawiło, że zaczęli brać pod uwagę inne możliwości....Dali radę. Wyrwali się. Wielu ludzi tego nie umie i tkwi w szalonym szpitalno-chorobowym kołowrotku, bo to jedyne życie, jakie znają.
On sam myśli o takich ludziach z wielkim żalem. Tyle dobrych dusz wciąż tkwi po stronie mostu, która sypie się, wali i zamiast stabilnej konstrukcji wygląda jak linowy most zawieszony nad przepaścią gdzieś w dzikiej głuszy. W przepaść leci deska za deską. Pod stopami tylko otchłań. Liny powolutku się rwą i most niebezpiecznie się kołysze. Oni jednak zamiast uciekać, nadal kurczowo trzymają się prowizorycznej poręczy. A czasami wystarczy spojrzeć przed siebie, zamiast cały czas w dół. Wtedy łatwiej oszacować, co zrobić, by dostać się na drugi brzeg.
Drugi brzeg nie zawsze oznacza nowe kłopoty. Choć, po prawdzie, jeśli człowiek odzyskał to, co najcenniejsze, nawet i na nie patrzy już jakoś inaczej. Najważniejsze, to się nie bać i patrzeć przed siebie, nie w przepaść.
Bo, patrząc w przód jakoś łatwiej trzymać się światła :)