Wrz 201424
Chęć wyjechania w kierunku dalekiej Rosji kwitła we mnie od dawna. Jesienią 2013 roku zatelefonował do mnie mój dobry znajomy z propozycją wyprawy na jeden z trudniejszych siedmiotysięczników świata Khan-Tengri (7010 n.p.m.) znajdujący się w paśmie Tien Szan. Długo się nie zastanawiałem, właściwie od razu zgodziłem się. Do naszego składu dołączył mój przyjaciel od lin – Jarek. Przygotowania rozpoczęliśmy od rezerwacji biletów lotniczych, uzupełnienia sprzętu alpinistycznego oraz zebrania informacji na temat rejonu, w którym przyjdzie nam przebywać przez dłuższy czas. Równocześnie prowadziliśmy rozmowy z kilkoma agencjami w sprawie zezwolenie na wyprawę i przelotów w terenach górskich.
W marcu wykupiliśmy bilety na przeloty z Berlina do Istambułu, następnie z Istambułu do Biszkek. Wciąż nieuregulowana pozostała sprawa przelotów helikopterem do baz kampu i zezwoleń na przebywanie w strefie przygranicznej Chin, Kirgizji, Kazachstanu. Pod koniec maja jedna z agencji za drobną opłatą, po spełnieniu formalności wyrobiła naszej piątce permity graniczne, natomiast sprawa helikoptera została do załatwienia na miejscu. Przed wyjazdem każdy musiał mieć wykupione ubezpieczenie. W moim przypadku nie była to niska kwota. Zbliżał się termin wyjazdu i tradycyjnie pojawiły się problemy zdrowotne. Na tydzień przed wylotem pękł mi cewnik do żywienia centralnego. Pierwsza myśl „to koniec – nigdzie nie wyjadę”. Dzwonię do Jarka, on mi mówi, żebym nawet tak nie myślał, tyle że ja znam procedury. W przypadku wymiany cewnika należy odczekać z podróżowaniem dwa tygodnie. W szpitalu zapada decyzja o przeprowadzeniu koniecznego zabiegu.
Jak wyjeżdżam z domu lubię mieć porządek, po drobnych pracach w ogródku postanawiam przeprać spodnie robocze, gdy je szorowałem, w misce poczułem nagłe ciepło w palcach. Woda momentalnie zabarwia się na czerwono, przez głowę przeleciała mi myśl, że z bocznej kieszonki nie wyjąłem ostrza do nożyka. Rany są głębokie,tamuję wyciek krwi i jadę na pogotowie. Chirurg zakłada mi sześć szwów, kiedy Pani doktor mówi o ich zdjęciu lekko się uśmiecham i mówię że za dwa dni jadę do Kirgizji, a szwami zajmę się sam. Dostaję więc antybiotyk, wiem że mnie osłabi i przez kolejne dni żołądek też się będzie buntował.
Istambuł wita nas wysepkami otoczonymi piaszczystymi plażami, architekturą wykorzystująca każdy metr przestrzeni i wieżami muzułmańskich meczetów. Na lotnisku mamy chwilę by się odświeżyć przed lotem do Biszkeku i zjeść coś na szybko. Lot do Biszkeku trwa ponad pięć godzin, gdy samolot zniża się do lądowania, dziwię się że nie widać oświetlonych budynków, czy lamp ulicznych, nawierzchnia lotniska też zostawia wiele do życzenia, co daje się odczuć przy kołowaniu naszego samolotu. Z Biszkeku po tradycyjnym targowaniu się, zamawiamy busa, który zawiezie nas do Karakol.
Na miejscu odnajdujemy agencję Turkiestan Travel, skąd odbieramy zezwolenia. Na miejscu wynajmujemy również wojskowego Ziła, który przewiezie nas do bazy śmigłowców w Maida Adyr. Kierowca busa podjeżdża pod hostel o piątej rano, pakujemy swój sprzęt i ruszamy w drogę, która wiedzie nas wąskimi serpentynami. Po przejechaniu punktu kontroli granicznej po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w bazie śmigłowców. Jesteśmy pierwsi, zajmujemy jeden z baraków, w kolejnych jutro się zainstaluje grupa polskich alpinistów z Krzysztofem Wielickim na czele. Wciąż jednak nie wiemy czy polecimy śmigłowcem. Kierownik agencji stawia sprawę na ostrzu noża albo wykupimy tańszy „pakiet” i lecimy albo zostajemy. Liczymy nasze oszczędności by mieć za co wrócić do kraju.
Dzień wylotu w bazie to ciągły ruch, pakowanie plecaków, ważenie bagaży, ciągłe zmiany przy kolejności wylotów poszczególnych grup, taki rosyjski bur. Nagle dowiadujemy się, że lecimy jako pierwsi z Francuzami, bagaże pakujemy do gazika, który stoi przy wojskowym helikopterze. Śmigło z ociężałością unosi się z nad ziemi, wzbija się na kilkadziesiąt metrów nad lodowiec. Widoki są niesamowite, niekończąca się bryła lodu poprzecinana rwącymi korytami strumieni, oczkami wodnymi i szczelinami na kilkadziesiąt metrów. Po 40 minutach lotu jesteśmy w bazie na wysokości 4000 m n.p.m.,to kilkanaście namiotów ustawionych na drewnianych platformach.
Pierwszy dzień przeznaczamy na odpoczynek. Mam też czas na zmianę worka stomijnego. Kolejny dzień to przejście przez lodowiec i wniesienie depozytu (jedzenie, część sprzętu, gaz, palniki, namiot) do obozu pierwszego. Podejście wymusza szybszy oddech, odczuwamy jeszcze trudy podróży, więc co chwile stajemy by złapać trochę powietrza. Końcówka podejścia daje się nam we znaki, prowadzi po lodowej czapie o dużym nachyleniu, jeszcze jedna poręczówka i już widzę namioty ustawione na lodowo śnieżnym wypłaszczeniu. Wspólnie szykujemy miejsce na platformie na nasz namiot, równamy śnieg, następnie dobrze go mocujemy do kamieni i obsypujemy „fartuchy” sporą ilością śniegu. Zostawiamy przyniesione ze sobą rzeczy i schodzimy do baz kampu na dole. Aklimatyzacja to żmudny i wyczerpujący proces, polegający na wchodzeniu na jak największa wysokość, a następnie schodzeniu na nocleg do obozu położonego niżej.
Następnego dnia podchodzimy do obozu pierwszego, tam mamy nocować, po dojściu mamy mnóstwo czasu, więc zajmujemy się topieniem śniegu na posiłki i wodę do picia. Budzimy się około godziny siódmej, badamy się pulsometrem. Zapada decyzja o podejściu do obozu drugiego. Na wysokości 4800m n.p.m odczuwam nasilający się ból głowy i lekkie mdłości, zawracam do pierwszego. Na dole w oczekiwaniu na przyjaciół szykuję im ciepłą herbatę i topię zapas śniegu. Na niebie pojawiają się ciemne chmury, z których po chwili spadł śnieg. Trochę się martwię o chłopaków, siedząc w namiocie słyszę metaliczny dźwięk obijającego się sprzętu zawieszonego na uprzęży. Wychylam głowę z namiotu i widzę wolno idącego Przemka. W rozmowie dowiaduję się że Jarek z Grześkiem i Iwanem idą dalej i sprowadzają „dziadka”, który za bardzo uwierzył w swoje możliwości.
W kolejnym dniu schodzimy na dół, odpocząć, ale również poczekać aż Kazachowie powieszą wyżej nowe liny poręczowe. Następnego dnia po śniadaniu żegnam się z grupą Francuzów, oni przemieszczają się w inne miejsce. Słyszymy warkot śmigłowca omijającego nasze lądowisko. Helikopter zabiera kilkaset metrów liny, będzie je zrzucał w obozie II na wysokości 5500 m. Obserwujemy ten manewr z dołu. Widzimy jak pilot schodzi nad zaśnieżone plato, podnosi tuman świeżego białego puchu i momentalnie następuje cisza, silniki zamilkły, każdy z nas zdaje sobie sprawę że nie tak wygląda lądowanie helikoptera. Po chwili w radiu kierownika bazy Miszy słyszymy „Maszyna krasz”. To ekipa Szwajcarów będąca w drugim obozie. Pada pytanie o ludzi ze śmigłowca po dłuższej chwili odzywa się pilot i mówi że jedynie jeden z Kazachów ma złamany bark. Na dole do wyjścia na pomoc pilotom i pokrzywdzonym przygotował się Iwan, który jest rosyjskim lekarzem chirurgiem i nasz kolega Grzegorz. Zabierają ze sobą buty i sprzęt alpinistyczny dla pilotów, aby mogli zejść z tej wysokości. Śmigłowiec ratowniczy przylatuje po około siedmiu godzinach. Przez cały dzień żyjemy emocjami wywołanymi tą katastrofą.
Kolejnego dnia wchodzimy do obozu pierwszego, następnego dnia idziemy do obozu drugiego. Droga prowadzi lodowo – skalną granią. W kilku miejscach pionowe, skalne ściany wyciskają z człowieka resztki sił. Co chwilę trzeba się zatrzymać, by złapać oddech, a następnie wykonać kolejnych pięć, dziesięć kroków i znowu odpocząć. To żmudny, ciężki do zrozumienia proces. Podejście pod obóz drugi zostało nazwane ścianą płaczu. W płucach paliło. Wszystkie mięśnie odmawiały posłuszeństwa, a tu trzeba w ścianę wbić czekan, zaprzeć zęby raków, podciągnąć się na poręczówce, a ja jeszcze czuję że muszę opróżnić swój worek.
Kroczek po kroczku i już widzę bazę, prosty odcinek, ale muszę stanąć złapać trochę powietrza. Kolejne minuty spędzam na dochodzeniu do siebie, porcja słodyczy, płynów i rozbijamy swój namiot na wysokości 5500 m. Pierwsza noc jest niespokojna. Nie mogę spać, słyszę też moich przyjaciół. Na zewnątrz załamanie pogody, namiot jest co chwilę targany przez wiatr. Rano Jarek ma kwaśną minę, mówi że mocno boli go brzuch, ze swojej apteczki daję mu tableki rozkurczowe i przeciwbólowe. Boję się, Jarek to twardziel, a teraz wygląda naprawdę kiepsko. Perforacja wrzodu na tej wysokości to wyrok. Tutaj możemy liczyć tylko na siebie, może dlatego alpiniści to jedna wielka rodzina w której panuje pewien niepisany dekalog. Nawet jeżeli mamy różne zdania w chwilach krytycznym stajemy po stronie życia. Na kolejny dzień zaplanowaliśmy wyjście do Małego Czapajewa na 6400 m, ale poranna pogoda nie jest obiecująca temperatura – 10 stopni i silny wiatr. Jarek jeszcze nie jest w formie. Decydujemy się jak większość wspinaczy na zejście resetowe do Baz Kampu.
Pakujemy plecaki i po linach poręczowych zjeżdżamy w dół, droga jest męcząca, śnieg z każdą godziną staje się coraz bardziej grząski. W obozie pierwszym krótki odpoczynek. Myślałem, że zjemy obiad, ale Jarek goni na dół. Zejście uświadamia mi, że dwa dni odpoczynku do ataku szczytowego to dla mnie zbyt mało. Muszę dłużej się regenerować mój metabolizm jest inny, jeżeli będzie pogoda dołączę do nich po trzech, czterach dniach. Po dwóch dniach resetu, Jarek, Przemek idą na górę. Zostaję w bazie, z prognoz meteo wynika, że najbliższe dni to silny wiatr i śnieg, więc nie mam po co iść w góry. Dogaduje się z mieszkającymi obok szwajcarami, wkrótce przyleci śmigło, postanawiam że polecę na dół i na przyjaciół będę czekał w Karakol.
Wsiadając do helikoptera już tęsknię za Chanem, za tą atmosferą przeżytych dni, mimo chłodu, braku wielu wygód. Tęsknię za surowością i prawdą gór, które uczą pokory do natury, do ludzi których spotykamy. Chwile, które wspólnie przeżyliśmy już nie wrócą. Każdy wyjazd mnie wzbogaca, poznaję inną kulturę. Fascynuje mnie egzotyka odwiedzanych rejonów. Poznaję ludzi, którzy wnoszą pozytywną energię do mojego życia. Z grupy alpinistów wspinających się w tamtym czasie jedynie Grzegorz Kaczor stanął na szczycie. Wszyscy pozostali wycofali się, więc również swoją decyzję uważam za jak najbardziej słuszną. Nie zawsze postawienie nogi na szczycie jest zwycięstwem. Zwycięstwem jest podejmowanie decyzji, które sprawią, że spoglądając w lustro ujrzymy własne sumienie i się nie wystraszymy.