17 Listopad 2024
Gru 202321
Czas, jaki zbliża się do nas wielkimi krokami chyba najbardziej kojarzy się z dawaniem i braniem, czyli - z życzeniami i prezentami.
Bo kiedy już przewali się cały ten huragan świątecznych przygotowań, sklepowych batalii o szynkę, karpia i żurek, przychodzi moment, gdy zaczyna się prawdziwa uczta. Nie tylko ta dosłowna, ale także ta, dla zmysłów.
Świat zna dwa rodzaje uczt. Prawdziwe i udawane. Te pierwsze są wtedy, gdy rzeczywiście cieszymy się każdą obecnością przy wspólnym stole, te drugie, gdy przed wigilią udało się ze wszystkimi pokłócić i teraz trzeba robić dobrą minę do złej gry odliczając, kiedy ta farsa się skończy.
W obu opcjach, bez względu na dynamikę sytuacji, przewidziane są też prezenty. I żeby tradycji stało się zadość także, hmm... ciepłe, serdeczne i szczere życzenia.
Jak czuje się człowiek szukający właściwych słów w gęstej atmosferze wzajemnych pretensji, chyba wie każdy. Trudno je znaleźć i trudno właściwie przypasować, ale że tradycja nakazuje, bez względu na wszystko - trzeba się nimi dzielić. Jak opłatkiem. Bo to też tradycja.
Przeczytałam ostatnio, że bardzo dużo dzieci ma jedno wielkie marzenie, by w święta nie było tak nienormalnie. A często jest. Przez zbyt wielkie oczekiwania, zbyt wysoko zawieszoną poprzeczkę, przez stres, zrodzony z dwóch poprzednich, a także przez złość wynikającą z poczucia osamotnienia w przygotowaniach i niedocenienia włożonego w nie wysiłku.
I wszystko to najczęściej dlatego, że nie potrafimy stawiać granic. Bądź stawiamy je – ale tylko sobie.
Dzieci mają wybitny talent do odsiewania ziarna od plew. Dzielą świat na kolorowy i nie. W ich przestrzeni nie ma maskujących odcieni szarości, których pełne jest życie dorosłych. W ich przestrzeni są - a już na pewno być powinny - pastele. Łagodne kolory, delikatne odcienie, miłe kolaże. Dlatego dzieci powinny lubić święta. Powinny się nimi móc cieszyć i na nie czekać. Tak naprawdę to one, a także nasi bliscy, i to niekoniecznie tylko ci małoletni, powinni być beneficjentami naszej czułości i uwagi.
Oni, a nie podłoga, której poświęciło się pół nocy i jedną awanturę, nie makowiec i uszka, które wygenerowały tonę pretensji i wyssały z pomieszczenia cały dobry nastrój i nie polowanie na kolejne prezenty, które zajęło czas, jaki obiecało się własnemu dziecku.
Święta to nie tylko sałatka, pierniczki i błogie lenistwo
To także rozmowy i spotkania. Być może te pierwsze na łonie rodziny - jako nowy jej członek, być może te bardzo wyczekiwane, poprzedzone długą rozłąką a być może także - te ostatnie, o czym nie zawsze wiemy.
W każdym z tych spotkań chodzi o to samo. O radość, spokój i ciepło, które rozlewa się przyjemnie po skołatanej głowie. Słowa, jakie padają podczas tych dobrych biesiad są pełne życzliwości i prawdziwej chęci posiadania mocy sprawczej. Niestety, w wielu wypadkach to ciepło, a także ta ogromna ilość dobra i troski zwyczajnie nie wystarcza. Jest jednak dawką podtrzymującą "chcenie bycia". Choć, po prawdzie, w tej "chęci bycia" nie brakuje goryczy i bezradności. Nie brakuje też poczucia winy i rezygnacji. Że się nie da, choć tak bardzo się chce.
Bo życzenia nie zawsze się spełniają
Sama pamiętam lata, gdy takie życzenia otrzymywałam. Dobre, czułe i... całkowicie wtedy niespełnialne. Pamiętam też, że nie potrafiłam ich nawet udźwignąć, a co dopiero wprawić w ruch.
I tak co roku. Za każdym razem dostawałam życzliwość, wsparcie, dobro i świadomą obecność. Brałam tych darów każdą ilość - z każdym rokiem mając coraz mniej sił, by udźwignąć ich dobry, energetyczny ciężar. Traktowałam go bowiem jako imperatyw - z tym większym poczuciem winy, że brakowało sił do jego wykonania.
Życzenia i dobre słowa - choć nie mają mocy przywracania zdrowia, samym tylko dobrym dopingiem, pozwalają przetrwać najgorsze. Pozwalają też ugruntować się w pewności, że jest ktoś obok i wierzy, że się uda. Z tego powodu, choć to raczej przytłaczająca perspektywa, kolejny raz podejmujemy wyzwanie i mobilizujemy siły, by wytrzymać. Kolejny dzień, później - kolejny miesiąc i kolejny rok. Znów święta. Udało się!
"Antyżyczenia" też mogą dać napęd, choć z zupełnie innego powodu
Te i inne podobne komunikaty słyszałam bardzo często. Z czasem – wręcz regularnie, jak świąteczne, motywujące życzenia. Z tym, że w tych komunikatach nie było nic pozytywie motywującego. Był strach i obawa, że nie zdążę. Te komunikaty utwierdzały mnie tylko w przekonaniu, że życzenia i zaklęcia, które najbliżsi szeptali mi do ucha w tę wyjątkową noc cudów, z roku na rok oddalały się coraz bardziej, stając się zaledwie mrzonkami. I że jeśli czegoś nie zmienię, nie doświadczę ich spełnienia.
Stomii nie brałam pod uwagę. Była abstrakcją. Kolejną, jeszcze bardziej inwazyjną metodą leczenia, z kolejnymi skutkami ubocznymi, których mogłam już nie udźwignąć. W moim odczuciu skutkami ubocznymi stomii było poczucie okaleczenia - nie tylko fizycznego, osamotnienie i bezsilność.
Nie miałam przekonania, bym miała przestrzeń, by to ogarnąć. Dlatego nie przyjmowałam do wiadomości, że stomia może rozwiązać moje problemy. Niby dlaczego tak miało się stać, skoro miałam nigdy nie wyzdrowieć?
To zabawne, jak człowiek odchodzący w niebyt coraz czarniejszej stagnacji czepia się dat.
I ja robiłam to samo. Czekałam na święta.
Jednocześnie absolutnie irracjonalnie czekając na cud.
Czy się zdarzał? Za każdym razem. Za każdym bowiem razem otrzymywałam niezmiennie ogrom dobra, energii i mocy. I choć i tak nie miałam sił, by go należycie przyjąć, cieszyłam się z tych kolejnych świąt. Znów na nowo przekonana, że warto było ich doczekać. I trudno tak naprawdę powiedzieć, czy w tamtym czasie, to całe ciepło, serdeczność i dobro bardziej mnie motywowało, czy dobijało?
Myślę, że jedno i drugie.
Frustrowało i obezwładniało poczucie własnej niemocy, ale jednak, mimo frustracji, w blasku choinkowych światełek kolejny raz zaczynał kiełkować nowy plan.
Wreszcie wróciło też słowo "stomia". Pojawiło się nagle i nie przestawało wybrzmiewać gdzieś z tyłu głowy. Nie było dnia, bym o niej nie myślała.
Tak dobrnęłam do kolejnych świąt. Jak się okazało, ostatnich z "niespełnialnymi" życzeniami.
Nie, wcale nie popisałam się heroizmem. Nie podjęłam spektakularnie twardej decyzji i nie ogłosiłam jej światu. Zważywszy na to, że mój wskaźnik mocy migał zaledwie rezerwą i to ledwo, ledwo się żarząc, starałam się chociaż z tego zmęczenia i emocji nie rozkleić.
Na tę konkretną decyzję czas przyszedł parę miesięcy później. W wigilię jednak, wciąż czekałam na cud. Niezmiennie. Biernie. I z przyzwyczajenia, choć już totalnie bez wiary w to, że kiedyś może się ziścić...
A wystarczyło zmienić tok myślenia, by szybciej dostrzec rozwiązanie
Rację mieli lekarze. Choroby przewlekłe to takie, których nie da się wyleczyć. Przejmują władzę nad człowiekiem i powoli, po kawałku go pochłaniają. Czynią to z systematyczną, zatrważającą konsekwencją. Są jak pasożyt żerujący na ludzkiej życiowej energii. Z czasem odbierają człowiekowi siły, moc sprawczą, wiarę we własne możliwości, godność a na koniec, także nadzieję.
Słowo "stomia" odmieniałam przez sytuacje i przypadki, nadal nie widząc w nim większego sensu. Aż wreszcie uświadomiłam sobie, że gram na tym instrumencie szarpiąc za struny, zamiast użyć smyczka.
Stomia nie leczy. Stomia wybawia z problemu.
Kiedy zwizualizowałam sobie tę różnicę, przestałam patrzyć na nią, jak na wątpliwą metodę, która mnie wyleczy. Zaczęłam widzieć w niej sposób na realne i całkowite pozbycie się choroby.
Szacowałam straty. Rozważałam zyski. Jeszcze raz analizowałam "skutki uboczne". Mierzyłam siły na zamiary.
Być może dla kogoś patrzącego z zewnątrz, te rozterki wydawały się wydumane i zbyteczne. "Twardym trzeba być, nie miętkim", mówili najczęściej ci, którzy mieli problem umówić się na usunięcie dolnej ósemki, choć ta, już całkiem konkretnie zatruwała im życie ciągłym ćmieniem.
Po życzeniach innych, wreszcie i ja realnie zażyczyłam sobie życia. W mom przypadku takie życzenie oznaczało tylko jedno. Stomię. Życzyłam więc sobie stomii, bo oznaczała spełnienie innych życzeń.
Cóż... lepiej późno niż za późno.
Dzień, w którym życzenia zaczęły się spełniać
Wcale nie był wigilią narodzenia wyjątkowego Dzieciaczka. To był smutny szary, bezlistny już, listopadowy dzień. Dzień, w którym wreszcie wszystkie te życzenia składane mi przez lata zaczęły się spełniać. I to hurtem.
Wreszcie byłam zdrowa
Znów byłam silna
I – odzyskałam moc wyjścia z wciągającego coraz mocniej niebytu
Dziś jestem pewna, że pomimo dualnej siły życzeń, jakie w dobrej wierze otrzymywałam, zdecydowanie bardziej mnie budowały niż niszczyły. Nie, nie fizycznie, na to nie było już szans. One wzmacniały moją "odporność na niebyt".
Wytrzymałam. Dotrwałam do podjęcia decyzji. Zdążyłam.
Nie żałujmy sobie dobrych słów
W dobie komunikatorów i emotikonów, spotykajmy się z ludźmi naprawdę. Zarówno w święta, jak i bez okazji. Spotykajmy się, ale tylko z tymi, z którym wszystko smakuje dobrze – i śmiech i łzy. I gwar i milczenie. Wybierajmy tych, z którymi chcemy naprawdę być, a nie z którymi być wypada, bo to tradycja.
Wybierajmy takich, przy których nie jest wstydem kolejny raz nie mieć sił, by przygotować wigilijną wieczerzę. Spotykajmy się i życzmy sobie wzajemnie tego, co najlepsze.
Życzenia mają moc. Czasami tylko jest ona zaklęta w czasie. Życzenia nigdy się nie przedawniają. Nie tracą ważności. Nie starzeją się i nie pokrywają rdzą. One tylko czekają na właściwy moment.
..........................................
Tekst Iza Janaczek
foto pixabay