Adrian studiuje logistykę i pracuje w jednej z zielonogórskich firm. Jego historię wypełniał ból, rozpaczliwe poszukiwania pomocy u specjalistów z całej Polski i ogromne wsparcie, które płynęło ze strony rodziców, kolegów z roku i z pracy. Kiedy stan jego zdrowia był beznadziejny i nikt nie dawał cienia szansy, że będzie lepiej, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce – odnalazł lekarza, który nie tylko uratował mu życie, był też jego psychologiem i pośrednio swatką. Na szpitalnym oddziale spotykał miłość swojego życia.
Agnieszka jest urzędniczką, mieszka pod Poznaniem. Jeszcze przed rozmową wysyła mi SMS-a z wierszem, jaki napisała na cześć Adriana i swojego uczucia. Oto jego fragment:
„… oczy swe wytrzeszczyła
bo dawno takiego cuda nie przyuważyła
W organizmie zaszły reakcje
biologiczno – chemiczne
I przyznaję bardzo dynamiczne
Adi zadziałał jak narkotyk
że aż Aga poczuła
na sobie jego dotyk…”
Nie bała się związku z mężczyzną po zdrowotnych przejściach, bo miała już doświadczenie walki z nowotworem matki. Wie co to znaczy ból, a nawet śmierć. Jest przekonana, że to nieżyjąca już mama, zesłała jej Adriana. Razem z Adim – tak pieszczotliwie o nim mówi – nie boi się niczego. Na razie żyją na odległość, ale prace nad stworzeniem własnego gniazda, są już zaawansowane. Ona zapowiada, że w ich wspólnym domu zajmie się wszystkim: praniem, sprzątaniem, gotowaniem, itd… On ma jego zadanie. Po prostu ją kochać.
Adrian
Patrząc z perspektywy czasu, były jakieś symptomy, które pan przegapił?
Pierwsze niepokojące objawy zauważyłem w 2013 roku. Bagatelizowałem coraz częstsze biegunki, tłumacząc sobie, że na pewno zaszkodziło mi coś, co zjadłem albo że złapałem grypę żołądkową, a po kilku dniach przejdzie… W 2014 od lekarza rodzinnego dostałem skierowanie na kolonoskopie ale nie zgłosiłem się na badanie. Skierowanie straciło ważność… Kiedy objawy zaczęły być uciążliwe, poszedłem po kolejne skierowanie. Diagnoza: choroba Leśniowskiego – Crohna. Dziś potrafię ocenić, że objawy choroby występowały przez blisko dwa lata. Brak odpowiedniej decyzji oraz niewykonanie badania – to ewidentnie moja wina.
Jak przyjął pan diagnozę?
Nie docierała do mnie powaga sytuacji. Kiedy odbierałem wynik kolonoskopii usłyszałem, że natychmiast mam zgłosić się do gastrologa. Tym razem posłuchałem. Od gastrologa usłyszałem potok suchych słów, w niezrozumiałym dla mnie języku medycznym oraz że to jest choroba nieuleczalna, że czeka mnie długie leczenie, że będę z nią do końca życia.
Na własną rękę zacząłem szukać informacji. Im więcej czytałem, tym było gorzej…komplikacje, nowotwory, itp… dopiero kiedy znalazłem grupę wsparcia na Facebook-u, zacząłem czuć się lepiej, bo wielu ludzi pisało, że z tą choroba można normalnie żyć, tylko trzeba brać leki i pilnować diety.
Jest pan młodym, 30-letnim mężczyzną, czy zdawał pan sobie sprawę z tego, jak choroba wpłynie na codzienne życie? Jak je utrudni?
Kiedy objawy narastały, byłem przerażony. To działo się mniej więcej w połowie studiów, na zajęcia chodziłem z pampersem, a kiedy zapomniałem go założyć, to ropa wylatywała mi nogawkami spodni. To nie jest coś miłego, kiedy jesteś na wykładzie wśród czterdziestu innych studentów i czujesz jak po nogach leci strumień ropy. Musisz wstać, dojść do toalety i ogarnąć się…
Mimo wszystko, cały czas byłem aktywny, studiowałem i pracowałem – żadnych zwolnień lekarskich. Koledzy z roku, zawsze stali przed uczelnią, by pomóc mi przy wysiadaniu z auta. Brali ode mnie plecak, laptopa i podtrzymywali, kiedy wchodziłem po schodach. Tak wyglądały 2 lata mojego życia. Dzień w dzień i nawet przez sekundę żadnej poprawy czy ulgi.
To wszystko musiało być dla pana bardzo trudne…
Do grudnia 2017 roku, w ogóle sobie nie radziłem z samopoczuciem psychicznym, miałem różne myśli. Te ostateczne również. Zastanawiałem się czy warto się leczyć i czy w ogóle jest sens żyć.
Współpracownicy i koledzy ze studiów mówili, żebym się nie załamywał, ale naprawdę nie było we mnie cienia nadziei, że kiedyś będzie lepiej. Tułałem się po lekarzach. Jeden, drugi, trzeci, czwarty… cały czas to samo leczenie – nasiadówki z kory dębu i farmakologia. Zero zmian. Kolejna wizyta, kolejne leki… Żadnego planu leczenia. Nic!
Jaka na pana zmagania z chorobą reagowało otoczenie?
Nie kryłem się z tym co mi dolega, więc reakcja ludzi w pracy była bardzo pozytywna. Zresztą trudno było tego nie zauważyć. Z bólu niemal non stop miałem łzy w oczach. W ciągu dnia odbywałem średnio trzy długie wizyty w toalecie i tyle samo „sprintów” pod prysznic – by przemywać ta przetokę. Jedynie ciepła woda na chwilę łagodziła potworny ból.
Nikt się ze mnie nie naśmiewał, nie wytykał palcami, jeśli takie reakcje miała pani na myśli. Nie czułem, że jestem gorszy – wręcz przeciwnie – dużo ludzi zaangażowało się w pomoc. Gdybym został sam i nie miał wsparcia ze strony rodziny, przyjaciół i kolegów, to myślę, że bym sobie nie poradził. Że mogłoby to się skończyć tragicznie.
Bezsilność wobec własnej choroby potrafi odebrać chęć do życia… ale bezsilność wobec choroby dziecka – jest potworną męką. Jak reagowali rodzice, widząc pana cierpienie?
Mama była przerażona, ale nie dawała po sobie poznać, że coś jest nie tak. Kiedy słyszała, że mój wrzask i płacz wydobywający się zza drzwi toalety, podejrzewam, że nie raz uroniła łzę, ale na zewnątrz była twarda. Jeździła ze mną na wizyty, pomagała, zawsze była obok mnie. Nawet gdy spędzałem sylwestra w szpitalu, była obok mnie.
Bardzo wszystko przeżywał, ale nie okazywał emocji. Wspierał mnie przy dojazdach na wizyty lekarski czy szpitalne. Miałem w nim też wsparcie w pracy, bo pracujemy w jednej firmie.
Opowie pan jak wyglądał ten szpitalny sylwester?
Dobrze, tylko zanim to opowiem, muszę cofnąć się o kilka dni wstecz. Byłem tuż po wizycie u lekarza w Warszawie usłyszałem, że jestem w takim stanie, że nic nie da się zrobić. Skoro autorytet mówi – NIC – uwierzyłem i załamałem się… Zastanawiałem się: tak mam żyć przez cały czas? Ile jeszcze pociągnę?
W akcie desperacji zamieściłem na stronie grupy wsparcia na Facebooku, post z zapytaniem czy ktoś z tu obecnych zna lekarza, który zajmuje się takimi przypadkami. Nazwisko profesora Banasiewicza pojawiło się w wypowiedziach czterech, może z pięciu osób. To znana osoba w świecie chirurgów. Umówiłem się na wizytę i to był strzał w dziesiątkę – 19 grudnia 2017 roku, to data przełomowa w moim życiu.
Dlaczego?
Pierwsza wizyta u profesora Banasiewicza. Leżę na kozetce i profesor mówi, że ma dla mnie przykrą wiadomość – „Trzeba natychmiast operować”, a ja na to, że to świetna wiadomość, bo od dwóch lat jeżdżę po Polsce i błagam różnych specjalistów o jakieś działanie! Że mogę być operowany nawet dzisiaj!
Profesor powiedział, żebym wigilię spędził w domu i zgłosił się do szpitala w pierwszy dzień po świętach. W szpitalu przy ulicy Przybyszewskiego w Poznaniu zoperowano mi przetokę. Zaraz potem był Sylwester, spędziłem go w szpitalu, ale szczęśliwy, że w końcu zoperowany.
Radość. Bo ten sylwester, to najlepszy zbieg okoliczności w moim życiu. Profesor poprosił, mnie żebym porozmawiał z jedną pacjentką, która nie zgadza się na stomię. Miałem opowiedzieć, jak wyglądało moje życie przed wyłonieniem. Przez dwie godziny opowiadałem o swoich doświadczeniach i odczuciach. Że to nie jest nic strasznego, że to furtka do lepszego życia, że zapomni o wszystkich dolegliwościach, że będzie mogła normalnie funkcjonować… Tylko szczerość i prawda. Pokazałem jej zdjęcia, jak pływam kajakiem, jeżdżę na nartach, pracuję… Ostatecznie udało mi się ją przekonać i zdobyć jej numer telefonu. Mnie zoperowano przetokę, dziewczynie wyłoniono stomię… jak tylko poczułem się na siłach, zapytałem SMS-em, czy mogę przyjść do niej na oddział. Ona, że oczywiście mogę wpaść, ale za chwilę przyjdzie z odwiedzinami jej koleżanka i jeśli nie będzie przeszkadzać mi jej obecność – to zaprasza. Poszedłem. Finał historii jest taki, że odwiedzająca koleżanka – Agnieszka – jest moją życiową partnerką.
Nie dość, że profesor „uratował panu tyłek”, to również pośrednio ułożył panu życie osobiste…
Jeszcze mnie zeswatał!
To happy end szpitalnej historii?
Nie do końca, bo po nowym roku z propozycją stomii profesor przyszedł do mnie. Powiedział, że przetoka i ropnie, które miałem, były olbrzymich rozmiarów, że jest marna szansa by wyleczyć to bez stomii. Że nawet jak się wygoi i zacznę się wypróżniać, to z czasem mój stan wróci do tego, co było wcześniej. Oczywiście spanikowałem i powiedziałem, że to wykluczone i nie zgadzam się na żadną stomię. On ze spokojem odpowiedział, że to tylko propozycja, na którą nie muszę się godzić i że możemy działać bez stomii, ale uprzedza, że mam 1% szansy na powodzenie takiego leczenia.
Udało się?
Po dwóch miesiącach wróciłem na oddział, bo się pojawił „mój przyjaciel” ropień. Profesor go naciął, przepisał kurację antybiotykową – wytrzymałem do marca. Ból był tak ogromny, że błagałem o stomię. Profesor westchnął głośno i powiedział: Mówiłem ci, że wrócisz… 20 marca 2018 wyłonił mi stomię.
Otrzymał pan od lekarza nie tylko specjalistyczne leczenie, ale słyszę, że rownież wsparcie psychiczne…
Dokładnie, profesor jest moim najlepszym psychologiem. W kwestii mojego leczenia, zawsze miał konkretny plan. Nigdy nie było tak, że gdy działo się coś złego, mówił „wykup receptę i siedź w domu”. Zawsze prosił, bym przyjechał, musiał mnie obejrzeć, a potem składał konkretną propozycję, co robimy dalej. To fachowiec, który w razie niepowodzenia ma wizje co dalej. Zawsze była druga, trzecia, czwarta opcja, żeby – jeśli to możliwe – uniknąć operacji. Nie zawsze się udawało… Ale miałem konkrety plan rozpisany na etapy i osadzone w czasie. Wiedziałem rok, dwa do przodu co mnie czeka. Miałem też świadomość, że muszę się odpowiednio do operacji przygotować – być aktywny fizycznie.
Jak pan się przygotowywał?
Ćwiczyłem tak jak już robiłem to wcześniej. Zależnie od pory roku: zimą starałem się jeździć na nartach, latem pływałem kajakami, chodziłem na siłownie, cały czas wędkowałem i jeździłem motocyklem. Pojechałem motorem nad jezioro Balaton na Węgry, chciałem to zrobić ze stomią, żeby pokazać, że można!
Czy stomia rozwiązała wszystkie problemy?
Sam zabieg przeszedłem bez komplikacji, czułem się w miarę dobrze. Ból odbytu malał z dnia na dzień, nawet z godziny na godzinę. Ale po dwóch tygodniach, pojawiły się komplikacje ze stomią – dwie przetoki około – stomijne. Mówię do profesora – dopiero wyleczyliśmy jeden tyłek i już pojawiły się problemy z drugim tyłkiem. Cały oddział był zaangażowany by obyło się bez kolejnej chirurgicznej ingerencji. Pod koniec maja konieczna była korekta stomii i też średnio pomogła, ponieważ Crohn był na tyle aktywny, że nic się nie chciało goić. Walczyliśmy do lipca powalczyliśmy i w końcu udało się to wygoić.
Jest coś, czego pan się boi?
Chyba śmierci się boję. Poza tym, gdy mam już porządne leczenie, szpital, lekarza, na którego mogę liczyć o każdej porze dnia i nocy, nie boję się niczego.
Był pan po trzech stronach rzeczywistości – bez, ze stomią i po zespoleniu. Która z decyzji jest trudniejsza do podjęcia – wyłonienie czy zespolenie?
Mnie trudniej było namówić na zespolenie niż na wyłonienie. Przed wyłonieniem stomii mamy sytuację krytyczną, walkę z bólem połączoną z osłabieniem fizycznym i psychicznym. Jeśli pacjent ma dobrze wyłonioną stomię, akceptuje ją, a co najważniejsze ma dobrze dobrany sprzęt, to nie oszukujmy się, jakość jego życia polepszyła się na tyle, że ostatnią rzeczą o jakiej myśli to zespolenie i ryzyko powrotu do dramatycznej codzienność, którą pamięta z czasów bez stomii.
Po zespoleniu czuje się tak samo jak wcześniej, tylko po prostu flaka mi brakuje. Za wiele się nie zmieniło, myślałem, że będzie dużo gorzej, że znów będę biegał do toalety. Pomogło mi to, że mialem 100% zaufania do lekarza.
Po wyłonieniu ludzie często załamują się, bo mają źle dobrany sprzęt. To jest pierwsze, co powinno być po operacji zrobione. Jeśli pacjent ma sytuację podobną do mojej – dobry, profesjonalny i co najważniejsze zaangażowany personel, pielęgniarki znające się na rzeczy, to połowa sukcesu. Ale wiem od innych pacjentów, nie zawsze jest tak kolorowo – zaczyna się robić czerwona skóra, tworzą się ranki, sprzęt przecieka, pojawia się meganieprzyjemny zapach – wszystko przez niedopasowany sprzęt.
Skąd w panu odwaga, na opowieści o tak szalenie intymnych sprawach? Wydaje się, że kobiety są silniejsze psychicznie – ciąża, poród, komplikacje po, a mężczyźni…. Chyba jest inaczej, chociaż czuję, że zmierzam w złą stronę – brnę w stereotyp.
Nie można się wstydzić, taka choroba może spotkać każdego.
Trochę jest tak, jak pani mówi. Kobiety są silniejsze od facetów i chyba bardziej otwarte. Ale spotykałem się z różnymi przypadkami. Nie oszukujmy się – kobiety przykładają też większa uwagę do kultu ciała. A faceci? Mamy trochę inne podejście. Wielokrotnie zdarzyło się, że przebierałem się w szatni na siłowni. Nie kryłem się specjalnie po toaletach, by zmienić worek. Raz miałem zabawną sytuację.
Jaką, proszę opowiedzieć…
W szatni na siłowni podszedł do mnie facet, taki który jest szerszy niż dłuższy i wskazując na mój brzuch ryknął: E, co to za dziura? Nawet nie zastanowiłem się na odpowiedzią. Od razu wypaliłem, że kiedyś zrobiłem mały napad z kumplami i gliny mnie postrzeliły. Dlatego teraz mam dziurę i czekam aż się zrośnie. Ale bólu nie ma, bo duże odszkodowanie od państwa dostałem… Nie jestem w stanie opisać jego miny, ale czułem jak w sekundę urosłem w jego oczach. – Tak, poważnie – zapytał. No tak – bywa. Postrzelili, dziura się zrośnie i będzie dobrze.
Czy jest coś w życiu – oprócz zdrowia – co ma dla pana wyjątkową wartość?
Nie są to na pewno pieniądze, bo jeśli jest się zdrowym, to człowiek może zarobić. Ważniejsze jest szczęście, zdrowie, szczerość i spokojne życie.
Gdyby mógł pan spełnić marzenie, nawet to najbardziej abstrakcyjne, co by to było?
Żeby w końcu wynaleziono lek na chorobę Leśniowskiego – Crohna, żeby już nikt więcej nigdy z jej powodu nie cierpiał.
Agnieszka
Długo jesteście razem?
16 listopada będzie rok.
To niesamowita historia, spotkaliśmy się całkowicie przypadkiem w szpitalu. Pojechałam wesprzeć koleżankę przed ciężką operacją, a spotkałam tam Adriana, on jako szpitalny weteran również ją pocieszał. A ja w myślach powtarzałam: „O Boże! To on!”. Motyle do brzucha wleciały i tak zostały. Wtedy nawet nie wiedziałam, ile ma lat, że jestem osiem lat od niego starsza! Na początku nawet nie robiłam sobie nadziei, bo chciałam dać szansę koleżance, która poznała go jako pierwsza.
„Nie jest w moim typie, ja lubię takich dobrze zbudowanych, po siłowni… on jest akurat dla ciebie” – napisała mi w SMS-ie. Pomyślałam, że tylko tak pisze i po tak ciężkim zabiegu, na pewno przyda jej się ktoś taki jak Adrian, nawet jeśli teraz uważa, że to nie ten typ.
„Co ty Aga, daj mi święty spokój, gdzie ja z Adrianem!”. Starałam się być delikatna, nie podejmować żadnych dwuznacznych kroków, musiałam wyczuć, czy obie strony na pewno nie są sobą w jakiś sposób zainteresowane.
I co były?
Absolutnie nie. Zero chemii.
To historia jak z filmu…
Często, gdy patrzę na Adriana, zastanawiam się jak można kochać kogoś nieznajomego i to tak bardzo. To pokazuje, jak niezwykła jest chemia uczuć. Czasami pytam go: Adrian, jak my mogliśmy bez siebie w ogóle żyć?
Koleżanka, którą pani odwiedzała w szpitalu ucieszyła się, że jesteście razem?
Tak, oczywiście, nawet ostatnio odwiedziliśmy ją – już jako para. Nie mogła się nadziwić, że Adrian taki spokojny. A ja myślę, że dwóch wariatów w jednym związku to za dużo. Ktoś musi trzymać fason i dystans, bo gdybyśmy oboje byli tacy jak ja, to by było szaleństwo.
Miała pani jakieś wątpliwości, wchodząc w związek z Adrianem, który ma poważne problemy ze zdrowiem?
Dzięki koleżance, przez którą poznałam Adriana, wiedziałam czym jest stomia. Dużo czytałam o ludziach, którzy z nią żyją. Dla mnie to była całkowita normalność i wydawało mi się to oczywiste, że jedni załatwiają się taki, a drudzy w trochę inny sposób, może nawet bardziej higieniczny.
W razie nagłego zwrotu akcji czuje, że jest pani przygotowana do walki o zdrowie Adriana…
Myślę, że tak. Jestem starsza, na pewno dojrzalsza niż kobiety w jego wieku. Miałam mamę chorą na glejaka czwartego stopnia – przerobiłam każdy z etapów jej choroby. Tak na prawdę, żadne cierpienie nie jest mi obce. Nawet kiedy Adrian po operacji przyjechał do mnie i miał jakiś gorszy dzień z bólami, to zastanawiałam się jak mu pomóc. Miałam jeszcze po mamie dobre leki przeciwbólowe i dałam je Adrianowi śmiałam się, że jestem do wszystkiego – pielęgniarka, kucharka, bo potrafię wszystko ugotować i mam zapas leków niezbędnych do życia.
Jest pani silną i zdeterminowaną osobą, jak radziła pani sobie z chorobą mamy?
Na początku bardzo źle, przeżywałam to, zdawałam sobie sprawę czym jest ta choroba, bo wcześniej mieliśmy w rodzinie przypadek glejaka. Spadło to na nas jak grom z jasnego nieba. Początkowo mama zaczęła zapominać pojedynczych słów. Poszliśmy do neurologa, pani doktor zachęciła mamę, by w drugi dzień świąt wpadła do niej na dyżur do szpitala, to zrobi jej rezonans – uspokoi się, że wszystko jest w porządku. Jeszcze w drodze do szpitala mama mi powiedziała, że czuje, że ma guza w głowie. Zmroziło mnie. Kiedy po rezonansie, diagnosta otworzył drzwi i zobaczyłam jego minę, a potem powiedział, że jest guz… Zrobiło mi się gorąco, w naszą stronę szła już lekarka. – Czy to jest glejak? Zapytałam. Odpowiedziała, że nie wie. – Czy jest obrzęk palczasty – dociekałam. Wtedy zwątpiła i zapytała, czy jestem z branży medycznej. Z wcześniejszych doświadczeń, wiedziałam dokładnie czym się charakteryzuje choroba. Mimo chwilowego załamania psychicznego całej rodziny, znaleźliśmy w sobie siłę do ciężkiej walki. Mogę powiedzieć, że mama praktycznie pokonała barierę życia. Walczyłam z lekarzami o różne terapie dla mamy, odpowiednie dawki leków, itp… zależało mi, by miała komfort życia do samego końca. I tak naprawdę dopięłam swego. Jeszcze 15 czerwca zabraliśmy ją na wakacje, 3 lipca zmarła. Do samego końca była z nami, a nie tak jak w przypadku pacjentów z nowotworami, którzy odchodzą w hospicjach…
Co daje pani siłę?
Nie wiem, teraz pewnie miłość. A wcześniej? Pomagała mi świadomość, że życie jest tylko jedno i trzeba z niego korzystać.
Adrian został zaakceptowany przez rodzinę?
Raz miałam komentarz, ze strony swojej siostry, która stwierdziła, że ona nie mogłaby być z kimś takim, jak Adrian. „No chyba, że jesteś z nim, żeby zaspokoić swoje wyrzuty sumienia po tym jak kiedyś krzyknęłaś na chorą mamę, bo nie zdążyła do toalety…” Rzeczywiście była taka sytuacja, ale to było szokujące i trudne do natychmiastowego zaakceptowania, bo z osoby zdrowej nagle mama zmieniła się w osobę poważnie chorą… taką, której zdarza się na przykład nie zdążyć do toalety.
Odpowiedziałam siostrze: „Jestem chrzestną chłopca, który ma cukrzycę – to twój ukochany syn, a mój chrześniak. Nie chciałabym, żeby ktokolwiek mówił o nim, w taki sposób jak ty o Adrianie. Cukrzyca jest ciężką chorobą, niosącą za sobą bardzo dużo konsekwencji… i nie chciałabym, aby ktokolwiek powiedział coś równie przykrego o twoim synu.”
Mój tata, bardzo polubił Adriana. Co prawda zażartował „Aga, przecież on jest dla ciebie za młody! Możesz mi powiedzieć, po co mu taka stara kobieta u boku?” On uważa, że dziewczyna w okolicach czterdziestki, to już starsza pani i że Adrian powinien się za młodszymi rozglądać. A ja mu na to, że to wszystko wina jego genów, że tak młodo wyglądam. Gorzej jest z moją córką…
Radzicie sobie jako rodzina patchworkowa?
Adrian dobrze odnajduje się w nowej sytuacji, gorzej z moją 11-letnią Karoliną. Zawsze byłam tylko dla niej, a teraz jestem też dla Adriana, więc to normalne, że czuje zazdrość. „Ktoś, zabrał jej mamę”. Postanowiliśmy z Adrianem, że nie będziemy naciskać, ani na siłę jej przekonywać. Sama musi dorosnąć i przetrawić tą sytuacje.
To jak próba wytrwałości dla nas. Od samego początku ustaliliśmy, że nasze uczucie jest głębokie i Adrian ma świadomość, że Karolina może być nieco niesympatyczna. Sam stwierdził, że dziecko potrzebuje czasu, a w sytuacjach kryzysowych najważniejsza jest rozmowa.
Pani mama nie zdążyła poznać Adriana?
Nie, ale zawsze mówię Adrianowi, że mamuśka mi go zesłała. Kiedy jesteśmy razem, zawsze idziemy do niej na cmentarz. Pokazuję mamie Adriana, opowiadam o nim, o jego przeżyciach i tym, że jestem z nim szczęśliwa.
Jak wygląda codzienne życie z mężczyzną ze stomią?
Wygląda dokładnie tak samo, jak z osobą, która stomii nie ma. Do pierwszego spotkania z Adrianem przygotowywałam się trochę, czytałam. W razie, gdyby doszło do zbliżenia wiedziałam jakie pozycje są najlepsze, i tak dalej, a gdy przyszło, co do czego, w myślach mówiłam: Boże! On chyba zapomniał o worku! Sama też nie odczuwałam tego w żaden sposób.
Adrian jest już po kolejnym zabiegu, zespolenia. Teraz jest lepiej?
Tak, jak najbardziej. Obawialiśmy się tego zabiegu, bo naczytaliśmy o skutkach pooperacyjnych, ale póki co, jest rewelacja. Dzisiaj Adrian do mnie przyjeżdża na weekend, bo tutaj ma motocykl i będzie nim wracał do Zielonej Góry. Miesiąc po operacji! „Bo jest ładna pogoda i trzeba to wykorzystać”. On tak przed, jak i po operacjach, stara się żyć tak samo.
Jaki będzie wasz dom?
Na pewno nie za duży, bo utrzymanie dużego domu, dużo kosztuje. A my chcieli byśmy jeszcze pożyć, świat pozwiedzać, ja trochę już pojeździłam – Hiszpania, Chorwacja, Francja, Egipt, Tunezja, Malezja, Szwajcaria, Norwegia, Koło Podbiegunowe – ale Adrian jeszcze nie, czekamy na koniec pandemii i ruszamy. W pierwszej kolejności Adrian chce zobaczyć Chorwację, więc czekamy.
Co w Adrianie ceni pani najbardziej?
Niesamowity spokój i dojrzałość. Myślę, że to przez chorobę, która odbiła się na jego psychice. On dopiero teraz zaczyna żyć pełnią życia.
… i fakt, że mnie pokochał.
Kto jest lepszy w domowych obowiązkach?
Ról w domu nie dzielimy i nigdy dzielić nie będziemy. Pochodzę z tradycyjnej rodziny, w której kobieta prała, sprzątała i gotowała. W naszym domu były 4 kobiety, moje siostry, mama, ja… i tata. Wszystkie mu nadskakiwałyśmy i nie przypominam sobie, żeby tata cokolwiek w domu musiał robić. Tak się nauczyłam, dlatego powiedziałam Adrianowi, że jego jedynym zadaniem jest mnie kochać. Facet nie będzie mi w garnkach mieszał, ma jeść, mówić, że mu smakuje i kochać.
Niematerialne marzenie do spełnienia to?
Na teraz to zdrowie, ale też wspólny dom, o którym marzymy.
Będzie w nim was więcej?
Ja ze względów zdrowotnych nie mogę zajść w ciążę w sposób naturalny, jedyna furtka dla nas to in vitro. Ale Adrian mówi, że jedno dziecko nam w zupełności wystarczy. Wie, że lata lecą, młodsza nie będę, a gdybyśmy zmienili zdanie, to trzeba zacząć się starać. Już.
Co dla pani jest najważniejsze w życiu?
Zdrowie i szczęście, u nas w domu mówiło się, że na Titanicu ludzie mieli zdrowie, tylko szczęścia im zabrakło. A szczęście to pojemny worek – najwięcej miejsca zajmuje w nim rodzina.