Mirela, tak naprawdę to Mirosława, ale od dziecka było jej nie po drodze z tym imieniem. Poza tym, że jest belfrem, a dokładnie polonistką, przede wszystkim jest kobietą charyzmatyczną, pełną energii i optymizmu. Ma mnóstwo planów, jedyne czego się boi to czas, którego może jej zabraknąć do ich realizacji. Historia choroby Gorzowianki jest zawiła, trudna i przejmująca. Jest jedyną bohaterką, która ma wyłonioną stomię z powodu innej niż choroba jelit – komplikacji po dwóch porodach. Przez niemal pół życia zmagała się z bólem. Otarła się o śmierć i wygrała z depresją. Mówi, że w wieku 57 lat urodziła się na nowo.
W codziennej walce wspierali ją synowie i cichy bohater – mąż Tadeusz.
Poznali się gdy ona była nastolatką, Tadeusz mieszkał po sąsiedzku. To facet z krwi i kości, który nie rzuca słów na wiatr. Jest cierpliwy i wytrwały. Do dziś zastanawiam się, jak ich małżeństwo zdołało udźwignąć tyle obciążeń. Jeśli przeczytacie tą historię i poznacie odpowiedź, będziecie szczęściarzami. Miłość, wspólne pasje, szacunek, wytrwałość, odpowiedzialność? Ja nadal nie wiem…
Mirela
Pani choroba to wynik komplikacji po porodach…
Moje problemy zdrowotne związane są z uszkodzeniami dna miednicy, czyli tak zwanymi uszkodzeniami okołoporodowymi. Nigdy nie miałam żadnej choroby jelit, nic z czym zwykle stomia się kojarzy – chorobą Crohna – wrzodziejącym zapaleniem jelita, albo nowotworem.
Pierwszego syna urodziłam mając 25 lat, drugiego dwa lata później. W Polsce komuna chyliła się ku upadkowi, a ja byłam w połogu, z poprzecinanym kroczem, siedziałam z tyłkiem w korze dębu. Jakoś wygoiłam się, ale zaczęłam odczuwać problem z wypróżnianiem. Z roku na rok było coraz gorzej. Najpierw pojawiło się uczucie zaciśniętego odbytu, potem doszedł ból i krwawienie. Potem kłopoty z wydalaniem bez względu na konsystencję, itd… Długo działałam na własną rękę: lewatywy, wlewki, olej rycynowy, parafina do picia, czopki sprowadzane z zagranicy, to tylko kilka nieskutecznych sposobów radzenia sobie z koszmarem.
Szukała pani pomocy?
Oczywiście, że szukałam, ale próba postawienia diagnozy w moim rodzinnym mieście przez ponad 20 lat oscylowała wokół zespołu jelita drażliwego. Zawsze opowiadałam kolejnym lekarzom, że to uczucie zwężenia, ściśnięcia, mechanicznej przeszkody, problemów z ostatecznym wyparciem. Badanie per rectum miałam kilkakrotnie, nigdy nic nie stwierdzono.
Nikt nie poprosił o wykonanie dodatkowych badań, na przykład kolonoskopii?
Pierwszą miałam w 1998 roku, czyli 8 lat po porodzie, wynik się nie zachował, poza tym nic niepokojącego nie znaleziono. Jeździłam do Kliniki Gastroenterologii w innym mieście wojewódzkim, to były czasy, kiedy nie było badań USG. Lekarz zalecił pić siemię lniane, to wszystko. Próbowałam niekonwencjonalnych metod typu BICOM, bez rezultatu. Całe życie zdominowane było przez cierpienie. Kolejna kolonoskopia 11 lat później i znowu nic, poza drobnymi uchyłkami. Natomiast w gastroskopiach wyszedł jakiś refluks, ale w niczym mi nie przeszkadzał. Zawsze głośno krzyczałam, że chodzi o defekację, ale nikt mnie nie słuchał. Mój przypadek został przypisany do gastrologów, gastroenterologów i non stop gastro, gastro… Wmówiono mi, a może sama uwierzyłam, że to jednak zespół jelita drażliwego, o którym jeden z kolejnych gastrologów powiedział, że to nie choroba tylko dolegliwość, bo choroba wiąże się z chorym narządem, a u mnie wszystko jest zdrowe. Drugie zdanie, jakie padło z jego ust brzmiało, że on woli chorych z nowotworem, bo przynajmniej jest konkretna robota, a tacy jak ja, to przychodzą do niego tylko raz.
Jak pani to wszystko wytrzymała?
Nie wiem. Nie zastanawiałam się nad tym, żyłam z dnia na dzień. Byłam aktywna zawodowo, pracowałam jako nauczycielka. Miałam dwójkę dzieci. Prywatnie organizowałam wyjazdy po Europie dla znajomych. Ale przylgnęła do mnie etykietka – powiem bardzo brzydko – „Mirela nie może się wysrać”. Cały świat o tym wiedział!
Cały świat wiedział, ale nikt na tym świecie nie był w stanie pani pomóc?
Trudno to sobie wyobrazić, prawda? Przełom wieków, Europa i… nic. Moja zrozpaczona mama często z płaczem mówiła: „ Boże! W kosmos latają, przeszczepiają ludziom twarze, a Tobie nikt nie może ulżyć w tych torturach? To były bóle, które często kończyły się omdleniami. Z pierwszym wspomnieniem tak silnego bólu wiąże się wizyta na SOR. Mąż zaciągnął mnie tam na własnych plecach. Usłyszeliśmy, że tu ratują życie, a nie zajmują się zatwardzeniami. Odesłano nas. Wtedy pomogła znajoma aptekarka, ratując mnie na chwilę Enemą (środek przeczyszczający, podawany w celu zmiękczenia masy kałowej – przyp. red). Od tego momentu zaczęły się schody. Nigdy nie wiedziałam, kiedy „zwykły” ból zamieni się w „niezwykły”. Bałam się chodzić do pracy, w torebce zamiast pomadki nosiłam butelkę z Enemą.
Tylko to trochę wygląda jakby opatrywano ranę szarpaną plasterkiem… Kiedy to się skończyło?
To nawet nie jest połowa opowieści. Kolejny straszny atak nastąpił podczas pobytu w sanatorium. Znalazłam się na ostrym dyżurze w szpitalu w Krynicy-Zdroju. Lekarz podejrzewał niedrożność i w grę wchodziła operacja na cito. Na szczęście badanie RTG tego nie potwierdziło. Pielęgniarka chciała mi zrobić lewatywę, ale nie mogła, stwierdziła, że natrafiała na „jakąś przeszkodę”.
„Jakaś przeszkoda” nie była wskazówką? Objawy nasilały się?
Było już tylko gorzej, objawy zaostrzyły się tak, że niejeden raz bałam się o swoje życie.
W listopadzie 2016 roku z 41 stopniową gorączką, zabrało mnie pogotowie, ponownie na SOR. Tym razem mnie nie wygoniono. Stwierdzono zapalenie uchyłków i przepisano antybiotyki. Po tym epizodzie „wygooglowałam” kolejnego gastrologa, w kolejnym mieście wojewódzkim. Była to młoda lekarka, która jako pierwsza zechciała spojrzeć na mój problem szerzej niż czubek jej gastrologicznego nosa. Zasugerowała konsultację u poleconych przez nią: ginekologa i proktologa. Nie zdążyłam zrealizować tych wizyt. I po 20 dniach od ostatniego pobytu w szpitalu, drogami rodnymi „wyszła mi macica”. Znowu wielogodzinny pobyt na samym SOR, w zasadzie bez udzielenia pomocy. Wtedy też usłyszałam, że jak „macica” mi wypadnie, to ręką mam ją wepchnąć z powrotem – przytaczam dosłownie, co usłyszałam!
Jak pani poradziła sobie z tą sytuacją?
Nawet nie chcę wracać do tamtych wspomnień. Dziewięć godzin w szpitalu, przerzucana na łóżku jak gorący kartofel – między SOR-em, a ginekologiczną izbą przyjęć. Obie placówki za cel nadrzędny postawiły sobie, by tej drugiej udowodnić, że nie jestem ich pacjentką. Skończyło się jakąś kroplówką rozkurczową i… błędnym rozpoznaniem. Ale tego dowiedziałam się dopiero po kilku dniach, gdy w końcu dotarłam do poleconej przez gastrolożkę ginekolog (w innym mieście), która stwierdziła, że to nie macica mi wypadła, a jelito wypełnione kałem. Tego samego dnia miałam jeszcze wizytę u proktologa – pierwszą w moim życiu. On w zwykłym badaniu per rectum zdiagnozował „przepuklinę odbytniczo-pochwową” czyli rectocele. To słowo przez kolejne 4 lata stało się najważniejsze w moim słowniku.
Zaczęła pani wychodzić na prostą?
Do prostej było jeszcze daleko. Chcę podkreślić, że przez te wszystkie lata byłam kobietą świadomą, regularnie chodzącą do ginekologów na wizyty kontrolne, robiącą cytologię, usg dopochwowe i inne badania. Przy każdej wizycie narzekałam na ciężki los naznaczony bólem. Nigdy nie usłyszałam, że mogą być to „kobiece naczynia połączone”. Fakty zaczęły do mnie przemawiać same, gdy próbując „urodzić” stolec, czułam jak wszystko w drogach rodnych się obniża, wypycha, do wyjścia na zewnątrz.
Proktolog po 26 latach moich cierpień zdiagnozował, że źródłem moich problemów z defekacją są uszkodzenia okołoporodowe, ale poza diagnozą nie miał mi nic do zaproponowania. Powiedział mi dosłownie, że mi nie pomoże i mam szukać ratunku gdzie indziej.
Czy rectocle odeszło w niepamięć i znów lekarze skupili się na jelitach?
Nie. Teraz, mając już diagnozę znowu wróciłam do googlowania. W Internecie, wyszukiwałam artykułów medycznych na temat rectocele, odnalazłam jednego z autorów i umówiłam się na wizytę. Pierwszy raz w życiu poczułam się „wysłuchana ze zrozumieniem” przez doktora Marcina Tchórzewskiego. Bardzo szybko trafiłam na oddział proktologiczny w szpitalu na drugim końcu Polski. W lutym 2018 miałam pierwszą operację wykonaną od strony pochwy celem było usunięcie rectocele. Po wyjściu z narkozy usłyszałam od doktora wykonującego zabieg, że „takiej główki włoskiej kapusty” jeszcze w brzuchu nigdy nie widział i za jednym podejściem był w stanie zlikwidować tylko połowę przepukliny. Drugą operację na tym samym oddziale miałam w listopadzie 2018.
Niestety, jeszcze podczas pobytu w szpitalu usłyszałam, od doktora, że jeden z moich problemów to…wiotkość tkanek, słaby kolagen, co bezpośrednio będzie się przekładać na nawroty mojej choroby. Mówiąc wprost, co lekarz zszyje, to ja…rozciągnę, próbując się po prostu załatwić. Ta wizja niestety się sprawdziła.
Przeszła pani kolejne operacje…
Dwie operacje, od strony pochwy nie pomogły, naprawa rektocele nie miała bezpośredniego przełożenia na mój problem nr 1 czyli wypróżnianie. Lekarz bardzo chciał mi pomóc i widział jak ciężko mi pokonywać taką odległość, jeżdżąc z Gorzowa do Warszawy na wizyty kontrolne. Powiedział: „W Poznaniu ma pani Banasiewicza”. Moja droga do profesora nie była prosta, trafiałam jeszcze w „ ślepe uliczki”- ale nie będę już opisywać wspomnień z gabinetów, w których nigdy nie powinnam się znaleźć. W końcu wiosną 2019 zostałam pacjentką Poradni Proktologicznej Kliniki przy ul. Przybyszewskiego w Poznaniu, gdzie profesor Tomasz Banasiewicz jest ordynatorem.
Zanany specjalista, uwielbiany przez pacjentów… wielu z nich uratował życie.
Dla profesora napisałam nawet życzenia urodzinowe w formie piosenki. To jeden z najważniejszych ludzi (nie lekarzy) w moim życiu. Nie chcę być zbyt drastyczna, ale powiem, że gdyby nie profesor Banasiewicz, być może nie rozmawiałybyśmy? Dopiero gdy trafiłam pod kompleksową opiekę duetu medycznego Profesora I dra Macieja Wysockiego- Borejszy, który jest moim lekarzem prowadzącym w Poradni Proktologicznej. Obaj zajęli się moim trudnym przypadkiem.
Od kwietnia do lipca 2019 r trwały badania przygotowujące mnie do poważnej, bardzo rozległej operacji na otwartym brzuchu, która miała dać odpowiedź, czy metodą chirurgiczną da się jeszcze mi pomóc odzyskać zdrowie, a w zasadzie przywrócić organizmowi umiejętność wykonywania podstawowej czynności fizjologicznej. Lekarze szanse dawali 50/50 zwłaszcza ze względu na wspomnianą wcześniej wiotkość tkanek, co w moim przypadku przekładało się na wiotkość( ktoś nawet użył określenia impotencję) odbytnicy.
Udało się?
Operację miałam w lipcu 2019, to dla mnie bardzo ciężki rok, jak nie najtrudniejszy w życiu. Mimo wysiłków lekarzy i przeprowadzonej globalnej próby naprawienia tego, co „miałam w środku” mój organizm po raz kolejny powiedział NIE.
Wiedziałam, że ostatnim i ostatecznym rozwiązaniem w moim przypadku jest stomia. Przez rok, od lipca 2019 do czerwca 2020, podejmowałam szereg działań, by się przed tym uchronić. Chodziłam na masaże mięśni dna miednicy do cudownej Pani Dagmary Miszczak, która robiła suche igłowanie i wypożyczyła stymulator mięśni dna miednicy. Stosowałam go ze specjalnie zakupioną końcówką doodbytniczą. Próbowałam też akupunktury. Miałam treningi fal mózgowych –biofeedback. Przez krótką chwilę wydawało mi się, że każda z tych metod pomaga
Ale pomagała tylko na chwilę. Trudno było zgodzić się na stomię?
Profesor Banasiewicz obserwował moją walkę o zdrowie i próbę uniknięcia stomii. W lutym 2020 roku podjął męską decyzję, stwierdził, że jeśli wraz z pacjentem doszedł do ściany, to znaczy, że trzeba wyłonić stomię, by się o tę ścianę nie rozbić. Nikomu w sprawach medycznych nie ufam tak jak jemu. Zgodziłam się… jeszcze tylko biopsję onkologiczno-ginekologiczną i… wybuchła pandemia. Termin operacji przełożono na czerwiec. Te kilka miesięcy chciałabym na zawsze wymazać w pamięci. Przeżyłam je dzięki Pani dr Joannie Świerzko z Poradni Leczenia Bólu, która ratowała mnie specjalnie dla dobieranymi lekami, w tym opioidami, bo żadne inne środki już mi nie pomagały.
W czerwcu wyłoniono u pani stomię. Jak zareagowała pani na zmianę?
Gdy wybudziłam się z narkozy i dotknęłam swojego brzucha, poczułam ulgę. Bolała mnie tylko rana pooperacyjna, stare demony ucichły. Chciało mi się śpiewać i tańczyć z workiem przyklejonym do brzucha.
Szybko udało się pani zaakceptować stomię?
Zaakceptowałam ją bardzo szybko. Dzięki stomii, wrócił mój apetyt na życie. Poza tym, chyba mam szczęście, bo sprzęt nigdy mnie nie zawiódł. Nie miałam też żadnych przykrych niespodzianek. W wieku 57 lat narodziłam się na nowo!
Czy stomia w jakikolwiek sposób panią w czymś ogranicza?
Wszystko mogę robić. Morsuje w wodospadzie, chodzę do sauny, w góry, pływam… I to kilka miesięcy po operacji!
Jakie ma pani plany?
Jestem kobietą, która bez działania żyć nie może, więc mimo że jestem na zwolnieniu i nie mogę wrócić do mojej ukochanej młodzieży, to znalazłam sobie nowe zajęcie w postaci wolontariatu na rzecz Fundacji StomaLife.
Jest pani autorką hymnu stomików. Napisano o pani w lokalnych gazetach, a potem zrobiła pani coming out – Trudno było przyznać się do stomii?
Długo zastanawiałam się czy w ogóle to robić. Miałam obawy, jak do tego podejdą moi znajomi, przede wszystkim byli i obecni uczniowie. I chcę powiedzieć, że gdy zamieściłam wpis o stomii w mediach społecznościowych, to ponad połowa znajomych zareagowała pozytywnie. Najwięcej wzruszających komentarzy było właśnie od uczniów. Dostałam tyle wsparcia, że wyłam ze wzruszenia.
Żałuje czegoś pani?
Jedyne czego żałuję i boję się, to że mam za mało czasu, na wszystko co chciałabym jeszcze zrobić. Gdybym miała 27 lat, darowałabym tym lekarzom z bożej łaski wszystko, gdyby to trwało z 10 lat krócej. Miałabym teraz 47… a nie 57 lat… Wtedy żyłabym bez żalu, a gdy pomyślę, że mąż skończył 60 lat, a mój tato posypał się, gdy miał 70 i umierał przez kolejne 11… to jest mi ciężko. Stąd we mnie chęć chwytania życia garściami. Czuję się jak narkoman wypuszczony z ośrodka, na pełnym ssaniu, tylko z powodu głodu życia.
Jak to możliwe, że pani małżeństwo to wszystko przetrwało?
Mówi się, że Mirela całe życie chodzi, jeździ, lata, czasem też pływa „sTadkiem”. Nie znam życia bez Tadeusza, bo jesteśmy razem od 42 lat. Mój obecny mąż mieszkał vis a vis naszego domu w Baczynie (woj. lubuskie – przyp. red.) Jest ode mnie o 3 lata starszy. Gdy kończył ósmą klasę, ja byłam w piątej. Ale z tego okresu, nie mam z nim praktycznie żadnych wspomnień. Potem ja zdawałam do tego liceum, w którym on już był, w klasie maturalnej. W wakacje poprzedzające naukę w ogólniaku, mama chciała wysłać mnie do babci do Wągrowca, ale bała się puścić mnie samą w kilkugodzinną podróż pociągiem, na dodatek z przesiadką. Moja mama zgadała się z sąsiadka – mamą Tadeusza, że jej rodzice też mieszkają w Wągrowcu i do dziadków wyprawiły mnie w towarzystwie przyszłego męża. Tyle lat, a my nadal w tym samym pociągu.
Nie wiem, czy nasz przypadek to fenomen. Może jesteśmy starej daty, a może kontynuujemy tradycje rodzinne? Małżeństwo moich rodziców przerwała śmierć taty przed 58 rocznicą ślubu. Dokładnie 10 lat dłużej trwało małżeństwo moich teściów. Gdyby nie śmierć mojego teścia w listopadzie, w Boże Narodzenie obchodziliby 67 rocznicę ślubu.
W dzisiejszych czasach, gdy blisko połowa małżeństw kończy się rozwodami, trudno o taki piękny i szczęśliwy staż…
Jedno wiem na pewno, że nie ma drugiego takiego człowieka jak Tadeusz. Tego co ze mną przeżył, znosił i jak wspierał, świadczy o miłości, która jest na dobre i na złe. Na „na swoją obronę” dodam, że z powodu mojej choroby, było nie tylko to złe. Chorowałam, cierpiałam wiele lat, to prawda, ale nie byłam przykuta do łóżka. Wręcz przeciwnie, potrafiłam swój ból okiełznać, skanalizować, a mówiąc wprost np. zostawić na wieczór czy na noc.
Tajemnica trwałości naszego związku, to wspólne pasje z wielkim naciskiem na turystykę. Teraz, na starość mieszkamy w pięknym domku ale całe nasze życie, aż do dorosłości synów mieszkaliśmy w w bloku na 3 piętrze przy ruchliwej ulicy. W zasadzie tam spaliśmy, bo każdą wolną chwilę spędzaliśmy w „pięknych okolicznościach przyrody” Nasz młodszy syn pierwsze urodziny obchodził w Karpaczu i wędrował po górach na plecach taty. Starszy nie miał jeszcze 3 lat, gdy przedreptał karkonoskie szlaki. Nie byliśmy ludźmi zamożnymi, ale wszystko co oszczędziliśmy wydawaliśmy na podróże. Często nawet jak to było niemożliwe, staraliśmy się, by nasze życie było radosne, kolorowe pełne wspólnych przeżyć. W tym tkwi chyba radość z bycia razem w złych i dobrych chwilach.
Co w całej historii pani choroby było najgorsze. Można coś z tego wybrać, określić, opisać?
Całe trzydzieści lat cierpienia było koszmarem. Czy jak porównam się do Tomasza Komendy, to będzie pani wiedziała o co chodzi? Ja się czuję tak, jak on. I gdy myślę, że odzyskałam wolność w wieku 57 lat, a syna urodziłam mając 27, to jest jedyny żal jaki mam do losu, to moje trzydzieści lat niewinności.
Tadeusz
W jaki sposób zwraca się pan do żony?
Miruś, Mirela, różnie, zależy, od nastroju.
Gdyby miał pan komuś opowiedzieć o żonie jaka jest, jak by pan ją opisał?
To kobieta zmienna, nad wyraz inteligentna, powiedziałbym. Polonistka, ma lekkie pióro, jest wybitną nauczycielką. Gdyby mieszkała w większym mieście, na pewno zrobiłaby karierę. Jak coś wymyśli, to zrealizuje. Uczuciowa, wszystkim chciałaby pomóc, ma serce na dłoni. Dobroduszna, czasami aż bardzo.
Bał się pan, że może ją stracić?
Nasze wspólne, wieloletnie życie naznaczone było cierpieniem wynikającym z stanu zdrowia żony. Dla mnie – wówczas młodego męża i ojca, było to szczególnie bolesne, bo wymarzone macierzyństwo przypłaciła zdrowiem. Oboje bardzo chcieliśmy mieć dzieci, ale dla niej-matki one były i są całym światem. Nie ominęła nas również depresja żony, co w jej przypadku wcale nie było dziwne. Mirela jest osobą bardzo wrażliwą, lekarze stwierdzili, że nadwrażliwą, więc mieszanka bólu fizycznego, kłopotów w pracy i mobbingu, musiała się tak skończyć. Na szczęście to historia sprzed 10 lat temu. W depresji słowo „stracić” nabiera innego znaczenia, zagrożenie istnieje zawsze, ale ja o życie żony drżałem wielokrotnie później, zwłaszcza w ostatnich latach, gdy z bólu zdarzały się omdlenia, a nawet podejrzenia o mikro udar, a kolejni lekarze w różnych częściach Polski rozkładali ręce i…wyciągali ręce po duże pieniądze. Był na przykład profesor, który za 1200 zł, czyli cztery wizyty, jedyne co zaproponował, to kupno plastikowej miski i mydła Biały Jeleń, a na błaganie o uśmierzenie bólu powiedział, że nie jest Kaszpirowskim. Przeżywaliśmy trudne chwile, ale z depresji można wyjść cało, czego Mirela jest znakomitym przykładem.
Wasze małżeństwo przetrwało wiele trudnych chwil, jak to się robi?
Mówiąc szczerze, nie wiem… Z mojej strony wyglądało to tak, że im było gorzej z Mirelą, tym bardziej byłem zdeterminowany. Kocham ją, nie mogłem patrzeć na jej ból, a jeszcze gorsza była bezradność i poczucie, że zrobiłbym wszystko, a tak naprawdę nie mogę nic, poza odwiedzinami w szpitalach i trzymaniem za rękę.
W jaki sposób dawał pan upust odrzuceniu przez żonę. To przecież bardzo trudne… i przykre słyszeć, od ukochanej osoby „po co tu jesteś”?
Nie wiem, miałem dobrych ludzi wokół siebie. Mam rodziców, dwóch braci, bardzo fajną teściową, wspierali mnie. Wspólnie dawaliśmy radę. Mówią, że jestem pracoholikiem i pewnie jest w tym dużo prawdy. Teraz, gdy żona jest już zdrowa, dużo czasu spędzam w pracy. Wtedy realizowałem się w podobny sposób, rzucałem się w wir służbowych obowiązków. Do głowy mi nie przyszło, by gdzieś wyjść, pojechać albo zacząć życie nocne.
Ja myślałam bardziej o upiciu się…
Wie pani, ja jestem w miarę normalnym człowiekiem i do takich rzeczy u mnie nie dochodzi. Nie stronię od alkoholu, ale używam go w normalnych dawkach. Kiedyś w każdy weekend był powód żeby się z kimś spotkać i napić, urodziny, imieniny, spotkanie bez przyczyny i siedzieliśmy do trzeciej, czwartej nad ranem.
Kiedy choroba nasiliła się w ostatnich 4 latach niewiele robiliśmy. Teraz, po wyłonieniu stomii otworzyły się nowe możliwości, z których czerpiemy garściami. Potrafimy wyjechać 200 km, by spędzić weekend poza domem.
Praktycznie od momentu poznania się rozwijamy te pasje. Lubimy muzykę, literaturę, teatr i filharmonię. Raz na trzy miesiące musimy gdzieś wyjechać, zimą do jakiegoś SPA, żeby w jacuzzi posiedzieć i zrelaksować się. Latem to przede wszystkim góry, które kochamy najbardziej.
Skąd w panu tyle cierpliwości, empatii i miłości? Niejeden mężczyzna odwróciłby się na pięcie i nigdy nie wrócił…
Nie wiem. Naprawdę, nie potrafię na to pytanie krótko odpowiedzieć. A może po prostu powiem krótko: Bo ją kocham, bo uważam ją za bardzo wartościową osobę, bo po prostu się dopełniamy.
Co powiedziałby pan mężczyznom, którzy w takiej sytuacji pakują walizki i odchodzą?
Powiem pani, że ja tego nie rozumiem. Nawet w pracy mam kilku kolegów, którzy się porozchodzili, ponownie ożenili, mają dzieci. Dla mnie to niezrozumiale. Ja jestem starej daty – jak przy ołtarzu przysięgałem na dobre i na złe, to tak ma być. I jest mi z tym dobrze. Myślę, że trzeba być słownym i odpowiedzialnym, to bym im powiedział.
Jak reagowali synowie? Mieliście męskie rozmowy o tym jak wesprzeć najważniejszą kobietę w waszej rodzinie?
Każdy z nas się przejmował. Chłopcy w najgorszym dla żony czasie byli na studiach w Poznaniu. Jeden syn jest bardziej uczuciowy, drugi bardziej zasadniczy – podobno jak ja – mieliśmy codzienny telefoniczny kontakt, jak tylko mogli to przyjeżdżali. Ale nie prowadziliśmy szczególnych narad, rozumiemy się bez słów.
Żonie trudno było się pogodzić z faktem, że chłopcy wyprowadzili się z domu. Dla mnie to normalna kolej rzeczy… coś na co, jako rodzice nie mamy wpływu.
Kobiety ponoć trudniej znoszą moment wyfrunięcia dzieci z gniazda…
Na pewno coś w tym jest. Mirela chciałaby widywać ich częściej. Chłopaki mają 32 i 30 lat, wnuków jak nie było, tak nie ma… Ja podchodzę do tego na chłodno ale u żony instynkt jest znacznie większy. Nie wiem czy mentalnie jestem już na to gotowy, by myśleć o sobie per „dziadek”.
Jakby co, będzie pan młodym dziadkiem…
Ja w ogóle nie czuje się na te 60 lat. Mam wrażenie, że zatrzymałem się na 30-tce. Kiedy wspominam swoje czasy nastoletnie, mój ojciec miał 50 lat, wydawało mi się, że to staruszek. Prasował w sobotę spodnie, by w niedzielę iść do kościoła. A ja ubieram dżinsy, adidasy, zarzucam na plecy plecak i idę biegać albo ruszam na siłownię. Zupełnie nie czuję się stary. Gdyby ktoś do mnie powiedział, że jestem dziadkiem, z pewnością obejrzałbym się za siebie, by sprawdzić to na pewno do mnie.
W zasadzie wszyscy moi współpracownicy są około trzydziestki. Takie czasy, że wszyscy mówią sobie na „ty”, rzadko spotyka się formułę „per pan”. Nie mam z tym problemu, ale kiedy wołają do mnie „ty starszy”, to odpowiadam im, że nie mają pojęcia jak szybko minie i będą w tym samym miejscy, gdzie dzisiaj jestem ja.
Pani Mirela ze łzami w oczach, mówiła że żałuje długich lat życia w chorobie, chciała jeszcze wiele rzeczy zrobić, czasu coraz mniej…
Wie pani, ona tak mówi, bo choroba trzymała ją w dyskomforcie. Ostatnie lata były nie do wytrzymania. Już nie szło funkcjonować, nie można było niczego zaplanować, bo ból prześladował ją od rana do wieczora. Pod koniec to tylko szlafrok, siedzenie w domu i kąpanie się trzy, cztery razy dziennie. Bo ciepła woda odrobinę uśmierzała jej ból. Najgorsze było to, że nie było ratunku, ani pomysłu na pomoc. Już nie chcę wchodzić na temat naszej służby zdrowia, bo w zasadzie jaka jest, wszyscy wiemy. I chodzi o to, że to, do czego doszliśmy teraz, zawdzięczamy własnej inicjatywie. Było szukanie lekarzy w Internecie, artykułów, wywiadów, prac naukowych. Przez tyle lat nie znalazł się nikt, kto wytyczyłby drogę, pokazał którędy trzeba pójść, do kogo trzeba uderzyć. Te poszukiwania zajęły nam niepotrzebnie dużo czasu. Na dodatek czasami szliśmy w niewłaściwym kierunku.
Wszystko co dobre, zawdzięczamy przede wszystkim prof. Tomaszowi Banasiewiczowi z Poznania i jego ekipie. To człowiek nie do zastąpienia, nie tylko jako chirurg, ale prawdziwy lekarz, który w pacjencie widzi człowieka. Jemu zawdzięczamy naszą późną młodość.
Czy można powiedzieć, że przeżywacie drugą młodość?
Chyba tak, chociaż jest zupełnie inaczej, niż przed laty. Nie wiem, czy nie powinienem nazwać jej trzecią. Ale organizujemy sobie to życie, by było ciekawie, coś się działo. Wydaje mi się, że jestem bardziej aktywny niż moi koledzy z pracy czy znajomi.
Jak pan odczuwa, czy żona która nie cierpi z bólu, jest teraz inną kobietą?
Ona nawet cierpiąc pracowała jako nauczycielka, była uwielbiana przez młodzież, zawsze robiła dużo więcej niż prowadzenie lekcji. Znajdowała czas na opiekę nad czwórką naszych seniorów, praktycznie „wybudowaliśmy” razem dom, w bardzo krótkim czasie. Co się zmieniło? To, że teraz działa z uśmiechem na ustach, może jeść co chce i noce spędza ze mną w sypialni, a nie w toalecie.
Wydaje mi się – choć może nie powinna tego słyszeć, że bierze za dużo na swoje barki, mimo że jest na zwolnieniu w domu, jest bardzo aktywna. Zbyt aktywna powiedziałbym. Osobiście zalecałbym więcej spokoju, wyciszenia i odpoczynku czy relaksu. W zasadzie w chwili obecnej wszystko odbywa się na maksymalnych obrotach.
Czy miał pan jakieś trudności w zaakceptowaniu stomii u żony? Czy ta zmiana miała jakieś znaczenie?
Naprawdę żadnych. Ja dzięki stomii żonę odzyskałem w każdym znaczeniu tego słowa i niech to wystarczy za odpowiedź.
Co w życiu jest najważniejsze?
Nie raz z żoną rozmawialiśmy na ten temat. Ja zawsze powtarzam, że dla mnie najważniejsza jest rodzina, dom i to co dookoła. Dopiero później cała reszta. Ona widzi to trochę inaczej, musi działać, pomagać, opiekować się potrzebującymi. Szanuję ją za to.
Jest coś, czego pan żałuje?
To pytanie, na które ciężko odpowiedzieć. Nie skończyłem studiów na przykład, ale to były inne czasy… zupełnie zmarnowane – komuna. Miałem iść na studia, ale wprowadzili stan wojenny i poszedłem do wojska. Nie tego chciałem. Generalnie jestem zadowolony z życia.
Ma pan jakieś marzenia?
Mam, ale są bardzo przyziemne. Od ponad roku razem z moim bratem planowaliśmy wyjazd na Kubę. Ale przyszła pandemia i nigdzie nie pojechaliśmy. W tym roku skończyłem 60 lat i miał to być wyjazd połączony z moim jubileuszem. Dlaczego Kuba? Pracuję w motoryzacji i gdy oglądam filmy z obrazkami z tamtych stron… gdzie po ulicach jeżdżą samochody z lat 50-tych, to od razu mam apetyt na podróż. Boję się tylko, że gdy zaczną się tam przemiany, to Kuba straci swój unikalny klimat.
W zasadzie ciągle jestem głodny świata i jak słyszę, że za chwilę pójdziemy na emeryturę i dostaniemy z pensji 30%, to obawiam się, że na marzeniach się skończy. Chciałbym mieć trochę pieniędzy, cieszyć się zdrowiem i móc korzystać z życia, jak najdłużej. Naszym wspólnym marzeniem są wnuki i żeby chłopcy byli szczęśliwi.
Nie chciałbym niespodzianek, jakichś nagłych zwrotów akcji. Żeby życie toczyło spokojnie i bez nerwów.