Wywiad z Panem Prusem

autor: Maja Jaszewska

 

WYWIAD Z PANEM PRUSEM

Rozmawia: Maja Jaszewska

 

Maja Jaszewska: Smakuje panu to ciastko?

Bolesław Prus: Tak, przypomina mi smakiem pralinki od Tosiego. W tym miejscu, ponad sto lat temu, znajdowała się jego cukiernia. Ach, jaki w niej był wybór wszystkiego. Co za wspaniałe piniolowe rogaliki i petinetowe babki, nie wspominając eklerów z kremem z żółtek z dodatkiem czekolady, a nie z bitą śmietaną jak te, które teraz jemy. Niech mi pani przypomni, jak się nazywa to miejsce, gdzie siedzimy?

MJ: Kawiarnia Green Caffe Nero Telimena na Krakowskim Przedmieściu…

BP: Że na Krakowskim Przedmieściu nie musi mi pani objaśniać, przecież widzę przez okno pomnik Adama Mickiewicza. Spacerujecie obok niego, jakbyście go nie zauważali, a dla nas postawienie tego pomnika było wydarzeniem, o którym rozmawialiśmy całymi miesiącami. Wie pani chociaż, kto jest jego autorem?

MJ: Cyprian Godebski.

BP: Ale kiedy go odsłonięto, to już pewnie pani nie wie…

MJ: Pamiętam tylko, że w latach 90. XIX wieku.

BP: To niezwykłe, że coś, czym my żyliśmy, dla was stało się jedynie epizodem tonącym wśród setek innych wydarzeń. A ja pamiętam dzień odsłonięcia, jakby to było wczoraj. Polacy we wszystkim się sprzeczają, ale kiedy warszawska prasa na początku 1897 roku zaczęła pisać o konieczności złożeniu hołdu naszemu największemu poecie w setną rocznicę jego urodzin, czyli 24 grudnia 1898 roku, całe społeczeństwo było wyjątkowo zgodne. Henryk Sienkiewicz i profesor Piotr Chmielowski zostali upoważnieni do zwołania zgromadzenia mającego na celu wyłonienie komitetu budowy pomnika. Jakąż wielką ofiarnością wykazali się wtedy Polacy! W dwa miesiące zebrano przeszło 235 tysięcy rubli! Wpłacali biedni i bogaci. Bywało, że ktoś dał jeden grosz, a inny kilka tysięcy rubli. Pani pewnie te kwoty nic nie mówią, ale proszę sobie wyobrazić, że za 30 groszy można było kupić pół kilo słoniny. A wracając do pomnika, na jego odsłonięcie władze carskie pozwoliły wydać 12 tysięcy biletów wstępu, ale zabroniły jakichkolwiek przemówień. Wszystko odbyło się w absolutnym milczeniu. Cisza była tak ogromna, że słychać było bicie dzwonów z drugiego końca miasta. Przez cały ten wigilijny dzień mieszkańcy Warszawy składali pod pomnikiem kwiaty i wieńce. To był mroźny dzień i zachodzące słońce oświetlało pomnik i drzewa wokół niego czerwoną purpurowofioletową łuną. Chodźmy się przejść, zobaczę, jak zmieniło się moje miasto…

MJ: Niestety nie ma już kamienicy przy Karowej, w której mieściła się redakcja „Kuriera Warszawskiego”, dla którego pisał pan przez tyle lat felietony.

BP: Pisałem też dla „Kuriera Codziennego” i „Tygodnika Ilustrowanego”. Idąc na spotkanie z panią, zauważyłem, że nie ma żadnej z trzech kamienic, które tam stały, ale za to jest ładny skwer.

MJ: A na nim pana pomnik…

BP: Czyli ludzie o mnie jeszcze pamiętają?

MJ: Oczywiście. Uczniowie na maturze piszą nieraz o Lalce. Dwa filmy zrobiono z tej pana powieści. Wokulski i Izabela wciąż budzą żywe emocje i spory. A ja, ilekroć idę Krakowskim Przedmieściem, wspominam, że Stanisław miał tu sklep.

BP: Ogromnie się ta ulica zmieniła. Jest dużo szersza i taka pusta… Za moich czasów nieraz trzeba było długą chwilę czekać, żeby przejść na drugą stronę, tyle powozów, dorożek tu było. Droższe dorożki za 40 kopiejek jechały w miarę cicho, ale te tańsze bez gum, hałasowały ogromnie. Tańsze były tramwaje konne. Za kurs trzeba było zapłacić 5 kopiejek. Co parę metrów stał stójkowy i pilnował porządku, a na rogach ulic czekały „szczygły”.

MJ: Kto taki?

BP: Posłańcy w czerwonych czapkach, dlatego tak na nich mówiliśmy. Nie widzę ich nigdzie. Jak wy teraz przesyłacie sobie liściki?

MJ: Prawie każdy ma telefon przy sobie. Można w nim napisać wiadomość i wysłać dowolnej osobie.

BP: Niech mi pani pokaże. Ciekawe… Niby ułatwia życie, ale jednak liścik od posłańca budził więcej emocji niż ta zimna szybka, na którą wciąż pani spogląda. Ale widzę, że prawie wszyscy przechodnie to robią. Jak wam się udaje nie wpadać na siebie, skoro wciąż patrzycie w te pudełeczka?

MJ: Dziwi pana, że nam, zapatrzonym w ekrany telefonów, udaje się uniknąć kolizji, a nie dziwi pana, że technologia tak niezwykle się rozwinęła?

BP: Teraz to ja się dziwię, że pani się dziwi. Pewnie przez to, że nie czytała pani moich felietonów. Byłem nie tylko orędownikiem rozwoju duchowego, ale też ogromnym propagatorem postępu cywilizacyjnego, którego jednym z filarów jest rozwój technologii.

MJ: No tak, pana nic nie zadziwi. Przecież stworzył pan postać szalonego doktora Geista owładniętego ideą stworzenia metalu lżejszego od powietrza.

BP: Ale przecież nie wynalazek sam w sobie jest dla niego najważniejszy. Wszystko zależy, czemu będzie on służył. Geist wyraźnie to powiedział: „Tak zwana ludzkość, mniej więcej na dziesięć tysięcy wołów, baranów, tygrysów i gadów, mających człowiecze formy, posiada ledwie jednego prawdziwego człowieka. Tak było zawsze, nawet w epoce krzemiennej. Na taką tedy ludzkość w biegu wieków spadały rozmaite wynalazki. Brąz, żelazo, proch, igła magnesowa, druk, machiny parowe i telegrafy elektryczne dostawały się bez żadnego wyboru w ręce geniuszów i idiotów, ludzi szlachetnych i zbrodniarzy… A jaki tego rezultat?… Oto ten, że głupota i występek, dostając coraz potężniejsze narzędzia, mnożyły się i umacniały, zamiast stopniowo ginąć”.

Więc mnie te wasze pudełka z szybkami pełne ruchomych obrazków, niczym podręczne fotoplastykony, które wciąż trzymacie w rękach, w ogóle nie dziwią. Byłbym durniem, gdybym po 170 latach, które minęły od moich urodzin, dziwił się, że świat się zmienił. Bardziej mnie zastanawia to, czy mądrze z tego korzystacie, czy nauczyliście się czegoś na naszych błędach. O! Kościół Wizytek niewiele się zmienił… ale nie ma pod nim żebraków. Za moich czasów, szczególnie w dniu Wszystkich Świętych, przed kościołem zawodzili żebracy, wyciągając blaszane kubki ku wychodzącym ze świątyni. Kobiety sięgały do przygotowanych specjalnie na tę okazję sakiewek z drobnymi monetami. Każde brzdęknięcie o dno kubka owocowało śpiewnym zapewnieniem – „niech Najświętsza Panienka wynagrodzi”. Ale ofiarodawczynie już tego nie słyszały. Oddalały się szybko, bo woń rozchodząca się wokół podziękowań była nie do zniesienia. Organizowaliśmy w Warszawie przytułki noclegowe, tanie kuchnie i kuchnie ruchome. Niestety, tego wszystkiego było za mało, żeby uporać się z wciąż powiększającym się lumpenproletariatem. To dlatego, że praca postępowa nie jest możliwa bez swobód politycznych, a zaborca robił wszystko, żeby postępowa inteligencja miała jak najmniej do powiedzenia i zrobienia w sprawach publicznych

MJ: Niestety przez tyle lat nie udało nam się uporać z problemem bezdomności i biedy. Wciąż są tacy, którzy śpią na ulicach i żebrzą o jedzenie.

BP: Powinniście się tego wstydzić. Jesteście przecież wolni, nikt nie zabrania wam działać na rzecz społeczeństwa i kraju.

Myśmy nie znosili tego, że każdy szyld przed sklepem czy zakładem usług musiał być w dwóch wersjach – po polsku i po rosyjsku. Pilnowali tego stójkowi i stróże domów, którzy mieli obowiązek zgłaszać do cyrkułu wszystkie nieprawidłowości. Ten nadmiar napisów ogromnie zaśmiecał przestrzeń. Ale widzę, że wy bez żadnych nakazów zaborcy sami sobie miasto szpecicie setkami pstrokatych napisów i zdjęć. Aż oczy bolą.

MJ: Ma pan na myśli wszechobecne reklamy?

BP: Ani to ładne, ani nie pasuje do Warszawy. Za to robi ogromny bałagan. Jak tylko zeszliśmy z Traktu Królewskiego, od razu wszędzie bałagan widzę. Stare domy obok nowych, a jedne do drugich nic a nic nie pasują. Tyle dobrego, że rynsztoków już nie ma, bo śmierdziały albo odpadkami, albo okropnym odorem karbolowym. Warszawa jest nieporównanie większa niż za moich czasów. Wczoraj byłem na Pradze. W miejscu, gdzie były targi bydła i koni, stoją dziś domy. Ale jakieś wielkie i wszystkie takie same. Za moich czasów też budowało się dużo, ale często bez żadnych pozwoleń i kamienice były ohydne, niewygodne i szkaradnie niezgrabne. Za to czynsze ogromne. warszawiacy wciąż się przeprowadzali. Na ulicach pełno było tragarzy i wozów pełnych mebli.

MJ: Dlaczego tak często zmienialiście mieszkania?

BP: Bo wciąż szukaliśmy czegoś lepszego, tańszego i wygodniejszego. Warszawska kamienica w moich czasach to było trzy- lub czteropiętrowe toporne domisko pełne dysharmonii, z maleńkim ciemnym podwórkiem. A same mieszkania nie lepsze, co z tego, że w wielu z nich sufity zdobione były gipsowymi ozdóbkami, skoro pokoje były maleńkie. Tak ciasne, że ledwo biurko czy łóżko się mieściło. Jedyny duży pokój, to był salon, który na co dzień stał pusty. Takie częstokroć zarobaczone lokum kosztowało nas jedną czwartą miesięcznych wydatków. A dla porównania mieszkańcy Saksonii na dużo czystsze i wygodniejsze mieszkania przeznaczali dwanaście procent miesięcznych wydatków. Nic dziwnego, że stać ich było na zaspokajanie innych potrzeb, jak kultura, dbałość o zdrowie czy higiena.

MJ: To po co wam były takie ciasne, niewygodne mieszkania z ogromnymi nieużywanymi salonami?

BP: No jakże to? Każda szanująca się mieszczańska rodzina podejmowała gości. Mieszkanie musiało być przystosowane do tego, żeby w karnawale można w nim było urządzić zabawę z tańcami, choćby przez kolejne 11 miesięcy trzeba było się całą rodziną gnieździć w malutkich pokoikach. Salon to była świątynia życia towarzyskiego, a to mieszkańcy Warszawy cenili sobie ponad wszystko. W karnawale tańczono od strychu po piwnice. A wszystkie większe bale publiczne i prywatne gościły sprawozdawców, którzy następnego dnia opisywali w prasie, kto kogo zaprosił, jakie toalety nosiły panie i które tancerki uznano za najpiękniejsze. O tak, Warszawa potrafiła się bawić. Nigdzie indziej życie towarzyskie nie było tak obfite. Lwów w godzinach pracy biur i urzędów oraz w porze obiadowej pustoszał. Na warszawskich ulicach wciąż były tłumy.

MJ: Dzisiaj Warszawa też tętni życiem.

BP: Ale zabawnie się po niej poruszacie.

MJ: Co w nas zabawnego?

BP: A to, że chodzicie po obu stronach Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. Myśmy chodzili tylko po jednej stronie tych ulic i dlatego eleganckie sklepy z pięknymi witrynami znajdowały się tylko po prawej stronie. I zdecydowanie ładniej się poruszaliśmy, trzymając się prawej ręki i wymijając się lekko i zgrabnie jak w tańcu.

Ulice o każdej porze dnia wyglądały zupełnie inaczej. We wczesnych godzinach porannych zapełniały się wozami piekarskimi i rzeźnickimi, zamiatającymi i polewającymi bruki stróżami i dziesiątkami panien służących, które owinięte kraciastymi chustami biegły po bułeczki, mleko i funt szynki na śniadanie dla swoich państwa. Nieco później na ulice wylegała młodzież z tornistrami na plecach. Koło południa pojawiali się pierwsi spacerowicze szukający wytchnienia w ogrodzie Saskim lub Łazienkach. Wśród nich przemykali posłańcy, dorożkarze i czeladnicy z zamówieniami. Pod wieczór elegancki tłum ruszał w stronę Alej Ujazdowskich. Nie brak w nim było pięknych prywatnych zaprzęgów i dorożek. O 11 w nocy zamykano bramy domów i na ulicach zjawiali się stróże nocni, ale ruch nie zamierał. Koło 2 w nocy rozpoczynał się ruch dorożek w stronę podmiejskich restauracji. A już o 4 rano Warszawa się budziła i lud roboczy ruszał do pracy.

MJ: Podoba się panu dzisiejsza Warszawa?

BP: Trudno powiedzieć, bo jest tak inna od tej z moich czasów. Niewielką jej część rozpoznaję, a i ona ogromnie się zmieniała. Nie ma pałacu Saskiego, pałacu Kronenberga i pałacu Brühla, Nie ma Dworca Warszawsko-Wiedeńskiego. Zniknęły jak sen cukiernie Semadeniego, Lardellego i Lessla, a były to niezwykle wykwintne i pełne uroku miejsca. Zniknęła cała dzielnica żydowska wraz ze swoimi mieszkańcami i Wielką Synagogą na Tłomackiem Nie wypowiem smutku, jaki poczułem, kiedy się dowiedziałem, co się z nimi wszystkimi stało. Nie ma Teatru Letniego, Instytutu Wód Mineralnych przy ogrodzie Saskim. Gdzie się nie obrócę, coś bardzo bliskiego memu sercu zniknęło. Ale cieszę się, że Powiśle przestało być miejscem biedy i przestępstwa. Nadal jednak widzę, że Warszawa odwrócona jest plecami do Wisły, nie potrafiąc w pełni korzystać ze swojego położenia nad tą najpiękniejszą z polskich rzek. Przysiądźmy gdzieś na chwilę. Chętnie bym się napił wody salcerskiej.

MJ: Często wracam do lektury Lalki i za każdym razem odkrywam w niej coś nowego, zachwycając się pańską znajomością ludzkiej psychiki i wnikliwością obserwacji. Pańskich konstatacji i intuicji sprzed 130 lat nie powstydziłby się dzisiaj najwybitniejszy psychoterapeuta.

BP: Kto to taki?

MJ: Ktoś, kto zawodowo zajmuje się pomaganiem ludziom w odzyskaniu dobrostanu psychicznego.

BP: Słowo to sugeruje, że to ktoś, kto leczy duszę?

MJ: Raczej myśli i emocje, bo obecnie dusza wyszła już trochę z mody.

BP: Zatem biedni jesteście. Ale skoro macie tych specjalistów od zdrowego myślenia, to więcej rozumiecie.

MJ: No właśnie mam wątpliwości. Czytamy pańską Lalkę i wciąż się dziwimy, dlaczego Stanisław tak narkotycznie uzależnił się od Izabeli? Dlaczego nie wybrał ślicznej i znacznie bardziej mu przychylnej, a przy tym serdecznej, pani Stawskiej?

BP: To znaczy, że nie rozumiecie, czym jest idealizm. Przecież Stach nie dąży do konfrontacji z rzeczywistością, tylko karmi się fantazmatami. On w Izabeli widzi platońską połówkę i piękno odchodzącego świata. Jak nikt inny, Stach wyczuwa schyłek epoki i nadciągającą nową rzeczywistość. On nie szuka kobiety na spokojne mieszczańskie życie. On szuka potwierdzenia, że pomimo nadchodzących krwawych zmian i przewartościowań, grecka triada – Dobro, Prawda, Piękno ‒ zostaną ocalone.

MJ: Zostawił nas pan, czytelników swojej powieści, z ogromną niepewnością. Czy Stanisław ocalał, czy zginął? 

BP: A na to pytanie już pani sama musi sobie odpowiedzieć. Jeśli odnajdzie pani jakieś ślady jego słów w sobie i wokół siebie, to znaczy, że ocalał.

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na