Wybitny chirurg, nauczyciel akademicki, alpinista, podróżnik, producent filmów górskich, wielbiciel heavy metalu i niedoszły historyk. Człowiek orkiestra, choć pacjenci najbardziej cenią go za grę na instrumentach chirurgicznych. Jego misją nie jest zmiana świata, tylko pracowanie każdego dnia na dwieście procent po to, by świat stawał się lepszy. Profesor Tomasz Banasiewicz w rozmowie Magdaleną Łyczko opowiada o codziennych wyzwaniach nie tylko zawodowych.
Kim chciał pan zostać?
Obawiam się, że moja odpowiedź będzie podobna do odpowiedzi Kaczyńskiego - emerytowanym zbawcą narodu. (śmiech)
W dzieciństwie…
Jako dzieciak marzyłem, by robić rzeczy, które wzbudzają wielkie uznanie. Być żołnierzem, kosmonautą, władcą świata..., chciałem mieć poczucie robienia rzeczy wielkich.
Z czego to wynikało?
Z perspektywy czasu myślę, że to kompleksy dziecka, które było niestety uczuciowe, grube i fizycznie niezdarne, bo miało kochających rodziców i bardzo opiekuńczą mamę. W pierwszej klasie przywiązali mnie do bramki, byłem celem dla kolegów, którzy ćwiczyli strzelanie z pistoletów na wodę. Zdarzało się, że gdy kumple kompletowali zawodników do drużyny „w nogę” stałem jak sierota, bo często Banana (szkolna ksywka - przyp. red.) nikt nie chciał. Pod koniec podstawówki mocno wyrosłem i zacząłem aktywnie uprawiać różne sporty, okazało się, że jestem całkiem sprawny i wysportowany.
Gdy poszedłem do liceum od razu wszedłem do grupy tych bardziej aktywnych, choć jakieś tam kompleksy zostały. Nie było to jakąś traumą, ale pewności siebie jeszcze bardzo długo nie miałem.
Skąd pojawił się pomysł na życie związane z medycyną, wzrastał pan w domu, gdzie ojciec był rzeźbiarzem, a mama nauczycielką…
Od zawsze uwielbiałem dyscypliny humanistyczne, planowałem zostać historykiem. Wygrywając olimpiadę w czwartej klasie liceum, indeks na ten wydział historii UAM (Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu - przyp. red.), był czystą formalnością. Ja, wtedy zbuntowany nastolatek, z długimi włosami i w jeansowej katanie, rozmawiałem z jednym z członków komisji - niestety żałuję, że nie pamiętam nazwiska tego profesora.
Zapytał mnie: synku, co ty robisz?
- Chcę studiować historię, odpowiedziałem szczerze.
- Chyba jesteś chory, stwierdził. To, co ciekawe już przeczytałeś, jak będziesz chciał więcej, doczytasz. Na wydziale nabawisz się tylko frustracji, zapijesz się albo zaćpasz. Idź na polibudę albo medycynę, bo od razu widać, że jesteś człowiekiem czynu - dodał.
Przemyślałem to i stwierdziłem, że medycyna jest fajną opcją, bo dzięki niej, można też podróżować. Podjąłem studia z myślą o psychiatrii, jednak szybko okazało się, że nie jest to „Lot nad kukułczym gniazdem” i romantyczne historie… tylko bardzo trudny kawałek chleba. Przez długi czas studiów wiedziałem, że na pewno nie chce być chirurgiem. Spodobała mi się patomorfologia, czysto teoretyczna dziedzina. Za mentora miałem wspaniałego naukowca światowej klasy profesor Wiesławę Biczysko, już od czwartego roku studiów miałem etat jako student asystent i prowadziłem zajęcia, najpierw pomocniczo z trzecim rokiem, a potem od piątego roku już samodzielnie. Bardzo podobała mi się ta działka, wsiąkłem, a w analizach przychodziło się coraz więcej materiałów z chirurgii i w końcu pojawił się profesor Piotr Krokowicz. Powiedział: przyjdź do nas na staż.
I?
Pomyślałem: Jest wyzwanie, jest działanie… Całe życie pomagałem tacie w pracowni. Wszystkie rzeczy, które wtedy robiłem, skupiały się na manualnych czynnościach, bardzo to lubiłem. Szybko przekonałem się, że na chirurgii wszystko jest ograrnialne. Gdy przyszedł moment decyzji wybrałem chirurgię, w dużej mierze dzięki ludziom, którzy byli wówczas wokół mnie. Wiedziałem to dyscyplina dająca dużą satysfakcję, nie tylko w samym działaniu przy stole operacyjnym ale również podejściem do pacjenta. Studentom często mówię: sam zabieg to pikuś, średnio inteligenta małpa dużą część zabiegu potrafiłaby wykonać mechanicznie, natomiast wszystko dzieje się w głowach pacjenta i chirurga jeszcze przed zabiegiem, a u dodatkowo chirurga w trakcie. Niesamowicie ważna jest rozmowa, uświadomienie pacjenta i pokazanie mu strategii leczenia.
Wielu pacjentów podkreśla, potrafi pan jasno komunikować i ma konkretny plan działania oraz, co rzadkie wśród lekarzy, że daje pan pacjentom poczucie bezpieczeństwa. Jak to się robi?
Lekarze stali się zakładnikami procedur. Uważam, że o poziomie lekarza, stanowi nie zawiązanie węzełków lepiej czy gorzej, choć oczywiście jest to ważne, ale umiejętność tworzenia strategii leczenia, by pacjent znał punkt docelowy. Najpierw będzie przygotowanie do zabiegu, potem wycięcie jelita, potem stomia, która przyspieszy powrót do lepszego samopoczucia, itd… Widząc tę wizję, rozumie, że to wszystko niesie za sobą ryzyko problemów, powikłań ale widzi też element racjonalizmu. Pacjent musi poczuć, że jest na konkretnej drodze, a najczęściej pacjent jest gdzieś i żadnej drogi nie widzi. Czasami są to trudne rozmowy, bo jeśli pacjent jest zaawansowany onkologicznie, to zmierza w kierunku, którego ja nie będę negował. Moim celem jest rozwiązanie problemu, tak by jego funkcjonowanie było najlepszym z możliwych. Zrobienie wszystkiego by poczuł, że mimo wszystko działam. Mówię: będziemy walczyć, z bólem, biegunkami, itd. Ktoś może powiedzieć, on umiera, a ty będziesz walczył z biegunką?
Mam taki wykład, który jest przeznaczony głównie dla rezydentów i studentów: „Wszystko o terapii podciśnieniowej, co spieprzyłem i dlaczego nadal jestem jej zwolennikiem”. Pokazuje, co robiłem 5 lub 10 lat temu, a co robię teraz. Zdecydowanie inaczej. Nie dlatego, że było to złe tylko, że dzisiaj mogę to zrobić dwa razy lepiej. Największym wyzwaniem stymulującym jest ułożenie sobie planu, żeby mieć jasną wizję i doprowadzić do niej pacjenta.
Lekarz jest trochę jak saper, pomylić się może raz… ja napiszę sprostowanie, a pan? Jak się nie uda, ktoś może stracić życie.
Ta zero-jedynkowość jest pewną zaletą. Funkcjonowanie w systemie, w którym nie ma miejsca na odwrót czy miejsca na nie podejmowanie decyzji, to wejście w świat, w którym nie każdy się odnajduje, mi to osobiście odpowiada.
Na ile pana praca przypomina to, co oglądamy w popularnych serialach medycznych, na przykład „Chirurdzy” czy dajmy na to „Szpital New Amsterdam”. Ile w nich jest prawdy?
Dawno nie oglądałem telewizji ale jestem pewien, że świat jest zupełnie inny niż w serialach, przede wszystkim dużo nudniejszy. Gdyby zrobić live na oddziale, bohaterowie przez cały odcinek podpisywaliby papiery, chodzili do dyrekcji, zbierali pieczątki na dokumentach i siedzieli za ekranami komputerów. Kumulacje spektakularnych wydarzeń rzeczywiście też mają miejsce ale dramaty tych sytuacji są większe niż wymyśliłby to scenarzysta.
Na przykład?
Jakoś czas temu leczyliśmy dziewczynę z powodu potężnych powikłań po usunięciu pęcherzyka żółciowego. Zdecydowała się na zabieg, bo ojciec podpowiedział jej, że jeśli pobolewa, to trzeba coś z tym zrobić. Trzy miesiące wcześniej urodziła dziecko. W czasie kilkumiesięcznego pobytu na OIOM-ie, chyba w ogóle nie wiedziała co się dzieje.
Wydawało się, że nie przeżyje, że nie damy rady jej uratować. Ojciec popełnił samobójstwo, bo miał poczucie winy, że to przez niego. Partner czyli ojciec dziecka odszedł mówiąc, że on psychicznie tego nie wytrzyma. Wiedzieliśmy, że trzeba będzie jej powiedzieć, że u cioci czeka jej dziecko i to jest wszystko, co zostało jej z rodziny.
Jak pan radzi sobie w takich sytuacjach, też jest pan mężem, ojcem…
Radzenie sobie w takich sytuacjach jest trudne, czasem nawet bardzo. Dopiero po latach pracy dociera, że my lekarze, nie mamy żadnych narzędzi na studiach do radzenia sobie ze stresem. Zostają nam, powiedziałbym domowe sposoby. To zainteresowanie psychiatrią na początku studiów przełożyło się też na duże zainteresowanie psychologią, nawet prawie zacząłem studiować ją jako drugi kierunek. Nie wiem, czy to cokolwiek ułatwia, ale na pewno daje pewien dystans, świadomość, że nie zawsze i nie do końca jest się całkowicie sprawczym ale też odpowiedzialnym za wszystko. Bo są takie momenty, w których mówię sobie, że przepraszam za wyrażenie - pierdolę to, mam dosyć tej roboty! Bo nawet gdy zrobiłem wszystko co mogłem, pacjent nie był zachwycony, że żyje, bo szew jest nieładny i mógłby być bardziej w prawo albo w lewo, bo miał być w szpitalu dzień dłużej, bo to potrzebne do ubezpieczenia albo nie załatwiłem jeszcze kardiologa dla cioci. Ale trudno… musimy z tym żyć, pacjent i ja, dlatego biorę czasem kilka głębokich oddechów, zawsze pomagają proste domowe sposoby.
Z chęcią je poznam…
Żyję bardzo intensywnie i nie mam problemu, żeby totalnie odciąć się od pracy. Ratuje mnie duża ilość aktywności pozazawodowych, które lubię i skutecznie wypełniają mi czas. Rower z rodziną czy kajak, a może spacer, lub spontaniczny wyjazd w góry. Zawsze mam więcej pomysłów niż możliwości…
W jednym z wywiadów powiedział pan, że uczy się asertywności, bo odmowa jest bardziej uczciwa niż niedotrzymanie słowa. Często pan mówi: nie?
Fakt, że rozmawiamy przez telefon - system głośnomówiący, gdy ja prowadzę samochód, wynika z tego, że znalezienie czasu wolnego w najbliższej, przewidywalnej przyszłości jest równie trudne jak dojście do etapu świadomości, że nie ogarnę wszystkiego i powinienem zacząć odmawiać. W tygodniu przyjmuję w gabinecie siedmiu, ośmiu pacjentów. Wszyscy dziwią się, że mało, że ludzie czekają z różnych względów, bo może mi się nie chce albo, że mógłbym zarabiać lepiej. Mam realne możliwości zoperowania pacjentów, których zakwalifikuję - dwóch, trzech, czterech, więc gdybym przyjął 30. tygodniowo, terminy zabiegów byłyby na 2027 rok. Oczywiście w szpitalu tygodniowo konsultuję też wielu pacjentów, często bardzo trudnych, to niejako „dodatkowe zajęcie”, na które trzeba znaleźć czas. Trzeba ich skonsultować, bo dla systemu są zbyt trudni, zbyt kosztowni, nie ma dla nich często w istniejącej organizacji opieki zdrowotnej miejsca. Pracuję, jak większość chirurgów, w systemie, który jest katastrofą. Mam wybór, mogę to zaakceptować i pracować na pół gwizdka albo mogę walczyć i robić wszystko najlepiej jak się da, jednocześnie mając świadomość, że doba będzie za krótka. To jest właśnie odmawianie…
Rozumiem…
Przyszedł do mnie ostatnio pacjent dopisany, co oznaczało, że wrócę do chaty, gdy dzieci będą już spały. Ten człowiek chodził przez półtora roku po lekarzach, odwiedził siedmiu różnych specjalistów związanych z problemami brzuszno-miedniczymi. Każdy specjalista zrobił swoją działeczkę, ortopeda, neurochirurg, neurolog, chirurg gastrolog, wszyscy byli zgodni: - Nic tam nie ma. Zalecono mu witaminę B12, masaże i fizjoterapię. Mężczyzna wyglądał kiepsko, był wyniszczony przez chorobę i wymagał intensywnych działań. Będąc bardziej precyzyjnym, każdy student szóstego roku medycyny podejrzewałby nowotwór, bo w jego klinicznej historii, pierwszą rzeczą jaką należało rozpatrywać, to zaawansowany nowotwór, który tłumaczy wszystkie dolegliwości. Po 15 minutach badania, właściwie było wiadomo, że to nowotwór w kanale odbytu w zbiorniku jelitowym, dość trudna i rzadka sytuacja ale mężczyzna trafił do mnie, bo chciał podpytać, co by jeszcze zrobić. Mówił, że dał sobie wmówić, że wymyśla, a on czuje, że musi się za siebie zabrać. Jest nauczycielem, samodzielnie wychowującym 10-letniego syna, bo trzy lata temu na chłoniaka zmarła mu żona.
Trudno to skomentować…
Ten syn spakował plecak, bo widzi, że ojciec jest słaby. Dzieciak powiedział: jak u ciebie jest tak, jak u mamusi, to znaczy, że będę sam. Muszę być spakowany, gdy mnie wezmą do domu dziecka.
I ja mam powiedzieć temu człowiekowi: wie pan co, nie mam czasu, nie przyjmę pana. Oczywiście, że go przyjmę! I to być może kosztem innych pacjentów, którzy wkurzeni wrócą do domu, będą przesunięci na inny termin, albo będą stać pod drzwiami sekretariatu z pretensjami, że niepoważnie ich traktuję. Dłuższe konsultacje z pacjentami, to mniej zabiegów, mniej zabiegów, to znaczy, że przestaję pracować jako chirurg zabiegowy i nagle wszystko totalnie traci sens. Mam świadomość, że godząc się na to, ratuję też chory system - przedłużam jego agonię, a powinienem twardo odmawiać, by jak najszybciej wszyscy przekonali się o jego patologii, bo gówniany rząd nie robi nic, a ja starając się otwierać jakieś furtki przed trudnymi pacjentami, tak naprawdę kryję ten chory system…
Przyjmuje pan tego pacjenta w bardzo złej kondycji, widzi pan w nim ojca, który pochował żonę i za moment, być może osieroci małoletnie dziecko… Pomaga pan, kosztem pacjentów w lepszym stanie ale też kosztem własnym - czasu dla siebie czy rodziny. Skąd w panu taka wrażliwość?
Powiem szczerze, że nie uważam się za osobę specjalnie wrażliwą ale trudno przejść obok takiego pacjenta obojętnie. Najgorszą rzeczą i najwygodniejszą dla obecnej władzy jest tworzenie wizji, że lekarze mają misję, są współczesnymi Judymami. Jestem zwolennikiem dobrego rzemiosła, które ma ocierać się o sztukę. Tłumaczę często studentom, że ostatnim poziomem zaangażowania, ma być pewność, że nie przyczepi się prokurator. To znaczy, masz pracować tak rzetelnie, żeby nikt niczego nie mógł ci zarzucić. Być może nie doczekasz uśmiechu pacjenta, ale na pewno nie zrobisz mu krzywdy. Czasami osoby kierujące się misją, bardzo szybko się wypalają, frustracja wynikająca z tego, że nie mogą nic zrobić, zabija w nich radość z pomagania. Hołduje zasadzie robienia wszystkiego na maksa, w pracy lubię czuć, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy, a nawet więcej. Moją misją nie jest zmiana świata, tylko pracowanie każdego dnia na dwieście procet po to, by ten świat stawał się lepszy.
Jak radzić sobie z emocjami? Przecież nie może pan przywiesić kartki na drzwiach: „pacjent awanturujący się, nie będzie obsługiwany”.
Łączenie emocji z pacjentem, zarówno tych dobrych jak i złych jest niewłaściwe. Czasami wizyty u mnie trwają godzinę, dwie, a jak trzeba to i dłużej ale z żadnym nie mam relacji, nazwijmy to kumpelskich, bo to zaburza mechanizm stricte profesjonalnego podejścia. Dowiedziono, że w osobowościach zabiegowców, chirurgów, lekarzy interwencyjnych są elementy łagodnej psychopatii. To mechanizm obronny, który powoduje, pewną obojętność na to, co dzieje się wokół. Przecież biorąc do ręki nóż, rozcinając brzuch, przełamujemy społeczne tabu. Funkcjonowanie w takiej rzeczywistości jest murem, ale trudno za nim żyć cały czas. Dlatego tak ważna jest umiejętność odcinania się od pracy.
Czy wchodząc na salę operacyjną robi pan coś szczególnego, przygotowuje się w jakiś sposób?
Staram się na chwilę wyciszyć. Zamykam wtedy oczy i biorę trzy głębokie wdechy, z każdym kolejnym czuję, że wchodzę w mój świat, czuję się w nim pewnie i tylko to się liczy. Ktoś kto mnie widział w tej sytuacji stwierdził, że jestem bardzo religijny, bo modlę się przed zabiegiem, a to nie tak, nawet wprost przeciwnie, jestem całkowicie areligijny. To po prostu koncentracja połączona z oddechami, mój sposób na odcięcie się od tego, co na zewnątrz. Żebym to przerwał musiałby walnąć meteoryt pod szpitalem i to jedyny mój rytuał.
Gdy wychodzi pan po wielogodzinnym dyżurze, kim jest wtedy Tomasz Banasiewicz albo, co robi?
Od czasów licealnych niezmiennie słucham ostrej muzy heavy metalowej, ulubieńcy to wciąż ACDC, Black Sabbath i Metalica. Jak mam dobry humor to w aucie puszczam na maksa i jeszcze macham głową, jak robiły to plastikowe pieski na tylnej szybie. Odbieram syna ze szkoły albo jadę prosto do domu i podejmuję próbę ogarnięcia wiecznego chaosu, a więc sprzątanie z ciągłym poczuciem, że za mało angażuję się w te sprawy. Priorytetem jest wspólny obiad albo kolacja, później to nie ma reguły, bo mam dużo zajęć dodatkowych, prowadzę na przykład webinary on-line. Lubię to. Niby każdy trwa trwa 45 minut ale wcześniej trzeba się połączyć, sprawdzić slajdy, potem się zostaje, bo są pytania i szybko mijają dwie godziny. Jak możemy i jest na czas to z chęcią wybieramy się na spacer, wycieczkę rowerową, zawsze z wielką radością angażuję się w każdą aktywność.
Powiedział pan o domowym rozgardiaszu, jakich domowych czynności pan nie lubi?
Po pierwsze pracuję rękoma, po drugie jak operuje, to zawsze ktoś mi patrzy na ręce: rezydenci, stażyści, sam ich zapraszam i do tego namawiam. W domu gdy bawię się w majsterkowicza nienawidzę jak mi ktoś patrzy na łapy, poza tym jeżeli jest możliwość wwiercenia się w kabel z prądem, to zawsze to zrobię, dlatego za tym nie przepadam, ale jak trzeba, to oczywiście robię. Bardzo lubię za to prace ogrodowe i wszelkie zajęcia na świeżym powietrzu.
W pracy ciągle patrzą panu na ręce - czy ma pan je ubezpieczone? Pytam, bo gwiazdy ubezpieczają to, na czym opiera się ich kariera. Ronaldo nogi, Keith Richards ręce, Mariah Carey głos. Ciekawa jestem ile warte są pana ręce.
Interesujące pytanie, nikt wcześniej mi go nie zadał. Nie mam ubezpieczonych rąk, powiem pani, że to na tyle ciekawy temat, że muszę podpytać kolegów, czy mają takie ubezpieczenie. Szczerze? Nie słyszałem o takiej możliwości.
Żyjemy w trudnych czasach. Gdzie są podziały, konflikty i niestety wojny. Ludziom potrzeba nadziei. Może opowiedzieć pan o jakimś zdarzeniu albo przypadku, który dla nas wszystkich byłby takim światełkiem w tunelu?
Na szczęście, tych historii jest też naprawdę sporo, gdyby ich nie było, to chyba trudno byłoby tę równowagę utrzymać. One siłą rzeczy są często mniej spektakularne, takie pozornie nudniejsze – pacjent, który przychodzi do dużego trudnego zabiegu, świadom potencjalnych zagrożeń i możliwych powikłań jest operowany i … po kilku dniach wychodzi. Brzmi banalnie? Może i tak, ale czasem jedno słowo tego pacjenta, podziękowanie, spojrzenie jego czy jego najbliższych wystarcza. Daje mocy. Takie fajne chwile, gdy idąc z kolegą, z którym wspólnie operowaliśmy przybijamy sobie piątkę, i nic nawet nie trzeba mówić. Ale są też historie będącego gotowym materiałem do telewizji, właśnie do takich seriali medycznych. Pacjent, młody przesympatyczny człowiek, z kochającą rodziną trafia z ciężkimi powikłaniami jednej z chorób zapalnych. Operujemy, raz, drugi, trzeci. Choroba wydaje się być nie do pokonania, a jej lokalizacja nie daje większych szans… co nie znaczy, że przestajemy walczyć. Walczymy. Pacjent z niesamowitą determinacją, potężne wsparcie żony, rodziny. Szukamy rozwiązań, niestandardowych, zupełnie nietypowych, sięgamy po całkiem nowe koncepcje leczenia i… udaje się w końcu, wychodzi ze szpitala, szybko wraca do formy, fantastycznie zmotywowany, czuje się jak młody bóg, wysyła SMS-em wyniki badań pokazujące, że sytuacja całkiem opanowana, zakłada fundację edukacyjną wspierająca pacjentów, a na Nowy Rok przysyłają mi, jego żona i on, rewelacyjny filmik, w którym tańczy jak szalony dziki taniec zwycięstwa - niejeden zdrowy nie dałby rady - ciesząc się życiem. Ten uśmiech, który wtedy pojawia się na twarzy jest sporą nagrodą…
Czego można życzyć profesorowi Banasiewiczowi, mężczyźnie spełnionemu zawodowo, rodzinnie…
Czego? Na mnie zawsze czeka prezent w domu - rodzina to najważniejsze. Poza tym, żeby zdrowie dopisywało mi jak do tej pory. Sam się zastanawiam, jak to możliwe przy takim trybie życia. Żeby mi się chciało, żebym budził się z poczuciem, że czeka mnie wyzwanie, bo ja młody jestem i dopiero się rozwijam - tak mówię do mojego zespołu gdy wpadam na jakiś pomysł na ostatnią chwilę - a oni się z tego śmieją. Całą resztę mam - szczęście, bo spełniam się w życiu prywatnym, emocjonalnym, każdym innym, tytuły naukowe są jedynie fajnym dodatkiem.
zdjęcia: archiwum własne Banasiewicz
wywiad: Łyczko Magda
lato 2023