Stopklatka i migawki

Wywiad z Anną Szwinge
Rozmawia: Mirela Bornikowska

Mirela Bornikowska: Aniu, rozmowę z tobą pozwoliłam sobie zatytułowa

Stopklatka i migawki. Nie ukrywam, że to skojarzenie ma związek z twoim zamiłowaniem do fotografii, ale czy nie jest pewnego rodzaju metaforą życia każdego z nas? Wszystkim zdarzają się piękne „migawki”, często uwieczniane aparatem fotograficznym, a także „stopklatki” , gdy wszystko się zatrzymuje, życie na moment zamiera, by po chwili ruszyć do walki ze zdwojoną siłą. Takie miałam skojarzenia, poznając twoją historię.

Pokażesz nam obrazy ze swojego życia?

Anna Szwinge: Tak, ale na początek witam wszystkich Kochani Czytelnicy. Mam 32 lata i mieszkam w małej wiosce Szwarcenowo niedaleko Iławy. Z wykształcenia jestem technikiem dietetykiem, ale ze względu na chorobę nie pracuję zawodowo. Choruję na raka jajnika. Diagnozę, która brzmiała jak wyrok, dostałam w wieku 29 lat, dokładnie rok po narodzinach upragnionej córeczki Marysi, która w tym roku skończyła 4 lata. Podobnie jak Partycja i Piotrek, o których czytałam w letnim wydaniu gazety, ja i mój mąż również swoje losy związaliśmy z Wielką Brytanią. Mieszkaliśmy i pracowaliśmy w Anglii. Mąż czternaście lat, ja pięć. Marysia się tam urodziła.

ania-szwinge-1.jpg

MB: Gdzie zastała was trudna do przyjęcia diagnoza?

AS: Ta „stopklatka” zdarzyła się po naszym powrocie na stałe do Polski. Taką decyzję podjęliśmy wspólnie z mężem po narodzinach Marysi. Ja przez cały czas pobytu za granicą tęskniłam za rodziną pozostawioną w kraju, choć w UK nie byliśmy sami. Mam tam brata, za którym z kolei bardzo tęsknię teraz. Nie chcieliśmy wychowywać dziecka za granicą, z dala od rodziny, dlatego gdy Marysia miała pół roku, wróciłam do Polski. Mąż został w Anglii, ponieważ remontujemy dom i chcieliśmy odłoży trochę pieniędzy. Nie udało się. Gdy dowiedzieliśmy się o mojej diagnozie, mąż natychmiast przyjechał do nas, do Polski. Rzeczywiście prawdą jest, że czas się wtedy zatrzymał. To, że w sekundę całe życie staje nam przed oczami, to też jest prawda. Pojawiają się przede wszystkim te piękne „ migawki” wspomnienia i to one stają się kołem napędowym do działania, do walki, do głośnego NIE!!!, które rakowi krzyczałam „prosto w twarz”. Stopklatka na szczęście trwa bardzo krótko. Zastępują ją kolejne piękne „migawki”. Jeśli zostaniemy przy tym sformułowaniu, to dla mnie obrazy z tamtego czasu, które na zawsze zostaną w sercu i pod powiekami, to przede wszystkim… ludzie, pisani przez największe L. Mam tu na myśli nie tylko moich Ukochanych Najbliższych, bez których nie dałabym rady.

ania-szwinge-2.jpg

MB: A kogo jeszcze?

AS: Bardzo dużo zawdzięczam znajomym z mojej rodzinnej wsi. Wspaniały tata koleżanki z czasów szkolnych, gdy tylko dowiedział się, że zwróciłam się z prośbą do Fundacji Rak’n’Roll Wygraj życie! o zbiórkę pieniędzy na nierefundowany lek, który miałam dostać jak najszybciej, od razu ruszył z pomocą, a za nim cała armia „Cichych Aniołów”.

MB: Och tak, znamy ich. Na szczęście stąpają po ziemi. Kim byli twoi?

AS: To ludzie, którzy często nie znali mnie osobiście, a poświęcali swój wolny czas, żeby udostępniać zbiórkę, rozsyłać linki, stworzyli grupę z licytacjami. Do dziś dopytują, jak się czuję, szukają metod leczenia, lekarzy, żebym uniknęła kolejnej wznowy. Dostaję wiadomości, że są ze mną, że jeśli będzie taka konieczność, to uruchomią kolejną zbiórkę i nie spoczną, dopóki nie uzbierają potrzebnej kwoty. Do tej pory, w bardzo krótkim czasie udało się zebrać 120 000 złotych.

MB: To duża suma, ale przede wszystkim budująca jest historia o bezinteresownej pomocy, która ceny nie ma.

AS: Absolutnie masz rację, właśnie tak to odbieram. Ogromnie dziękuję za każdą złotówkę, która pomaga mi walczyć o zdrowie, ale myśl o tych wszystkich ludziach, którzy włączyli się w zbiórkę, licytowali, wpłacali, udostępniali po prostu pomaga mi przetrwać. Bez nich wszystkich, to by się po prostu nie udało.

ania-szwinge-3.jpg

MB: Jakie słowo przychodzi ci na myśl, gdy rozmawiamy o tych „serco-czułych migawkach”?

AS: Takie słowo może być tylko jedno WDZIĘCZNOŚĆ. Jestem wdzięczna Panu Bogu za to, że stawia na mojej drodze takich ludzi jak oni, jak wy mam na myśli ciebie, całą redakcję kwartalnika „Po Prostu Żyj”, a także stomików skupionych wokół Fundacji STOMAlife, do których dołączyłam niedawno, a już bardzo mocno odczuwam dobro i ciepło bijące od Torbaczy.

MB: To bardzo miłe słowa Aniu. Dziękujemy!

AS: Czy mogę jeszcze kogoś wymienić?

MB: Oczywiście.

AS: Robi się z tego długa litania wdzięczności, ale każda z tych osób, to kamień milowy na mojej drodze ku zdrowiu. Dziękuję za każdą osobę z mojej rodziny i grupy moich przyjaciół, którym na pewno jest bardzo ciężko, a jednak znajdują w sobie ogromne pokłady pozytywnej energii, którą mnie obdzielają. Dziękuję ludziom pracującym dla Fundacji Rak’n’Roll. Dziękuję śp. księdzu Janowi Kaczkowskiemu za jego książki, bo czytając je lata temu, kiedy jeszcze byłam zdrowa, właśnie z nich dowiedziałam się, że taka fundacja istnieje i pomaga ludziom, takim jaka ja jestem w tej chwili.

ania-szwinge-4.jpg

MB: To są mimo trudu, bólu i cierpienia piękne migawki z twojego życia, Aniu. Wierzę, że dadzą one nadzieję również naszym Czytelnikom, wśród których być może są osoby w podobnej do twojej sytuacji? Nie mam na myśli tylko problemów onkologicznych, choć one oczywiście przysparzają wielu osobom trudnych chwil, ale są także inne „stopklatki”, które zatrzymują nas w biegu. Dobrze wtedy pomyśleć i poszukać wokół siebie Bratnich Dusz i Cichych Aniołów.

AS: Czuję absolutnie to samo. Dziękuję ci za te słowa i jednocześnie chciałabym zaapelować do osób chorych i potrzebujących pomocy. Nie bójcie się i nie wstydźcie się o nią prosić! Każdy z nas wie, że dawać jest łatwiej niż brać, ale karma wraca. Byście kiedyś mogli pomóc innym, najpierw musicie być zdrowi. Ja właśnie tak podchodzę do życia i wierzę, że będzie mi dane pomagać innym!

MB: Na pewno tak będzie, Aniu! A ten lek, na który była zbiórka? Otrzymałaś?

AS: Lek o nazwie Avastin, o którym mowa, dostałam na refundację z NFZ, dzięki mojej wspaniałej pani doktor Monice Olejniczak z Centrum Onkologii w Bydgoszczy. To prawdziwy lekarz z powołania, który bardzo troszczy się o pacjenta. Poprzednia lekarka mówiła, że za lek będę musiała zapłacić. A jednak pani doktor Olejniczak zadała sobie trud, zadziała jak mój Anioł i znalazła program, dzięki któremu mogłam skorzystać z tego leku bezpłatnie. Zebrane dotąd pieniądze mogę przeznaczać na inne potrzebne mi leki, dojazdy, prywatne wizyty u lekarzy i dodatkowe formy leczenia. Na koniec tego wątku naszej rozmowy powtórzę raz jeszcze. JESTEM WDZIĘCZNA.

ania-szwinge-5.jpg
 
ania-szwinge-6.jpg
 
MB: Leczenie farmakologiczne nie było jedynym? Miałaś również operację?

AS: Tak. Operację miałam w Warszawie w Szpitalu Bielańskim. Profesor Łukasz Wicherek dał mi szansę i podjął się tego trudnego zadania. Wcześniej odmówiono mi pomocy w szpitalu w innym mieście. Chemia nie przynosiła skutków, więc pytałam: „Co dalej, co jeśli inne chemie nie będą działać?”. Dostałam odpowiedź, która na pewno była „stopklatką” .

MB: Pamiętasz ją? Masz siłę zacytować?

AS: „Cóż mam pani powiedzieć, takie to nasze życie jest"  tych słów nie zapomnę nigdy i uważam, że i o takich należy mówić, bo po pierwsze i wśród lekarzy znajdują się „Nie-Anioły”, a po drugie trzeba wiedzieć, że na jednym szpitalu nie wolno poprzestać, jeśli tam rozkładają ręce.

MB: Co było dalej?

AS: Wyszłam z tego szpitala i nigdy więcej tam nie wróciłam. Moja matka chrzestna, która pracuje w służbie zdrowia, dotarła do pana profesora Wicherka. Dzwoniła trzy dni z rzędu non stop, ale dodzwoniła się. Profesor bardzo szybko mnie przyjął i wyznaczył termin operacji. Trwała 9 godzin, ale dzięki niej mogę nadal walczyć.

ania-szwinge-7.jpg

MB: I znowu drugi człowiek okazał się najważniejszy. Ten właściwy człowiek. Mówisz, że operacja trwała 9 godzin. To pewnie rekonwalescencja też do łatwych nie należała?

AS: Po operacji obudziłam się na intensywnej terapii po trzydniowej śpiączce farmakologicznej, nieświadoma czasu, który minął. Doktor powiedział, że guz wielkości piłki do siatkówki został wycięty, ale wciągnięte było jelito i z tego powodu musiano wyłonić mi stomię.

 

MB: Jak zareagowałaś na tę informację?

AS: Wiedziałam, że taka sytuacja może zaistnieć, ale początkowo byłam przerażona, jak się z „tym” obchodzić? W szpitalu spędziłam ponad dwa tygodnie, codziennie płakałam, depresja też robiła swoje.

Myślę, że to całokształt sytuacji przeraził mnie bardziej niż sama stomia, choć ona w przeciwieństwie do nowotworu była… zauważalna i być może dlatego na początku nieakceptowalna, przerażająca po prostu.

MB: Czy ktoś ci pomógł oswoić nieznane?

AS: W tamtym czasie, jak zawsze, na wysokości zadania stanął mój ukochany mąż, który wszystkie sprawy techniczno-pielęgnacyjne wziął na siebie. Jeśli użyję słowa „wyręczał mnie”, to nie będzie w tym żadnej przesady. Wycinał, docinał, zmieniał, przyklejał, z czasem nauczył mnie wszystkiego.

Dziś ileostomia nie jest dla mnie żadnym problemem, potrafię z nią żyć normalnie. Gorzej jest z zaakceptowaniem nefrostomii, która dołączyła do ileo- rok temu.

Nie będę ukrywać, że jest dla mnie męcząca, niewygodna, a jednak, mimo że szorstka, to łączy mnie z nią przyjaźń, bo dzięki tym dwóm „magicznym woreczkom” żyję i mogę walczyć z „obcym” , który jest moim wrogiem nr 1.

ania-szwinge-8.jpg
 
 

MB: Patrząc na ciebie, słuchając, widzę jak heroiczna jest to walka i jak wielką fajterką jesteś.

AS: Do dziś, mimo że minęły trzy lata, zdarza mi się, że nie mogę uwierzyć w to, że naprawdę jestem śmiertelnie chora. Walka trwa od początku, od chwili diagnozy. To walka o moje życie, o to, żeby wygrać całkowicie albo ugrać, ile się da. Najwięcej, jak się da!! Codziennie przy modlitwie staram się „wynegocjować z Bogiem”… czas, chociażby do 60-tki Oczywiście są momenty załamania, szczególnie, kiedy odczuwam ból, czy po prostu nie mam siły na codziennie obowiązki. Wtedy „psycha mi siada”, ale tłumaczę sobie, że załamki zdarzają się każdemu, również osobom zdrowym i od razu przeganiam czarne myśli. Staram się na co dzień żyćjak zdrowy człowiek.

ania-szwinge-9.jpg

MB: I to jest wspaniała, motywujących innych postawa.

AS: Czasem przychodzą chwile refleksji. Zadaję sobie pytanie: „Co choroba mi zabrała?”. Zaczynając od takiej błahostki, jaką są włosy, kończę na tym, że jeśli przeżyję, to już nie urodzę kolejnego dziecka. To dla mnie bardzo trudne, ale wtedy natychmiast pojawia się „migawka” przecież jestem mamą!!! Czyż to nie cudowne? Mam swoje wymarzone, ukochane, wymodlone czteroletnie szczęście o imieniu Maria. I tak to właśnie ze mną jest. Każdą czarną myśl staram się przykryć tą różową czy błękitną. W chwilach zwątpienia zawsze szukam pozytywów i elementów układanki, z której zbudowane jest moje szczęśliwe mimo choroby życie.

ania-szwinge-10.jpg

MB: To piękne, co mówisz. Czytelnicy jeszcze nie wiedzą, ale ja już wiem, że jesteś kobietą pełną pasji.

AS: Uwielbiam góry. Przed chorobą często chodziliśmy z mężem po walijskich szczytach, bo mieszkając na Wyspach, mieliśmy do nich stosunkowo blisko, więc w weekendy, jeszcze przed narodzinami córki, jeździliśmy na wycieczki najczęściej właśnie w góry, choć wyjazdy nad morze też się zdarzały. Teraz niestety nie mam tyle siły. Nie dałabym rady wchodzić gdzieś bardzo wysoko. Jednak nie mam zamiaru rezygnować z lekkich tras, gdy tylko będzie okazja. Moja druga miłość to pływanie, które niestety utrudnia mi nefrostomia. Podobnie jak góry uwielbiam, ale i tu nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa. Czytałam o koncepcjach i pomysłach nefrostomików w tej dziedzinie i mam zamiar zgłębić temat (nomen omen) Bez fałszywej skromności zgodzę się z tobą ,iż jestem dziewczyną z wieloma pasjami. Zresztą jedna z nich fotografia sprawiła, że mogę spotkać się z Wami Drodzy Czytelnicy „Po Prostu Żyj”. Ta sesja zdjęciowa, którą widzicie, i towarzyszący jej wywiad, to nagroda za najlepsze zdjęcia w Konkursie Walentynkowym. Wygrałam ten konkurs, za co ogromnie dziękuję, tym bardziej, że werdykt Jury pokrył się z głosami Publiczności.

ania-szwinge-11.jpg
 
ania-szwinge-12.jpg
 
MB: Nie mieliśmy dylematu, przyznając nagrody. Twoje zdjęcia są nie tylko piękne technicznie. Mają w sobie ogromny ładunek emocjonalny. Po prostu wiesz, co robić z… migawką aparatu.

AS: Dziękuję. Uwielbiam robić zdjęcia, często pozuje mi córka, ale lubię też zdjęcia krajobrazu, natury i bardzo się cieszę, że moje fotografie spodobały się również Braciom-Stomikom.

MB: Czy to koniec koników Ani?

AS: Ależ skąd! Lubię spędzać czas z córką, gotować i piec. Uwielbiam spacery po lesie i wycieczki w różne zakątki Polski. Wyciszam się przy dobrym filmie czy książce. Odpręża mnie technika decoupage. Jestem młoda i na swoje długie życie zaplanowałam jeszcze wiele innych aktywności, m.in. kurs fotografii czy naukę języka hiszpańskiego.

MB: Taką piękną rozmowę z kobietą pełną pasji chciałabym zakończyć pytaniem o marzenia.

AS: Marzy mi się wyjście do opery lub na balet, a najlepiej na jedno i drugie. Pierwszy raz w życiu chciałabym polecieć balonem, najchętniej razem z córką. A największe marzenie? Oczywiście, że mam takie! Chcę żyć po prostu!

Autor zdjęć – Ilona Płachecka
Maj 2023

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na