Rozmawia: Fundacja STOMAlife
Marto, to jak jest z tym seksem? Napisałaś książkę pt. „Slow Sex”. Czy to
oznacza, że wolniej znaczy lepiej? To chyba trochę dyskryminuje tych, którzy
lubią jednak szybko… A może tak naprawdę w SLOW nie chodzi o wolniej, tylko
bez narzuconych reguł?
MN: Z tym slow seksem i w ogóle z seksem jest tak, że nie ma żadnej normy i
żadnej reguły, która kazałaby nam to robić szybko albo wolno. W ogóle ciężko
jest powiedzieć, co to znaczy szybko albo wolno. Jeżeli jesteśmy
przyzwyczajeni do całego aktu seksualnego, który trwa mniej więcej do półtorej
godziny to inaczej będziemy definiować „wolno”, niż osoba, która normalnie
uprawia seks przez 20 minut. W książce, którą napisałam hasło „slow sex” ma
przypominać o znalezieniu własnego tempa w seksie, czyli określeniu tego, co
tak naprawdę lubię, ile jest mi potrzebne czasu, żebym poczuła satysfakcję,
gdzie się w tym wszystkim mogę spotkać z partnerem lub partnerką. Slow seks
przez to, że odnosi się do całego slow movementu – ruchu powolnościowego, nie
oznacza, że ludzie wierzący w tę ideę, robią wszystko bardzo wolno, tylko
uważniej, bardziej świadomie. Wszystko po to, aby czerpać jak największą
przyjemność i rozkosz z tego, co się robi. Dlatego starają się jeść trochę
wolniej, kochać bardziej świadomie, by nie wpadać w rutynę. Dzięki temu te
zwykłe czynności takie jak podróżowanie, czytanie, jedzenie, kochanie się, są
nasycone jeszcze większą przyjemnością. Paradoks ludzkiego mózgu i trochę
cywilizacji, w której żyjemy, polega na tym, że im szybciej coś robimy, tym
bardziej powierzchowne doświadczenia przeżywamy. Jeżeli kochamy się bardzo
szybko i nieuważnie, to w krótkim czasie seks staje się rutynowy i pozbawiony
tego „czegoś” – przyjemności, rozkoszy, swojej esencji.
Czas, ciało, świadomość, uważność i rytuały – to pięć filarów, na których
opiera się Slow Sex. Książka zdecydowanie zaprzecza tezie, że seks
zarezerwowany jest wyłącznie dla prokreacji, co więcej – wychodzisz z
założenia, że dobry, sprawiający przyjemność seks wpływa pozytywnie na
wszelkie aspekty naszego życia i aby w pełni go spróbować trzeba pokonać
wewnętrzne bariery i poeksperymentować.
MN: Książka zbudowana jest z pięciu rozdziałów, a każdy z nich zawiera dwie
części – teoretyczną z wywiadem i opisem wszystkich tych pięciu filarów oraz
cześć praktyczną, która na poziomie własnych doświadczeń pozwala zrozumieć, o
co tak naprawdę chodzi w slow seksie. Pięć filarów, na których opiera się
„Slow sex” nie jest jednak tablicą z pięciorgiem przykazań. To pewnego rodzaju
rekomendacja, wskazująca pięć obszarów, które należy objąć szczególną uwagą.
Zachęcam w książce, aby zastanowić się, co dla każdego z nas znaczy własne
ciało i jak z niego korzystać w czasie seksu, czym jest czas i czy jestem w
stanie być uważna. Wszystko po to, aby zacząć konstruować swoją świadomą
narrację seksualną, zwiększać swoją wiedzę i co najważniejsze mieć z seksu po
prostu coraz więcej. Najważniejszym celem przejścia przez tę książkę, zarówno
przez ćwiczenia i część teoretyczną, jest zrozumienie, że seks to nie tylko
prokreacja. Nie jest to kompetencja, którą jako ludzie automatycznie
posiadamy. Mamy jedynie zdolność rozmnażania się. Jednak, aby być dobrym
kochankiem i odczuwać przyjemność oraz satysfakcję z seksu, potrzebujemy
nauczyć się bardzo wielu rzeczy o seksie oraz o samym sobie w seksie. Kiedy
posiądziemy wiedzę m.in. o tym, jak działa nasza łechtaczka, w jaki sposób
przedłużyć erekcję czy jak my sami wchodzimy w seksualność, jakie mamy obawy i
nadzieje, to taka zintegrowana seksualność wzbogaci wszystkie aspekty naszego
życia. Co więcej, spowoduje, że związki będą lepsze. Nie tylko te z partnerem
czy partnerką, ale również nasze przyjaźnie. Będziemy po prostu lepiej żyć.
Może się to przełożyć nawet na życie zawodowe. Zyskując wyższą samoocenę,
będziemy bardziej pewni siebie także w pracy, inaczej podchodząc do wyzwań,
które do tej pory były nie do pokonania. Aby osiągnąć taki stan nie są
wymagane żadne skomplikowane rzeczy. Na samym początku potrzebujemy jedynie
trochę czasu i determinacji, tak aby zająć się sobą, swoim ciałem, swoją
seksualnością w sposób, który sugeruję w tej książce bądź inny. Ten znaleziony
przez samego siebie może być lepszy, ciekawszy czy skuteczniejszy od tego
opisanego w „Slow seksie”.
Czy według Ciebie seks jest równoznaczny z miłością?
MN: Seks zdecydowanie nie jest jednoznaczny z miłością. Często może być tak,
że mamy gorszy seks z ludźmi, których kochamy. Spowodowane jest to tym, że
bardziej zależy nam na ich opinii, na ich podejściu do nas, na ich akceptacji
i uznaniu. Wśród moich pacjentów bardzo często pojawiają się osoby, które
deklarują dużo lepsze spotkania seksualne poza stałym związkiem, niż w jego
ramach. Niestety jest to bolesny paradoks naszego życia. Bywa też tak, że
wierzymy w miłość, która jest gwarantem dobrego seksu. Myślimy, że jeśli
istnieje silna więź psychiczna, to seks nie stanowi żadnego problemu. Prawda
jest jednak taka, że w takich przypadkach może być dużo trudniej. Mamy
zdecydowanie więcej obaw i lęków związanych z taką relacją. Dlatego nakłaniam
do myślenia o seksie i miłości osobno. Oczywiście, jeżeli ktoś kogoś kocha, to
seks nadal pozostaje bardzo ważną czy też jedną z najważniejszych form
wyrażania uczuć. Jednak takie rozdzielenie w myśleniu o seksie i miłości może
nam pomóc traktować je jako samoistne. Nie myślmy, że kryzys seksualny w
naszym związku oznacza wyłącznie koniec miłości, ale jest czymś, co wymaga od
nas większego zaangażowania i opieki. Takie rozdzielenie miłości i seksu
pomaga bardzo często kobietom, które doświadczają przeróżnych stłumień i
trudności na tle seksualnym. Pozwala im zrozumieć, jak wiele rzeczy
niezwiązanych z miłością i swoim systemem emocjonalnym mają powiązanych z
seksem. Przykładowo pod seks podpinają wstyd, niepewność własnego ciała, a to
w konsekwencji rzutuje na ich związki emocjonalne. Wydaje się im, że jest coś
nie tak z relacją, w której pozostają. Czasem są to przekonania związane tylko
i wyłącznie z ich seksualnością. Ich związek nie ma z tym nic wspólnego.
Dlatego namawiam każdego do choćby czasowego rozdzielenia sobie w głowie seksu
i miłości. Pozwoli to nam zobaczyć, co tak naprawdę te jakości dla nas znaczą
i jak je realizujemy.
Kiedy mamy problem z zaakceptowaniem wizerunku naszego ciała? Owszem, z każdej
strony atakuje nas slogan „zaakceptuj siebie”. Potrafisz mi powiedzieć, jak ma
tego dokonać osoba, której właśnie wyłoniono stomię i czuje się tak, że
najchętniej schowałaby się pod ziemię?
MN: W naszej kulturze w ogóle mamy duży problem z akceptacją własnego ciała.
Wbrew pozorom, dotyczy to zarówno kobiet jak i mężczyzn. Chociaż to panie mają
większe wyzwanie, ze względu na stawiane przed nimi coraz większe oczekiwania
bycia wiecznie piękną i młodą w związku. To bardzo trudne, nawet jeśli ktoś
nie jest w chronicznej kondycji, która będzie mu towarzyszyć do końca życia.
Jesteśmy stale indoktrynowani wizerunkami dostarczanymi przez popkulturę,
które mówią nam, że istnieje jakaś norma wyglądu. Kiedy zaczynamy chorować to
nie dość, że mamy świadomość niemożność dorośnięcia do tej abstrakcyjnej,
wyidealizowanej normy, to wiemy również, że oddalamy się nawet od takiego
średniego wzorca osoby zdrowej. Jest to niezwykle dramatyczna sytuacja. Ciężko
jednoznacznie powiedzieć, co należy w takich przypadkach zrobić i jak to
rozwiązać. W pierwszym etapie oswajania się ze stomią, kluczowe wydaje się
uświadomienie sobie tego, że jako człowiek, kobieta czy mężczyzna, mamy nadal
prawo do tego wszystkiego, co było naszym doświadczeniem przed chorobą. Stomia
nie powoduje, że jesteśmy na jakimkolwiek poziomie gorsi czy inni od
„zwykłego” człowieka. Co to oznacza dla każdego z wyłonioną stomią i co będzie
taka osoba musiała zrobić, to jest oczywiście oddzielna odpowiedź. Niektórzy
będą potrzebowali wsparcia psychologa, natomiast inni uporają się z tym
samodzielnie. Na pewno w przypadku kondycji chronicznych, np. związanych z
chorobami układu ruchowego, z nowotworami, ze stomią, z utratą kończyn,
konieczna jest rekonstrukcja swojego postrzegania cielesności. Należy
zrozumieć, co w ramach tych warunków, które mam teraz, jestem w stanie
osiągnąć. To jest drugi krok w tym wszystkim. W pierwszej kolejności trzeba
zdać sobie sprawę z tego, że nawet jeżeli mam wyłonioną stomię to jestem
pełnoprawnym człowiekiem. Stawienie świadomego oporu przekazom kulturowym
wydaje się nie do przecenienia. Drugie to zrozumienie, że nawet jeśli choroba
zmienia to jak żyję, to niekoniecznie musi być tak, że świat w związku z
chorobą nam coś zabiera. To my sami musimy dostosować się do zmieniających
warunków. Jest to o tyle skomplikowane, że zazwyczaj wyłonieniu stomii
towarzyszą przeróżne stany związane np. z chorobami układu pokarmowego. Zawsze
należy ujmować to całościowo. To znaczy, że osoba z wyłonioną stomią
potrzebuje zobaczyć siebie w swojej kondycji, ze wszystkimi problemami, które
może napotkać, np. trudnościami w poruszaniu się, z obawami z wyjściem na
basen czy plażę. Taka osoba musi pracować bardzo konkretnie samodzielnie bądź
ze wsparciem specjalistów nad tym, by jak najwięcej ocalić z tego świata,
który był jego wcześniejszym doświadczeniem.
A co jeśli już poradzimy sobie sami ze sobą, ale okazuje się, że dla naszego
partnera nowa sytuacja, nowy wygląd partnera stanowią blokadę w powrocie do
intymności? Co wtedy? Przeczołgani chorobą i zmaganiem o własną akceptację
stajemy przed kolejnym murem.
MN: Polskie realia są takie, że odważniej wobec wyzwań życiowych stają
kobiety. Oczywiście to nie reguła, ale istnieje pewna prawidłowość, że to
kobiety są bardziej otwarte czy zaciekawione tym, co można zrobić by poprawić
swoją sytuację życiową. Dla mężczyzn choroby czy stany zmienionej kondycji
ciała bardzo często potrafią być wielkim ciosem tożsamościowym. Szczególnie w
takich przypadkach powinni oni poszukiwać rady specjalisty. Co jednak zrobić w
takiej konkretnej sytuacji, kiedy jesteśmy w związku, mamy wyłonioną stomię i
potrzebujemy dojść do ładu sami ze sobą. Jak jeszcze zadbać przy tym o
związek? Doradzałabym radzenie sobie z taką sytuacją od samego początku razem
z partnerem/partnerką. To znaczy nie izolować drugiej osoby, czyli „najpierw
ja muszę sobie z tym poradzić, a dopiero potem będziemy wspólnie o tym
rozmawiać”. Od wyłonienia stomii do momentu, w którym sobie z tym sami
poradzimy, może się zdarzyć tak dużo rzeczy, że partner poczuje się
wyizolowany i nie będziemy mieli ze sobą o czym rozmawiać. Od początku razem
powinniśmy szukać pomocy, konfrontować się z nową rzeczywistością we dwoje.
Jeżeli jest to za trudne dla partnera to wydaje mi się, że należy zdać sobie
sprawę, że nawet na mocy miłości, nie można wymagać od drugiej osoby, wzięcia
na siebie trudności, z którą sobie nie radzi. Choroba jest stanem kryzysowym.
Fantastycznie, jeśli dwoje partnerów próbuje się z nią zmierzyć. Jeżeli jednak
jedna osoba mówi „nie dam rady”, to dramatyczną konkluzją jest to, że ma ona
do tego prawo. To bardzo trudne, ale nie możemy zmusić partnera do tego, żeby
z nami został, trwał przy nas, kochał nas i uważał za atrakcyjną, jeżeli jest
to ponad możliwości psychiczne tej osoby.
Jak przygotować Partnera, czyli jak mu powiedzieć o tym, że mamy coś innego
niż zwyczajni ludzie – stomię? Czy jest na to jakiś idealny moment? A czy
możemy zawczasu przygotować się na zmianę? Zmianę sytuacji, wyglądu, chorobę?
Jak budować nasze relacje intymne, żeby nawet największy wybuch nie
pozostawiał wyłącznie zgliszczy?
MN: W tworzeniu relacji, która ma być odporna na kryzysy i dramaty,
najważniejsza jest komunikacja. Ważniejsza nawet od tego, czy ludzie się
kochają. Jeżeli jest miłość, ale partnerzy nie potrafią ze sobą rozmawiać, to
w przypadku choroby to wielkie uczucie może okazać się niewystarczające w
nowej sytuacji. Doradzam, by komunikować się od samego początku, kiedy się w
kimś zakochujemy i otwarcie mówić nawet o trudnych rzeczach. Nie przemilczajmy
takich kwestii. Nie idźmy wzorem bohaterów książkowych, którzy przez kilkaset
stron milczą, nie ujawniając swojego wrażliwego wnętrza i obaw. Brak rozmowy
oznacza tu głębokie uczucie, ale jednocześnie duże obawy. Nie bierzmy z nich
przykładu, bo zadaniem takiej literatury jest przede wszystkim utrzymanie
czytelnika w jak najdłuższym napięciu. Bohaterowie popkultury żyją innym
życiem niż my sami. W rzeczywistości od samego początku musimy rozmawiać, żeby
móc się w ogóle z kimś spotkać. Kiedy ludzie się poznają bądź kiedy są już w
związku i chcą go świadomie kształtować, muszą nauczyć się rozmawiać ze sobą w
sposób nieinwazyjny. Tak, by móc komunikować swoje potrzeby.
Często mówiąc o seksualności, mamy w głowie obraz samego aktu seksualnego. A
to przecież znacznie więcej, prawda? Czy to nadzieja dla tych, którzy z
różnych powodów nie mogą doświadczyć satysfakcji z samej penetracji, np.
mężczyźni, którym w wyniku zabiegu uszkodzono nerwy i mają problem z erekcją?
Taki problem często dotyczy mężczyzn z wyłonioną urostomią. Czy mogą jeszcze
liczyć na udane życie seksualne?
MN: Seks to nie tylko i wyłącznie penetracja. Jedną z wielkich zmian, które
możemy sobie zafundować w ramach naszej seksualności, to nie myśleć i
utożsamiać aktu seksualnego tylko i wyłącznie z taką sytuacją. Opłaca się to
również ludziom zdrowym. Dzięki temu, że przestają utożsamiać seks z
penetracją, dostają więcej pomysłów na to, jak realizować się seksualnie i
doznawać przy tym satysfakcji. Natomiast dla ludzi, którzy są obarczeni
chronicznymi schorzeniami, jest to po prostu nie do przecenienia. Jeżeli np.
mężczyzna z wyłonioną urostomią będzie myślał o seksie jako o penetracji
swojej partnerki, to w sposób oczywisty jest on w miejscu dużego dyskomfortu
psychicznego. Natomiast jeśli zrozumie, że to co może dać swojej drugiej
połowie i samemu też wziąć jest bogatsze od samej penetracji, to uzyskujemy
przeróżne formy aktu seksualnego. Seks francuski, seks analny, stymulacja
dotykiem stref erogennych, niebędących genitaliami czy wykorzystywanie
gadżetów do uzyskiwania większej satysfakcji. Tak naprawdę takie życie
seksualne pomimo trudności w osiąganiu erekcji, może być bardzo bogate i
niezwykle satysfakcjonujące. Trzeba pamiętać, że ludzkie ciało ma ogromne
możliwości adaptacyjne. Jeśli na skutek uszkodzeń tracimy możliwość osiągania
satysfakcji seksualnej z pobudzania stref genitalnych, to najczęściej jakieś
drugo- czy trzeciorzędowe strefy erogenne przejmują częściowo bądź w całości
funkcje tych pierwszorzędowych. Przykładowo, nie mogąc doznawać orgazmu
genitalnego, możemy zacząć odczuwać bardzo intensywne orgazmy analne albo te
ze stymulacji sutków bądź zupełnie innej strefy, która do tej pory nie była
eksplorowana. Zachęcam do eksperymentowania i próbowania, do poszerzenia
własnego myślenia o tym, że seks nie zawsze oznacza penetrację. To tylko jedna
z bardzo wielu koncepcji, którą możemy wykorzystać w takiej zdrowej i
zintegrowanej seksualności.
Zapewne nie ma gotowej recepty dla wszystkich, ale jak odnaleźć sposób na
udane relacje, które wyjdą poza ramy rutynowego aktu seksualnego? Przecież jak
udowadniasz na kartach książki, satysfakcja w seksie nie jest lub nie musi być
równoznaczna z orgazmem.
MN: Dokładnie tak, udany seks nie musi przecież oznaczać tylko orgazmu.
Powiedziałabym nawet, że podporządkowanie satysfakcji seksualnej „terrorowi
orgazmu” to niebezpieczny kierunek. Jeżeli nawet przez dłuższy czas partnerom
nie udaje się osiągnąć orgazmu, to mamy skłonność do popadania w różne
histeryczne stany wokół tego. Należy trzeźwo traktować fakty takie, jakimi są.
W seksie ludzie osią- gają bardzo wiele. Orgazm jest jedną z form uzyskiwania
satysfakcji seksualnej. W sek- sie chodzi też o bliskość, ekspresję uczuć,
intymność, budowanie więzi, ale nawet sama przyjemność czy rozkosz seksualna,
nie zawsze muszą przyjmować formę orgazmu. Bardzo często kobiety, które nie
doświadczają orgazmu przez chwilę albo w czasie pojedynczego stosunku, mówią
swoim partnerom, że i tak czują się dobrze, bo ten seks spełniał ich potrzeby
emocjonalne, seksualne. Fakt niewystąpienia orgazmu nie jest dla nich dowodem
na to, że coś było nieudane. Pozbycie się tyranii, że każdy seks musi się
skończyć orgazmem, jest też bardzo uwalniające, bo wtedy mamy większy obszar,
w którym możemy się bawić i eksperymentować zamiast po prostu zmierzać do celu
na zasadzie pobudzenie, stymulacja, orgazm i koniec. Zyskujemy więcej
przestrzeni w ramach tego aktu.
A teraz poproszę konkrety. Jak sprawić, żeby ten ogień, który zazwyczaj jest
na początku związku, relacji buchał coraz wyżej, a nie tlił się smętnie?
Niektórzy twierdzą, że taka jest dynamika relacji intymnych, ale Ty chyba się
nie zgadzasz z tą teorią, że pozostając w trwałym związku skazani jesteśmy na
rutynę i ziewanie z nudów?
MN: Z podtrzymywaniem namiętności w związku to poważna historia. Z jednej
strony na pewno można potrzymać ogień, z drugiej natomiast strony, na pewno
się nie da. Co mam na myśli – nie da się przekroczyć magicznego okresu
zakochania i związanego z nim hormonalnego peaku, takiej wyżyny hormonalnej.
Jak jesteśmy zakochani, w naszym ciele szaleje koktajl hormonalny endorfiny,
serotoniny, dopaminy, adrenaliny, który powoduje, że wszystko co robimy z
osobą w której jesteśmy zakochani jest absolutnie fantastyczne. Ten seks wcale
nie musi być taki super dobry, żeby i tak był fantastyczny, ponieważ my go
robimy z osobą, w której jesteśmy zakochani. Te hormony będą stopniowo gasnąć,
to jest normalna fizjologia zakochania i nie zmienimy tego w żaden sposób. Nie
zdołamy, nawet wobec osoby, którą kochamy najbardziej na świecie, zmusić
swojego ciała do produkcji dopaminy i endorfin dłużej niż jest to możliwe. Co
możemy zrobić? Oprócz tej mitycznej komunikacji, o której mówiłam wcześniej,
trzeba dbać o życie seksualne od samego początku. Nie należy zakładać, że ono
będzie takie zawsze. Kiedy para zaczyna ze sobą być to od początku czuje
potrzebę spędzania czasu ze sobą, dowiadywania się różnych rzeczy na swój
temat, otwierania się na pewne eksperymenty, nie tylko seksualne, ale i
emocjonalne powodujące, że budują oni autentyczną więź, która przetrwa spadek
hormonów. Kiedy hormony spadną, okazuje się, że oni dalej się kochają i mogą w
sypialni mieć fantastyczny, namiętny oraz satysfakcjonujący seks. Ponieważ
zbudowali więź, wiedzą co lubią i są otwarci na eksperymenty, bo nie boją się
że druga osoba będzie ich oceniać. To jest najprostsza metoda na ogień w
związku, ale zarazem bardzo trudna, bo mało osób bierze ją w ogóle pod uwagę.
Większość ludzi trwa w tym zakochaniu super szczęśliwymi, że się zdarzyło, a
jak ono się kończy to dramatyzują, że się skończyło. Nie biorą w ogóle
odpowiedzialności za to, że dobrą, namiętną relację trzeba po prostu budować.
Ona się nie zdarza sama z siebie.
Potrafisz w otwarty sposób rozmawiać o seksie. Taka jesteś, taki masz zawód.
Ale przecież zdajesz sobie sprawę z tego, że większość Polaków o seksie nie
rozmawia, część go nawet nie uprawia, a reszta robi to po cichu i przy
zgaszonym świetle. Jednym słowem sex to nadal tabu (zupełnie jak stomia),
pomimo XXI wieku. Czy można w tej pruderii odnaleźć przyjemność z
seksualności? Czy jest sposób pozbycie się nadmiernej pruderii?
MN: W Polsce rozmowy o seksie są ujęte w bardzo negatywnym kontekście, tak
samo z resztą jak publiczne dyskusje o intymności czy o rzeczach z tym
związanych jak prokreacja. Prawa reprodukcyjne, aborcja, in vitro, itd. te
tematy nakładają na rozmowy o seksie dodatkowy ciężar, pomimo że te rozmowy
same z siebie łatwe nie są. Na pytanie, czy można mieć udany seks, kiedy jest
się osobą pruderyjną, skłonna bym była odpowiedzieć, że raczej nie. Na pewno
są osoby, które nie rozmawiając o seksie i nie zajmując się w ogóle tym
tematem, na mocy dobrego dopasowania z partnerem albo jakichś innych
dodatkowych czynników mają udane życie seksualne. Jednak nie można tego tak
przyjąć jako regułę. Jeżeli przez pruderię rozumiemy wstyd i blokady
psychiczne, wtedy musimy to przekroczyć, żeby móc się cieszyć seksem bez lęku.
Pruderia będzie systemem przekonań, które powodują, że boimy się robić pewne
rzeczy, bo ich nie wypada robić albo nie będziemy mówić o różnych rzeczach, bo
nie wolno. To samo będzie dotyczyć inicjowania seksu, bo ktoś kiedyś
powiedział, że przyzwoite kobiety tego nie robią. Jak mamy tak dużo obostrzeń
i obaw w sobie to marne szanse, żebyśmy się w tym seksie jakoś wyzwolili z
pewnych okowów i skupili się na sprawianiu przyjemności sobie nawzajem. Tego
się nie da tak przekroczyć po prostu, mówiąc sobie „jutro przestaję być
pruderyjna”. Są to zwykle dość skomplikowane mechanizmy związane z naszym
dorastaniem, wychowaniem, pewnymi poglądami, w które wierzymy. Na pewno można
to dekonstruować. W książce staram się ten proces dosyć precyzyjne opisać
tłumacząc, że trzeba zacząć od przekonań, spojrzeć na swoje ciało, jak ono w
seksie działa. Dobrą wiadomością jest to, że można to zrobić w każdy wieku.
Można być dwudziesto-, trzydziesto-, czterdziesto-, pięćdziesięciolatkami,
którzy próbują pruderię przekroczyć. To naprawdę może się udać i zaprowadzić
nas do fantastycznych odkryć w sferze seksu i tego, kim jesteśmy. Oprócz
zupełnie przypadkowych sytuacji, ciężko mi sobie wyobrazić, że żyjemy
kilkadziesiąt lat na tym łez padole i w ogóle nie rozmawiamy o seksie,
jesteśmy bardzo zablokowani, bardzo się boimy i dalej mamy udany,
satysfakcjonujący dla nas seks. To jest trudne do wyobrażenia, bo lęki
zwyciężają w tej sytuacji.
Czy według Ciebie intymność, seks, bliskość zarezerwowana jest wyłącznie dla
młodych?
MN: Ani wiek, a ni stan ciała czy choroba, kondycja nie są przeciwskazaniem do
udanego życia seksualnego. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że rzeczy
związane z głęboką intymnością i bliskością dużo łatwiej osiąga się w wieku
dojrzałym. Jak jesteśmy młodzi to trochę jesteśmy nastawieni performatywnie,
czyli zależy nam na ilości, a nie na jakości. Pewne rzeczy są możliwe do
przeżycia czy do wykonania tylko w parach, które się dobrze czy bardzo dobrze
znają. Choroba może być takim momentem, w którym zaczynamy eksplorować
bliskość i intymność, bo już nie możemy uprawiać performatywnego seksu,
nastawionego na ilość. Musimy się zająć sobą na głębokim poziomie. Musimy się
dogadać z partnerem, jakoś się z nim spotkać. Wtedy też pojawia się taka
wewnętrzna świadomość, że w tym seksie chodzi o coś innego niż samo libido.
Bardzo często młodzi ludzie nie mają takiej świadomości. Nie przeceniałabym
seksu młodych, bo on bardzo często bywa powierzchowny i niezakorzeniony,
płytki po prostu. Oczywiście osoby chore czy takie, które czują, że ich ciało
się starzeje, potrzebują poradzić sobie z obrazem ciała i pogodzić się z
faktem, że nie wyglądają już jak dwudziestolatki. Myślę, że to jest trochę
inna opowieść od tej głównej. Seks w wieku dojrzałym czy udane życie seksualne
w wypadku choroby jest jak najbardziej możliwe i potrafi być wzbogacone o
intymność, której brakowałoby nam wcześniej. Nic nie zmusiłoby nas do tego,
żeby odpowiadać sobie na trudne pytania i zajmować się seksem w sposób inny
niż standardowy.