Rośliny mówią…
Tekst: Monika Zamachowska
Nie wiem, czy to dobry start naszych spotkań, ale mam ogromną potrzebę opowiedzenia wam o mojej miłości do… roślin. Muszę przyznać, że przybiera ona czasami formę obsesji. Zdałam sobie z tego sprawę przy okazji wyjazdu z dziećmi na ostatnie ferie zimowe do Szklarskiej Poręby. Pierwszego popołudnia wybraliśmy się do dyskontu, by uzupełnić braki spożywcze. Jakież było zdziwienie mojej córki, gdy pojawiłam się przy kasie z dwoma smętnie wyglądającymi pakuneczkami. Były to pęczki żonkili związane gumką oraz mikrobukiecik róż.
— Zamierzasz wieźć to do naszego pokoju w hotelu? — grzmiała córka. — Przecież nawet nie mamy wazonu!
No tak. To prawda, ale przecież jestem dość uparta. Przycięte róże i żonkile w krótkim czasie i w odpowiednio „doprawionej” wodzie nabrały wigoru i pięknie się otworzyły. Dzieci wprawdzie do końca pobytu znacząco pukały się w czoło, za to ja byłam szczęśliwa. W domu zawsze mam świeże kwiaty. Zawsze, o każdej porze roku. Mam też bardzo dumnie wznoszącą się pod sufit w sypialni szeflerę, duży kaktus i sansewierię w pokoju córki, rhipsalisa i sansewierię w pokoju syna, kalateę w salonie, dwa rodzaje pnącego bluszczu w kuchni, trzy kompozycje sukulentów w dużych szklanych naczyniach oraz osiem wielkich storczyków.
Gdy myślę o możliwych przyczynach mojego dziwactwa, przychodzi mi do głowy wytłumaczenie, że jestem dziewczyną z bloków. Nigdy niczego zielonego nie hodowaliśmy w naszym mieszkanku na Krzykach we Wrocławiu. Mieszkaliśmy na drugim piętrze, a na podwórku rosła tylko trawa i psie kupy. Czasy były szare, a ja byłam kujonką, więc pewnie za bardzo nie tęskniłam za przyrodą. Coś jednak musiało odezwać się w genach. Rodzina ze strony mojej mamy pochodzi z Kalisza. Większość kuzynostwa oraz wujków i cioć mojej mamy (babcia miała dziewięcioro rodzeństwa) hodowała kwiaty i warzywa w szklarniach. Jedno z moich pierwszych świadomych wspomnień jest takie: stoję w drzwiach szklarni i oszołomiona wciągam w nozdrza zapach tysięcy kwiatów, a przede mną wyprostowane na baczność goździki, gerbery, róże. Całe morze kwiatów. Cóż to za piękne wspomnienie!
Moją pierwszą pracą u dziadków było pielenie truskawek. Rwałam też jabłka w sadzie, zbierałam kiście czarnych i czerwonych porzeczek z krzaczków, usuwałam chryzantemom pożółkłe liście. Nie bywałam w Kaliszu często, najwyżej kilka razy w roku. Ale widać to wystarczyło, bym połknęła zielonego bakcyla. Dużo później, już po studiach, zamieszkaliśmy z moim mężem i tatą moich dzieci w bazie lotniczej pod Oksfordem. Był to domek baraczek z półfabrykatów, zbudowany wiele lat wcześniej przez Amerykanów, ale jeszcze w całkiem dobrym stanie, no i miał mikroskopijny ogródek. Spędzałam w nim całe dnie, szczęśliwa jak dziecko. Kopałam i wyrównywałam podłoże, sadziłam jakieś masy krzaczków, które udało mi się taniej kupić w centrach ogrodniczych (bo to się na pewno nie utrzyma w naszym klimacie…), układałam pnącza clematisu na wetkniętych w ziemię drewnianych drabinkach, walczyłam ze zjadającymi wszystko ślimakami. Po prostu byłam w swoim żywiole. Potem w Anglii mieszkałam w jeszcze jednym domu z mikroskopijnym ogródkiem i tam również chodziłam umorusana ziemią, z rękami pokłutymi berberysem i pnącą różą. Taki typ.
Był czas, gdy naprawdę mogłam zaszaleć. Wybudowaliśmy dom pod Warszawą. Miał ogród o powierzchni 1200 m2. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że z tym dziennikarstwem, to może nie był jednak najlepszy wybór życiowy, że może powinnam była zostać ogrodniczką. No ale byłam już za stara na zmianę zawodu. Udało mi się jeszcze tylko posadzić piękny czarny klon, grab i kasztanowiec i… musieliśmy dom wynająć. Tak wyszło. Może zamiast dziennikarki ogrodniczki powinnam była skończyć szkołę liczenia pieniędzy… Teraz mieszkamy w kamienicy na wysokim trzecim piętrze. Po ogrodzie ani śladu, ale w okna zaglądają nam gałęzie pysznego klonu japońskiego, którego liście zmieniają kolor przez cały rok. Za chwilę właśnie pokażą się światu, soczystozielone, drobne, fruwające na wietrze jak liście osiki. Lubię patrzeć na to drzewo, siedząc na balkonie.
Trudno mi ocenić, czy moja pasja wciąż jest tylko dla domowników przyjemną odmianą, czy już zaczyna być uciążliwa. Wygląda na to, że moje dzieci w najmniejszym stopniu nie odziedziczyły mojego hobby. Ostatnio spytałam córkę, czy czasem podlewa kaktusa w swoim pokoju. Spojrzała na mnie z autentycznym przerażeniem: — Ale tak…. sama z siebie?? — spytała. No cóż, pozostaje mi mieć nadzieję, że jest jakaś prawda w twierdzeniu, że patrzenie na zieleń i na przyrodę w ogóle pomaga uspokoić myśli i nastroić się pozytywnie do życia i do bliźnich.
Może warto od teraz, od tego pięknego lata spróbować wyhodować u siebie jakąś roślinkę, nawet jeśli dotychczas nie mamy na swoim koncie żadnych sukcesów? To naprawdę nie jest trudne. Rośliny mówią do nas, proszą o wodę, o światło. Nie jest trudno się z nimi komunikować. Może nie są psiakami, które piszczą i machają ogonem, ale mają w sobie mądrość ziemi, której wszystkim nam dzisiaj potrzeba.