Odmienić siebie. Wywiad z Piotrem Sarnowskim

Odmienić siebie

Choroba, która wyzwala!

Wywiad z Piotrem Sarnowskim

Rozmawia: Beata Pawłowicz

 

„Nie jestem tym, co mi się przydarzyło, jestem tym, czym postanawiam się stać”. Ale czy to możliwe, kiedy w grę wchodzi nieuleczalna choroba? Piotr Sarnowski, diagnoza: wrzodziejące zapalenie jelit. Jest na rencie, ale żyje pełnią życia. Pracuje jako psychoterapeuta, ale też pro publico bono. Jak pokonał chorobę? Czym ona była i czym jest dla niego?

 

Piotra Sarnowskiego poznałam na warsztatach, gdzie wygłaszał wykład: Jak wychowanie w rodzinie dysfunkcyjnej wpływa na to jakimi będziemy rodzicami? Wyglądał niezdrowo, był przy tuszy i miał zgaszone oczy. Ale to, co mówił, było poruszające, a więc zaproponowałam mu wywiad o syndromie DDA.

Dwa lata później był innym człowiekiem. Szczupły, pełen energii, modnie ubrany, mówiący o swojej pasji, tenisie stołowym i pięknej żonie Hani. Piotr przyznał, że podczas tamtych warsztatów w podwarszawskiej Owczarni był pewny, że choroba, która pierwszy raz zaatakowała dziesięć lat wcześniej, teraz go pokona. Co się stało, że nie pożegnał się ze światem, jak przypuszczał, ale zaczął nowy etap życia?

 

Beata Pawłowicz: Cud? Wyjątkowy lek? Eksperymentalna terapia? A może jeszcze coś? Co złożyło się na to, że żyjesz i wyglądasz, jak człowiek w pełni zdrowy?

Piotr Saranowski: Zacznę może od tego, że dokładna przyczyna wrzodziejącego zapalenia jelit nie jest znana. Wiemy, że ta choroba powoduje bardzo ciężkie biegunki, które są skutkiem autoagresywnego działania układu immunologicznego. Pisze się także, że czynnikami wywołującymi te zaburzenia i dolegliwości są antygeny pokarmowe i zwykłe niepatogenne drobnoustroje. Medycyna nie zna jednak odpowiedzi na pytanie, jaka jest przyczyna autoagresywnego działania układu immunologicznego. Moim zdaniem jednak wrzodziejące zapalenie jelita grubego to znak, że gdzieś w człowieku tkwi jakaś nieprzetrawiona trauma. Tak było w moim przypadku. Straciłem matkę, kiedy miałem 14 lat. Zmarła, gdy byłem na obozie sportowym. I właśnie to doświadczenie, które, jak mogło się wydawać, przeszło przeze mnie bez emocjonalnych zawirowań, stało się psychicznym podłożem tej choroby. Przestałem wtedy na miesiąc mówić i nawet trafiłem do szpitala psychiatrycznego w Garwolinie, ale niczego u mnie nie stwierdzono…

BP: Śmierć matki musi wzbudzić w dziecku emocje! Czy to, że przestałeś wtedy mówić, nie było niemym krzykiem rozpaczy?

PS: Zapewne. Ale wtedy nikt na to tak nie patrzył. Nie rozpaczałem, nie krzyczałem, a więc uznano, że przyjąłem odejście matki bez emocji. Sam tak myślałem i to przez długie lata. Uznałem więc, że to wydarzenie nie mogło mieć na mnie wielkiego wpływu. Tymczasem ja się wtedy „zamroziłem”, czyli przestałem cokolwiek czuć, aby nie czuć ogromu bólu, jaki mnie wtedy zalał. „Zamrożenie” to jeden z mechanizmów obronnych pozwalających nam odciąć się od uczuć, które byłyby dla nas zbyt bolesne i groźne dla naszego zdrowia psychicznego.

BP: Odcięcie sprawia, że te emocje znikają?

PS: Możemy się od uczuć odciąć, ale nie możemy się ich pozbyć. Co więcej, wyparte uczucia zapisują się w ciele i poprzez ciało dochodzą do głosu. To jest właśnie istota chorób psychosomatycznych, a do nich zalicza się choroby autoimmunologiczne. I w moim wypadku emocje związane ze śmiercią mamy „odezwały się” poprzez ciało – uruchamiając proces chorobowy. Stało się to, kiedy w moim życiu wydarzyło się znów coś niezwykle poruszającego, tym razem jednak pozytywnego! Pierwsze krwawienie pojawiło się w chwili, gdy rodziła się moja córka. Na oddziale szpitala położniczego doświadczyłem pierwszego ataku wrzodziejącego zapalenia jelit.

BP: Czyli to silne przeżycie, stres jest przyczyną tej choroby?

PS: Stres, tak. Ale jaki? W moim wypadku stres związany z przeżywaniem śmierci i narodzin. Ta choroba w niezwykły sposób pokazała mi połączenie między tymi dwoma stanami… Pokazała, że stres związany z nimi, ma szczególny charakter, niezależnie od tego, czy jest „negatywny”, bo przeżywany w związku ze śmiercią kogoś bliskiego, czy „pozytywny”, bo ja się bardzo cieszyłem z narodzin córki. Doświadczyłem jednak wkrótce potem wszystkich objawów tej choroby, której zalążki były w moim ciele już od 14 roku życia.

BP: Jakie są objawy wrzodziejącego zapalenia jelit?

PS: Niezwykle przykre fizjologiczne objawy związane właśnie z biegunkami i krwawieniami. Ta choroba pociąga jednak za sobą także zaburzenia psychiczne np. depresję. Po tym pierwszym ataku przez pięć lat dochodziłem do zdrowia. Choroba miała wtedy bardzo ciężki przebieg i szybko się nasiliła. Próbowałem ją wtedy opanować, ale było to trudne, bo kolejni lekarze, do których się zgłaszałem, nie wiedzieli, co mi jest. Zlecali rozmaite badania i nie potrafili postawić diagnozy, bo z badań wynikało, że jestem zdrowy. Minęło sporo czasu, nim dostałem dobrą diagnozę i skuteczne leki.

BP: Czy ta na początku nie zdiagnozowana prawidłowo choroba zmieniła twoje życie?

PS: Wszystko zmieniła! Kiedy zachorowałem, pracowałem w ogromnej korporacji, byłem kierownikiem sieci sprzedaży. Odniosłem wtedy, jak o tym myślałem, zawodowy i finansowy sukces, ale też miałem masę stresów. Po kilku latach pracy w tej korporacji doszło do tego, że obawiałem się odebrać telefon, bo szefowie, klienci itd. wciąż czegoś ode mnie chcieli. Dzwonili nawet w weekendy i wieczorami. Byłem więc przeciążony pracą. Pamiętam, że każdego dnia, kiedy mijały godziny pracy i chciałem iść do domu, szefowa zawsze wyznaczała mi dodatkowe zadania. Zazwyczaj miałem pisać pozbawione sensu raporty o klientach aktywnych, nieaktywnych itp. Miałem samochód służbowy, nawet zwrot pieniędzy za benzynę, laptopa, telefon itp., ale w domu przed nocą nie bywałem…

BP: Taka praca zdrowiu nie służyła?

PS: Nie służyła. Także z tego powodu, że pracowałem z ludźmi, dla których byłem tylko tym, kto „robi sprzedaż”, natomiast nie byłem człowiekiem. Przekonałem się o tym właśnie wtedy, kiedy zacząłem chorować. Przy wrzodziejącym zapaleniu jelit często chodzi się do toalety, a więc i ja chodziłem. No i szybko usłyszałem, że oni mi przenośnego kibla nie kupią! Żebym się też dobrze zastanowił, czy ja chcę tu pracować, czy się leczyć? No a że leczenie, jak już mówiłem, było początkowo całkiem bezskuteczne, a objawy się zaostrzały, wkrótce mnie z tej korporacji zwolniono… Ale wtedy jeszcze nie zmieniłem siebie, a tylko pracę, zostałem szefem sieci cukierni.

BP: Dałeś radę pracować?

PS: No właśnie już nie, bo mój stan się pogarszał. Lekarze szukali przyczyny tego, że leki nie pomagają, aż jeden z nich stwierdził, że może genezy tej choroby trzeba poszukać w psychice i zasugerował, żebym poszedł do psychiatry. No to poszedłem i tak poznałem dr Ewę Witkowską. Na szczęście okazało się, że doktor Witkowska jest także psychoterapeutą, a więc nie skupiła się na farmakoterapii, ale zaproponowała mi psychoterapię. Diagnoza, jaką postawiła, wskazywała, że nie ma we mnie innych źródeł problemów niż to, co przeżyłem. Ale też tym, co mnie straumatyzowało, nie była tylko śmierć matki. Doktor Witkowska uświadomiła mi, że po tej tragedii, przeżyłem kolejne. Zamieszkałem z babcią, która, choć zamożna, nie dbała o mnie, musiałem, jak dorosły, sam zdobywać środki na jedzenie, ubranie czy dentystę. Jako nastolatek uczyłem się więc i pracowałem. Nikt z ludzi, którzy mnie otaczali, nie wierzył we mnie. Zamiast mi pomóc, od razu mnie skreślali: „Piotrek już na pewno zejdzie na psy”. Nauczyciel radził, żebym poszedł do szkoły zawodowej i został ślusarzem. Na szczęście go nie posłuchałem, chciałem dostać się do najlepszej szkoły gastronomicznej w Warszawie, by być restauratorem, takim jakimi byli moi dziadkowie. Udało mi się! Potem poszedłem na studia na wydziale Hotelarstwa i gastronomii.

BP: A jak zaczęła się twoja droga do zawodu psychoterapeuty? Czy to była też droga do zdrowia?

PS: W pewnym sensie to była ta sama droga. Bo kiedy znalazłem się na rencie i zacząłem chodzić na terapię do doktor Witkowskiej, pomyślałem o psychoterapii jako o pracy. Kiedy więc pewnego dnia pani doktor spytała mnie, w jakim zawodzie bym się widział, powiedziałem szczerze, że chyba chciałbym być psychoterapeutą. Usłyszałem, że ona uważa, że to dobry pomysł. To było dla mnie niezwykle cenne! Odwagi dodało mi także to, że taka kobieta we mnie wierzy! Najpierw zostałem jednak wolontariuszem w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach. Ponad rok pracowałem tam za darmo, żeby zobaczyć, czy mi się spodoba. I tak było. Pamiętam, jak mnie poruszyła informacja o tym, że większość ordynatorów tego szpitala odebrała sobie życie. Dlaczego? Pomyślałem, że to jest ciężka praca, ale też, że być może zabrakło im psychoterapii? Już wtedy wiedziałem, że psychiatra stosuje głównie farmakoterapię i diagnozuje jednostki chorobowe. A psychoterapeuta pracuje na emocjach, szuka w przeżyciach pacjenta odpowiedzi, stara się mu pomóc żyć lepiej i świadomiej. Spodobało mi się w Tworkach, ale wtedy okazało się, że muszę skończyć psychologię, jeśli chcę wykonywać ten zawód… No to poszedłem na kolejne studia. Miałem czas, żeby się uczyć, nie pracowałem. Zajmowałem się budowaniem relacji z córką. Moja żona Hania zarabiała wtedy w korpo na naszą rodzinę. Poznałem Hanię przed kościołem, więc mnie nie dziwiło nigdy, kiedy okazywało się, że jest moim aniołem stróżem.

BP: Choroba wycofała się całkowicie?

PS: Brałem tabletki i żyłem bez niej. Nawet otworzyłem punkt pomocy dla osób uzależnionych przy kościele św. Józefa w Tworkach. Żyłem tak w spokoju, do czasu, aż córka zdała do trzeciej klasy. Choroba mnie nie szarpała. Nikt mi jednak nie powiedział, że muszę bezwzględnie przestrzegać diety. Jadłem więc, jak dawniej, i to był duży błąd. Dopiero, kiedy miałem kolejny nawrót choroby i z ostrym zapaleniem trafiłem do dr Beaty Antosik, dowiedziałem się, że dieta w tej chorobie jest kluczowa. Na zlecenie dr Antosik zrobiłem szczegółowe badania flory jelitowej, ale także alergii oraz nietolerancji pokarmowych, jakie miałem. Doktor Antosik przekonała mnie, że albo będzie to dieta wegańska, albo ludzi pierwotnych. Dla mnie lepsza okazała się ta z mięsem w menu, ale bez produktów mącznych i cukru. No i wielu innych, które musiałem wykluczyć, m.in. jajka, bo powodowały stany zapalne w moim organizmie, które nazywamy alergiami. Myślę, że dzięki temu także udało mi się wtedy wyjść z najgorszego nawrotu choroby, który nastąpił po 11 latach remisji (zdrowia) i trwał aż rok.

BP: Czy wiesz co, poza złą dietą, mogło wtedy wywołać nawrót choroby?

PS: Zachorowałem na zatoki i brałem lek, na ulotce którego jest napisane, że może powodować krwawienia w jelitach i nie powinny go brać osoby, które mają choroby, takie jak moja. No ale zapisał mi go lekarz, więc zażywałem do czasu, aż wywołał u mnie nawrót choroby. A wtedy nic już nie pomagało: sterydy, wlewki, czopki, chodziłem w pampersach. I nic. Coraz gorzej. Wpadłem w depresję.

BP: Depresje?

PS: Przy tej chorobie bardzo częste są stany depresyjne, lęki, obniżenie nastroju, brak chęci do życia itd. Ja miałem myśli samobójcze, żegnałem się już z życiem. Przestałem wychodzić z domu, bo problemem było założenie swetra – który wybrać? Nie mogłem się zdecydować. Wszystko sprawiało mi trudność, bo właśnie miałem depresję. W końcu poprosiłem Hanię, żeby mnie zawiozła do Tworek. Lekarze chcieli, żebym został na oddziale. Nie chciałem, a więc tylko, ustawili mi leki. Zacząłem je brać i jednocześnie radykalnie stosować dietę, i byłem w coraz lepszej formie. Powoli, powoli dochodziłem do siebie. Najpierw zacząłem spacerować, potem biegać, a potem chodzić na siłownię. Objawy zaplenia jelit zaczęły mijać, kiedy odstawiłem te wszystkie produkty spożywcze, a to także poprawiało mój stan psychiczny.

BP: Czyli leki na depresję i dieta zadecydowały o powrocie do dobrego samopoczucia?

PS: Myślę, że znaczenie miało to, że w końcu w znacznym stopniu uporałem się z traumą po śmierci mamy. Potrzebowałem na to bardzo dużo czasu i pracy na rozmaitych terapiach. Podczas sesji u doktor Ewy Witkowskiej nie byłem jeszcze gotowy, żeby spotkać się z tym cierpieniem. Potrzebowałem więcej czasu, mocniejszego zakorzenienia w życiu, wzmocnienia poczucia własnej wartości itp., żeby zmierzyć się z uczuciami, które wyparłem, mając 14 lat i później.

Pierwszy raz dotknąłem tej rany kiedy poszedłem w Warszawie do Ośrodka ETOH na tygodniowe grupowe warsztaty prowadzone metodą dramy przez Helenę Strzałkowską. Jedna ze scenek polegała na tym, że miałem wybrać z grona uczestników warsztatów kobietę, która będzie reprezentować moją matkę. A potem powiedzieć jej wszystko to, co chciałem… No i podczas tego ćwiczenia rozleciałem się. Zobaczyłem, jak silne mam mechanizmy obronne, i że one zasłaniają mi prawdę o mnie… Podczas tych warsztatów zacząłem się zastanawiać: gdzie ja tak cały czas biegnę? Przed czym uciekam?

BP: Przed cierpieniem tego czternastolatka?

PS: Właśnie, poczułem wtedy, że ten chłopak, którym byłem, musiał zawalczyć o swoje życie. To było zbyt wiele jak na jego siły, na siły nastolatka. No ale ja innego życia nie znałem i uważałem, że takie ono miało być. Scenki dramatyczne, jakie odgrywaliśmy, pokazały mi jednak co innego. Prawdę o mnie: to, że moja trauma była niedokończona, bo się z mamą nie pożegnałem. A jej śmierć odebrałem jako porzucenie… Z tymi wszystkimi emocjami musiałem się spotkać i pogodzić. Stało się to dopiero, kiedy zacząłem sam uczyć się psychoterapii metodą psychodramy w krakowskiej szkole psychoterapii Self. Przez dwa i pół roku brałem udział w zajęciach psychodramy, a ponieważ byłem jedynym mężczyzną w grupie kilkunastu kobiet, cały czas byłem wybierany do ustawiania scenek jako syn, mąż, ojciec…

BP: Czy możesz opowiedzieć na jakimś przykładzie, jak drama może pomóc?

PS: Najważniejsze dla mnie okazało się ćwiczenie Zdjęcie, bo ono ukazało mi, jak wyglądało moje życie. Polegało ono na tym, że każdy z obecnych po kolei miał stworzyć jakby kadr ze swojego życia rodzinnego. A więc dobrać spośród nas osoby, które będą reprezentować jego rodziców, rodzeństwo, dziadków itd., a potem ustawić tak, żeby oddać relacje między nimi. Kiedy już taki kadr powstał, ciąg dalszy zadania polegał na tym, żeby to ustawienie zmienić tak, jak ustawiający chciałby, żeby te relacje wyglądały. „Zdjęcia” były więc pełne ludzi w różnych relacjach. A wiesz, co było na moim zdjęciu? Tylko ja i puste krzesło.

BP: Krzesło, to było miejsce dla mamy?

PS: Nie, to było puste krzesło. To było zdjęcie mojej rodziny. Samotność. Pustka… Teraz to się zmieniło, bo teraz na tym krześle widzę m.in. swoich pacjentów.

BP: Wyglądasz świetnie, zdrowo, grasz w tenisa! Trudno uwierzyć, że jesteś nadal na rencie?!

PS: Mam drugą grupe, a tego, co mi dolega, nie widać, wiem o tym. Ale to też jest dla mnie przypomnienie, żeby nie osądzać nikogo po pozorach. Prawda jest też taka, że jeśli utrzymuję dietę i biore leki, mogę żyć, jakbym był zdrów. Choć mam także inne schorzenia, jutro idę na gastroskopię z powodu refluksu związanego z przepukliną zaworu przełykowego. Wyglądam dobrze, ale badania krwi mówią co innego. Widać w niej brak witaminy B12, co jest charakterystyczne dla tej choroby. Biorę też taki proszek, który nieco obniża odporność, bo przecież moja choroba, to choroba autoimmunologiczna, czyli polegająca na tym, że organizm sam atakuje swoje zdrowe tkanki.

BP: Mimo to wiele robisz dla innych. Byłeś nominowany do nagrody „Człowiek bez barier” w 2019 roku…

PS: Honorowy patronat nad tą nagrodą ma Pani Prezydentowa Agata Kornhauser-Duda. A przyznaje się ją ludziom niepełnosprawnym, którzy pracują na rzecz innych niepełnosprawnych. Ja zostałem nominowany przez grupę pacjentów. Za co? Jestem założycielem Integracyjnego Klubu Sportowego Kuźnia Stare Babice. Grają tam osoby niepełnosprawne, ale na poziomie II lub III ligi. Jeden chłopak ma stomię, drugi cukrzycę i na stałe zainstalowany stymulator do wyrównywania poziomu cukru. A nasz wiceprezes jest po przeszczepie i nie ma dwóch nerek. To on napisał do mnie, kiedy byłem w bardzo ciężkim stanie, czy nie zagrałbym w tenisa? Czy nie wróciłbym do gry? Odpisałem mu, że jestem w strasznym stanie, bo noszę pampersy i do toalety chodzę 20 razy na dobę. A on na to: weź przyjedź. No to przyjechałem i tak jakoś się stało, że założyliśmy ISK. Pracuję też trzy razy w tygodniu z osobami bezdomnymi w Ośrodku MONAR w Oryszewie we współpracy z dyrektorem Tomkiem Łuczyszynem. Pomagamy bezdomnym…

BP: Z jakiego powodu robisz tyle rzeczy i to za darmo? Przecież musisz dbać o zdrowie, a więc nie przeciążać się?

PS: Robię to po to, żeby żyć! Przyjeżdżają tam ludzie na wózkach, bez rąk, bez nóg. Pracujemy z nimi w programie wychodzenia z bezdomności i niepełnosprawności. Mamy mieszkania treningowe i próbujemy ich usamodzielniać. Pracujemy z ich uzależnieniami od alkoholu, narkotyków. To wszystko po to, żeby mieli szansę zacząć od początku… A jeśli chodzi o to moje dbanie o zdrowie i „nieprzeciążanie się”, to niepełnosprawność w żaden sposób nie przeszkadza w realizacji własnych ambicji, rozwoju zawodowym i znalezieniu miejsca w społeczeństwie. Wszystko jest możliwe, kiedy pokonamy własne słabości, bo wtedy możemy też pomóc innym je pokonać. Moim aniołem stróżem, jest moja żona Hania (jak mówiłem, poznałem ją przed kościołem!). Ważni są także moi przyjaciele.

 

 

Piotr Sarnowski: psychoterapeuta, certyfikowany specjalista psychoterapii uzależnień i współuzależnienia, trener grupowy, pedagog resocjalizacji. W trakcie studiów doktoranckich. Wykładowca na UKSW. Były pedagog w ZS Mościcki w Zielonce. Działa na rzecz niepełnosprawnych. Prezes i założyciel Integracyjnego Klubu Kuźnia Stare Babice.

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na