–Moja tułaczka
Autor: Agata Passent
Rok czy dwa lata pandemii to wielkie wyzwanie dla naszego wellbeing, dla naszego zdrowia psychicznego. Niektórzy z nas mają stoicyzm w genach, inni natomiast zdają się rodzić histeryczkami czy sensatami. I nie pomoże im nawet wyrzucenie przez okno telewizora z apokaliptycznymi wieściami serwowanymi co kwadrans lub wciśnięcie do rąk Rozmyślań (do siebie samego) Marka Aureliusza. A szkoda, bo kiedyś politycy nie byli zaburzonymi narcystycznymi populistami, tylko ludźmi rozumu i pióra. I takie choćby perełki stoickie można u cesarza Aureliusza w nowym przekładzie Krzysztofa Łapińskiego, znaleźć: „Nie żyj tak, jakbyś miał zamiar żyć dziesięć tysięcy lat. Nieuniknione wisi nad tobą. Dopóki żyjesz, dopóki można ‒ bądź dobry”.
Każdy z nas inaczej adaptuje się do trudnych warunków. Polskie porzekadło „starych drzew się nie przesadza”, które zawsze zresztą wydawało mi się podejrzane, okazało się w czasach zarazy nietrafione. Patrzę na moich rodziców w wieku zaawansowanie emeryckim. Z podniesionymi głowami przyjęli ogromne wyzwania codzienności. Ojciec, będąc po 80., „przesadził” się z realu na cyfrę. Nauczył się „bywać” na kolegiach redakcyjnych przez zooma, oboje przyzwyczaili się do tego, że z wnukami tylko spacerują lub wykonują proste prace ogrodowe (jeśli śnieg będzie, to odśnieżanie). I to w maseczkach. A nawet kupili rowerek stacjonarny.
Ja też już jestem drzewem niemłodym. Nie powiem, że adaptowanie się do nowej sytuacji przychodzi mi tak lekko jak serwowanie mocnych podań na korcie przychodzi Idze Świątek. Zanim miałam dzieci, lubiłam latać samolotem na wakacje we wrześniu. Potem musiałam z tej przyjemności zrezygnować, bo szkoła, przedszkole. Wakacje były i są dla mnie ważne, bo jestem pracoholiczką ‒ o wiele za dużo pracuję, dochodzę „do ściany”. I wtedy muszę po prostu zająć się regeneracją oraz nicnierobieniem. Choćby nadrabianiem w jedzeniu (często z powodu stresu i nadmiaru pracy jadam tylko jeden posiłek w ciągu dnia), bo zupełnie inaczej niż większość ludzi, mam problemy z utrzymaniem wagi niż z jej zrzuceniem. Do tego dochodzi, że od dziecka byłam zdrowo odżywiana, więc po prostu naturalnie nie lubię tych produktów najbardziej tuczących: cukru, ciast, pieczywa, pierogów i makaronów. Wakacje zagraniczne były dla mnie zawsze właśnie takim sanatorium na odwrót. Dużo jedzenia ciekawych, nowych potraw i spania. Dostosowałam się do innej formy podróżowania ‒ w czasie wakacji, ale zupełnie nieturystycznymi trasami. Teraz, gdy latanie samolotami stało się wspomnieniem jakby już mglistym (wczoraj słyszałam, jak jeden znajomy mówił „w czasach kiedy jeszcze się latało samolotami”), przerzuciłam się na mikroturystykę, o czym już tu pisałam, a dziś w czasach ścisłych lockdownów kolejny raz muszę się „przesadzić”.
Z miejskiej nomadki żyjącej między biurami, bibliotekami, kawiarniami oraz życiem kulturalnym muszę stać się „miejską tułaczką”. Wymyśliłam takie określenie na samą siebie po przeczytaniu biografii Kornela FIlipowicza Miron, Ilia, Kornel autorstwa Justyny Sobolewskiej. Justyna jest krytyczką literacką, polonistką, więc w biografii tego nieco zapomnianego dwudziestowiecznego pisarza, duży nacisk kładzie na jego życie w literaturze, przyjaźnie z literatami. To niesamowite, ale w gimnazjum uczył go sam poeta wywrotowy Julian Przyboś, który tak sobie dorabiał. Pozazdrościć! Ale opisuje też Filipowicza jako faceta cieszącego się niebywałym powodzeniem u kobiet. W jego archiwum otworzyła całe pudła listów od kochanek i wielbicielek. Dość powiedzieć, że jego żoną była wybitna polska artystka awangardowa Maria Jarema, a po jej śmierci związał się na ponad dwadzieścia lat z Wisławą Szymborską. Jednak pierwsze lata życia tego znakomitego pisarza, mistrza opowiadań, to lata niebezpiecznej tułaczki. Matka podróżowała z nim pociągami i czym się tylko dało byle dalej od niebezpieczeństw wojny, bo mały Ilia urodził się w 1913 roku w Tarnopolu, a ojciec jego walczył na wojnie. W końcu po wielu latach takiej tułaczki wylądowali wszyscy w polskim Cieszynie. Ale co ciekawe dorosły Kornel wspominał w tekstach i rozmowach te lata tułaczki, spanie pod różnymi adresami, ciągłe przemieszczanie się, jako dobry czas ‒ czas przygody, wiecznej zmiany.
Takie są już te matki, że nawet w najcięższych czasach próbują dzieciom tak organizować rzeczywistość, żeby sprawiała POZORY normalności. Dziś co prawda nie walczymy na froncie, ale czasy są niebywale ciężkie, turbulentne, wymagające codziennego dopasowywania się do nowych reguł i życia teraźniejszością, a nie planami na przyszłość. Ostatnio sporo tułam się po zmienionym nie do poznania mieście. Nie w poszukiwaniu bezpiecznego noclegu, jak Kornel FIlipowicz, ale w poszukiwaniu bezpiecznego kąta do pracy. Zaopatrzona w termos z kawą, mydło, ręcznik i laptop. Nie mogę chodzić już do biblioteki (zamknięte) ani do redakcji (praca zdalna), ani do rodziców, ani do kawiarni. A zatem pozostają niezawodne przyjaźnie. Kto całe życie budował sieć wsparcia, ma teraz łatwiej. Opłacało się być towarzyską bestią, a nie kujonką siedzącą samotnie przy komputerze. Dziś piszę u koleżanki w pustym mieszkaniu ‒ ona pojechała wieszać swoją wystawę do Krakowa. Jutro do pokoju w swoim biurze obiecała wpuścić mnie znajoma, która ma agencję aktorską… A że aktorzy na razie nie mogą pracować, to ona rzadziej bywa w biurze. Podlewam też kwiaty i bywam w mieszkaniu kolegi, który uciekł z miasta, bo przerobił swój dom na działce na całoroczny I stamtąd pracuje zdalnie, a jego mieszkanie stoi puste. Tułam się w poszukiwaniu najcenniejszego towaru, jakim obecnie stało się pomieszczenie ciche i ciepłe pozbawione… własnych dzieci. W tym czasie w moim mieszkaniu dwoje dzieci przez siedem godzin dziennie głośno gada do komputerów, nie licząc skakania (pan od wuefu prowadzi gimnastykę na timsach).
Czyli to taki mój nowy nomadyzm. Musiałam go polubić ‒ inaczej się nie da. Czuję się jak klucznik ‒ mam kilka pęków kluczy w sejfie. Tylu pustych biur i mieszkań w moim mieście jeszcze nie zwiedziłam. Może nie jest to to samo, co spacer nad Atlantykiem lub butikowy hotelik, ale w chwili, gdy to piszę, czuję, że cisza, a nie porcja muli czy nurkowanie, to największy luksus, jaki kobieta pracująca może sobie teraz wymarzyć.