Autor: Tomasz Banasiewicz
Dzisiejsza medycyna, ta poważna i oparta na faktach – nie akceptuje metod, czy może lepiej sposobów leczenia, które nie są zweryfikowane naukowo. Mimo to wszelkie działania paramedyczne czy całkowicie niemedyczne cieszą się wśród pacjentów olbrzymią popularnością.
Cudowne zioła, niezwykłe płyny, seanse uzdrowicielskie, „superleki”, z którymi walczy przemysł farmaceutyczny i dlatego sprzedawane są nielegalnie, kroplówki „wzmacniające” o nieznanym składzie – to tylko przykłady działań, często nie tylko nieskutecznych,
ale wręcz bardzo szkodliwych dla pacjenta.
Przykładem, ale też inspiracją do tych rozważań, jest historia, która wydarzyła się w Poznaniu w styczniu tego roku, gdzie w szpitalu, pomimo intensywnych starań lekarzy, zmarła 36-letnia kobieta. Matka małego dziecka… W jednej z klinik „medycyny naturalnej”
przechodziła zabieg, w ramach którego podano jej najprawdopodobniej tzw. środek DMSO, czyli dimetylosulfotlenek. Jest to substancja typu fosforoorganicznego o podobnym działaniu do gazu bojowego sarin. Taka substancja działa podobnie jak pestycydy
i ma cechy paraliżujące. Jej podanie doprowadziło do zatrzymania krążenia, a następnie zgonu pacjentki.
Jako lekarze walczymy – czy przynajmniej staramy się walczyć – z takimi zjawiskami. Piętnujemy je, tłumaczymy pacjentom bezsensowność ich stosowania. Nie potrafimy zrozumieć, dlaczego często wykształceni i inteligentni ludzie dają się nabrać na szarlatańskie
działania. Próbujemy, zwłaszcza ostatnio, na drodze prawnej dążyć do prostowania bzdur i pomówień wygłaszanych przez różnej maści uzdrowicieli, których wiedza i wykształcenie nie mają nic wspólnego z medycyną. Sporo robimy, więc skąd tak mała skuteczność
tych działań? Gdy wpiszemy w google pytanie „jak wyleczyć raka”, na „pierwszej stronie” przodują informacje o niesamowitej metodzie Coldwela (leczy każdego raka w 4 miesiące), o niejakiej Sue, która wyleczyła raka za pomocą diety sporządzonej przez
męża, i szereg innych tego typu rewelacji. Próbując zrozumieć ten fenomen, robimy jednak chyba jeden duży błąd. Ignorujemy podstawowe pytanie – dlaczego? Dlaczego ludzie tak często szukają pomocy u szarlatanów i uzdrowicieli? DlaSzukając wiary w skuteczność
leczenia – czy możliwa jest medycyna charyzmatyczna? czego odwracają się od konwencjonalnych metod leczenia? Dlaczego wolą „kulki mocy” od uznanych terapii? Istota problemu nie leży przecież w poczuciu, że pacjenci korzystający z tego typu usług to
banda idiotów. Warto dyskutować o tym, jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy, oraz – co jeszcze ważniejsze – zadać pytanie, co należy zrobić, aby przekonać ludzi do uznanych metod medycyny tradycyjnej, których skuteczność została sprawdzona i udokumentowana.
Jednym z poważniejszych zarzutów stawianych współczesnej medycynie jest jej odhumanizowanie, przedmiotowe traktowanie pacjenta, wybiórcze podejście do jego dolegliwości. Chory czuje się często małym, wcale nie najważniejszym, ogniwem systemu terapeutycznego,
gdzie po przejściu szeregu skomplikowanych badań otrzymuje parę recept czy zaleceń. Wcale nie tak rzadko bez uzyskania informacji na temat diagnozy, bez wyjaśnienia przyczyn choroby, bez przedstawienia różnych możliwości jej przebiegu bądź powikłań.
Bardzo często jako lekarze leczymy pojedynczy narząd, nie zajmujemy się zaś chorym człowiekiem, którego mamy przed sobą. Mimo że jako środowisko medyczne mamy przecież takie poczucie, mimo iż to lekarz jest autorem słów „Oprócz profesjonalnej opieki
na odpowiednim poziomie, lekarz udziela wsparcia psychicznego choremu i jego rodzinie oraz daje im poczucie bezpieczeństwa” (Stanisław Wencel, „Gazeta Lekarska”).
Współczesna medycyna podzielona na setki i tysiące specjalizacji, powszechnie stosująca komputery, cyfrowe gromadzenie, przetwarzanie i, co najważniejsze, analizowanie danych to z pewnością nauka, do której zmierzamy. Coraz większe nadzieje pokładamy
w udoskonalaniu metod terapeutycznych, algorytmów postępowania, sposobów monitorowania, zapominając jednak zupełnie o olbrzymim potencjale, jaki tkwi w samym pacjencie. O tym, że akceptacja terapii przez chorego, zaufanie do sposobu leczenia, a przede
wszystkim do osoby lekarza, to nie slogany a wymierny, udowodniony i niezbędny element powodzenia leczenia. Myślę, że zależność tą można dobrze pokazać na „sztandarowym” przykładzie efektu placebo. Stosowanie placebo stanowi nieodłączną część wszelkich
badań klinicznych dotyczących skuteczności testowanych leków. Odsetek chorych, u których wystąpiła poprawa określonych parametrów, traktuje się jako poziom „zerowy”, do niego odnosi się efekty działania testowanego leku. Aby lek uznać za skuteczny,
odsetek wyleczeń (czy też poprawy stanu zdrowia) musi być znamiennie wyższy od „efektu placebo”. Wszystko to wydaje się proste i oczywiste do momentu, w którym zastanowimy się nad istotą efektu placebo. Bowiem skoro jest to substancja nie wywierająca
żadnych chemicznych ani farmakologicznych oddziaływań na nasz organizm, skąd bierze się kilku-, a nawet kilkunastoprocentowa grupa osób, u których stwierdza się wyraźną poprawę? Nie tylko czysto subiektywną, opartą na samoocenie stanu zdrowia chorych.
Poprawie ulegają również bardzo wymierne, stosunkowo łatwe do obiektywizacji parametry. Brytyjski lekarz D. Joyce stwierdził klinicznie znaczący efekt działania placebo u chorych z astmą. W trakcie trwania eksperymentu uzyskiwano wzrost PEF (peak
respiratory flow) i FEV (forced respiratory volume) u znacznego odsetka astmatyków, którym oprócz placebo nie podawano innych leków. Badania te zostały opublikowane na łamach uznanego „Journal of Asthma” (Joyce DP: The placebo effect in asthma drug
therapy trials: a meta-analysis. J Asthma 2000; 37: 308-13). W innym medycznym czasopiśmie, Medizinische Klinikum (Weihrauch TR: Placebo effects and adverse effects in clinical trials. Med Klin 2000; 95: 23-30) znaleźć można artykuł doktora Weichraucha
analizujący efekt placebo w badaniach klinicznych, gdzie wyraźnie podkreśla się, że nie oznacza on „nieleczenia”, wprost przeciwnie, zależnie od informacji udzielanych pacjentom lek ten może nie tylko powodować poprawę stanu zdrowia, ale wywoływać
również, sugerowane wcześniej przez lekarzy, objawy uboczne. Obydwa cytowane badania przeprowadzono zgodnie z zasadami Evidence Based Medicine.
Siła autosugestii, wiara w moc użytego leku odpowiedzialna za występowanie opisywanego powyżej efektu, jest więc bardzo duża (przynajmniej u części chorych). Medycyna tradycyjna, nie doceniając tego fenomenu, marnotrawi olbrzymi potencjał, tkwiący w psychice
chorego. Traktuje go poprawnie, ale bardzo instrumentalnie. Wyzwala w nim niedosyt, nie zaspokaja tkwiącej w większości z nas potrzeby obcowania z autorytetem, z kimś, kogo porada będzie dla nas gwarancją powodzenia proponowanej terapii.
Tu chyba tkwi główna przyczyna sukcesu paramedycyny – zaspokojenie potrzeby kontaktu z „guru”, danie choremu świadomości, że opiekował się będzie nim ktoś wyjątkowy, szczególny, że równie wyjątkowo będzie traktował jego, pacjenta. Sam proces „leczenia”
potraktowany jest zazwyczaj bardzo obrzędowo, ceremonialnie. „Uzdrowiciel” robi wszystko, aby jego klient (słowo pacjent wydaje mi się w tej sytuacji nieco niestosowne) miał wrażenie wyjątkowości zastosowanej „terapii”, nawiązuje z nim kontakt psychiczny,
nie unika emocjonalnej bliskości z pacjentem. Kiedy przegląda się strony internetowe rozmaitych maści uzdrawiaczy i „healerów” i analizuje wypowiedzi osób wyrażających swoją wdzięczność, uwagę zwraca podkreślanie, że zostało się wreszcie wysłuchanym,
że pierwszy raz chory dowiedział się co mu naprawdę dolega, wytłumaczono mu, jaka terapia będzie zastosowana i po co. To, że w zdecydowanej większości przypadków są to metody z medycznego punktu widzenia absurdalne i szkodliwe, nie wymaga nawet komentarza,
to rzecz powszechnie wiadoma. Chodzi mi tylko o podkreślenie faktu, że część chorych jest bardziej usatysfakcjonowana z wizyty u „uzdrawiacza” niż wcześniejszych kontaktów z lekarzem. To nie media są wszystkiemu winne, to nie społeczeństwo stanowi
bandę idiotów, którą można dowolnie manipulować. To niestety my, lekarze, ponosimy dużą część winy za komercyjny sukces paramedycyny. Nie chcemy, bądź częściej nie umiemy, stworzyć pacjentowi poczucia wyjątkowości traktowania, dać mu odczuć, że jego
najważniejszy problem (czyli kłopoty ze zdrowiem) jest również w danym momencie naszym najważniejszym problemem, że będziemy się starać zrobić wszystko, aby mu pomóc. Brakuje nam charyzmy, cechy niezbędnej dla stworzenia właściwej relacji pacjent
– lekarz, takiej relacji, która da choremu poczucie wyjątkowości. Bowiem to tylko dla nas, lekarzy, istnieją banalne, niewarte wzmianki choroby. Dla pacjenta jego choroba jest zawsze jedyna i niepowtarzalna. Nawet przepisując choremu zwyczajną i standardową
z naszego punktu widzenia terapię, stwórzmy wrażenie, jakby była ona dobrana w pełni indywidualnie, tylko i wyłącznie dla niego. Dajmy choremu poczucie, że nie traktujemy go jako kolejną osobę z kolejki w poczekalni, anonimowo obsłużoną i zaopatrzoną
w recepty. Postarajmy się zaspokoić jego potrzebę bezpieczeństwa, postarajmy się, aby nam zaufał. Zaufanie do lekarza nie jest bowiem cechą przypisaną do tego zawodu – za każdym razem, przy każdym pacjencie musimy walczyć o nie od nowa.
Coraz większy udział zaawansowanych technik diagnostycznych i terapeutycznych nie zwolni nas wcale od obowiązku kontaktu i rozmowy z pacjentem, wprost przeciwnie, tym bardziej będziemy musieli pomóc pacjentowi odnaleźć się w skomplikowanych opisach badań
i procedur. Pacjent musi czuć, że leczy go człowiek, z jego emocjami i zdolnością do współczucia, a nie maszyna, która jest tylko narzędziem. Pomocnym, ale zawsze drugoplanowym. Taka właśnie „medycyna charyzmatyczna”, oparta na osobowości lekarza,
na jego nie tylko wiedzy, ale i empati, może być najlepszym remedium na paramedyczne praktyki. Jeśli pacjent wyjdzie od lekarza z niezachwianą pewnością, że miał do czynienia nie tylko ze znakomitym fachowcem, ale również z umiejącym go wysłuchać
i zrozumiale do niego mówić Człowiekiem, nie będzie szukał pomocy u „paramedycznych szarlatanów”. I nie trzeba tu histerycznych reakcji, odsądzania od czci i wiary mediów, opcji politycznych czy innych religii. Wystarczy dać pacjentowi to, co dla
niego najważniejsze – poczucie bezpieczeństwa i wiarę, że jest pod opieką lekarza, który zrobi wszystko, aby mu pomóc.
Pacjent musi czuć, że leczy go człowiek, z jego emocjami i zdolnością do współczucia, a nie maszyna, która jest tylko narzędziem.
Musimy zdawać też sobie sprawę, że posiadana przez nas wiedza medyczna, mimo stałego postępu i pozornej doskonałości, jest bardzo daleka od ideału, w leczeniu wielu schorzeń nie uzyskaliśmy lepszych wyników, niż przed kilkudziesięcioma laty. Wydłużenie
czasu przeżycia w szeregu innych, np. nowotwory, związane jest bardziej z wcześniejszą, lepiej prowadzoną diagnostyką niż skuteczniejszym leczeniem. Wszystko to powinno skłaniać nas do sporej pokory w stosunku do własnych, jako lekarzy, możliwości.
Być może za kilkadziesiąt czy kilkaset lat uznane przez nas standardy medyczne będą wywoływać wśród naszych następców podobną reakcję, jaką budzi w nas tak cenione przez poprzedników lanie gorącej oliwy do rany czy upusty krwi. To też swego czasu
były dogmaty, a ci, którzy z nimi walczyli, narażali się na miano oszustów i hochsztaplerów.