Autor: Agnieszka Biskup
W ciągu ostatnich dwóch lat zdarzyło mi się, przez chwilę, z różnych perspektyw, doświadczyć życia osoby niepełnosprawnej. Fakt, iż nie jest ono łatwe, jest oczywisty, ale że napotyka się na tzw. schody tam, gdzie pozornie ich nie ma, na to nie byłam
przygotowana. Na dowód dwie scenki.
Toaleta dla niepełnosprawnych
SYTUACJA PIERWSZA:
Mam w gipsie „tradycyjnym” lewą rękę wraz z dłonią z powodu złamania kości łódeczkowatej w nadgarstku i prawą nogę od palców po kolano z powodu złamania kostki w stawie skokowym.
Wizyta kontrolna w poradni ortopedycznej. Poradnia na tzw. wysokim parterze, czy jak kto woli półpiętrze. Poruszam się oczywiście o kulach – kuśtykam, lezę, ciągnę się… jak kto lubi. Staram się tylko zmierzać do przodu we w miarę równym tempie i nie sapać
na głos. Przed gabinetem norma – kolejka, a w kolejkowym powietrzu napięcie. Owo powietrze przecinają niewidoczne-widoczne „lasery nieprzychylnych łypnięć” wzroku pacjentów, który mówi: „byłem pierwszy”, „nie wepchniesz się”, „też jestem chory, złaź
z krzesła, za młoda jesteś żeby siedzieć…” itp. Dalej standard: wchodzi się do gabinetu – dzień dobry/nazwisko/otwarcie karty/karteczka/do rentgena proszę i po zdjęciach wrócić. Pracownia Rtg na pierwszym piętrze. Pokonałam, ba zdusiłam w sobie
lęk przed zamkniętymi przestrzeniami i korzystam z windy. Tylko podczas pierwszej wizyty nie skorzystałam… Teraz już wiem jaki to wybór, więc jadę windą…
Tam najpierw trzeba zapukać i wyczuć bardziej niż usłyszeć przez zamknięte drzwi, czy ktoś poprosił, czy będzie nieprzyjemna uwaga: nie wchodzić! Przecież nie prosiłam! To pokój, w którym oddaje się karteczki napisane przez lekarza, rodzaj skierowania,
gdzie określone jest jaką część ciała trzeba zobrazować. Następnie okrąża się pomieszczenie rtg i trzeba, kiedy poproszą, sforsować – czyli otworzyć mega ciężkie przesuwne drzwi, którym nie dałam rady jedną ręką, stojąc na jednej nodze (myślałby kto
– mówił wzrok pani techniczki, która mi je otworzyła, kiedy długo nie wchodziłam).
Podczas tej wizyty byłam sama, zostałam przywieziona i zostawiona, bo mój opiekun musiał pojechać do pracy. Zanim jednak przyjechał po mnie, po wszystkich czynnościach związanych ze standardową wizytą kontrolną, postanowiłam skorzystać z toalety, bo natura
mocno nastawała na mój pęcherz Kuśtykam zatem po raz kolejny w drugą część poradnianego, dłuuugieeego dla mnie korytarza, bo tam widziałam drzwi z napisem toaleta, na dodatek opatrzone znanym znaczkiem naszkicowanego niebieskiego człowieka na wózku.
Moja mekka na dziś
Zapukałam. Cisza. Jedyną sprawną ręką otworzyłam drzwi. Duże pomieszczenie, około 16 m2. Intensywny zapach moczu potwierdza, że jestem we właściwym miejscu. „Boże, tu chyba nikt nie sprząta” – pomyślałam. Po prawej stronie umywalka. Postawiłam w niej
moją torebkę damską, zaklinając w duchu Wszechświat żeby woda z kranu nie kapała. Po przekątnej, w kącie przy ścianie sedes. Biorę chusteczki do tylnej kieszeni i kuśtykam… Ustawiam się tyłem do sedesu. Po mojej prawej stronie około 20 cm od sedesu
ściana wyłożona płytkami, po lewej metalowy uchwyt w podobnej odległości, na stałe przytwierdzony do ściany. Moja pierwsza myśl: jeśli byłabym osobą z porażeniem kończyn i musiała skorzystać z toalety, nie miałabym możliwości, by przesiąść się z wózka
na sedes. Ale mam tylko dwie kończyny w gipsie – żyć nie umierać! Sikuuuu!!!
Kule opieram o uchwyt po lewej stronie, jedyną sprawną ręką walczę z ubraniem i korzystam bezdotykowo z toalety, stojąc na lewej nodze, a prawą z gipsem cudem jakimś trzymając w górze. Podtrzymuję się prawą ręką wczepioną w ów uchwyt po lewej i próbuję
„nie zaznaczyć” terenu własnym moczem. Jejciu, jak dobrze, że zabrałam chusteczki higieniczne… Przecież nie ma papieru toaletowego.
Ufff.., skończyłam. Ubrałam się, dokuśtykałam do umywalki, umyłam ręce, zapakowałam torbę przez ramię, kule w ręce (znaczy prawa jak trzeba, rączkę od lewej wkładam między palec wskazujący i środkowy ze względu na gips) i naprzód. Drzwi podczas wychodzenia
otwierają się na zewnątrz i mają zamontowane ramię dociągające drzwi (nie wiem czy tak się to prawidłowo nazywa). Ustawiam się w gotowości i popycham drzwi na zewnątrz, ale zanim znowu łapię dobrze kulę, drzwi się zamykają. Ok. Jeszcze raz się ustawiam,
popycham drzwi mocniej, szybciej staram się wziąć kulę…, ale drzwi znowu się zamykają. W głowie paniczna myśl: matko, nie wyjdę stąd, chyba że swąd moczu mnie wyrzuci… Dobrze, spokojnie… Znowu się ustawiam… Myślę: a może kulę wstawić między drzwi
a futrynę? Nie, bo jak uderzą to zachwieje to moją równowagą i się wywalę. A może nogę w gipsie wstawić? Nie, bo jak mnie walną to znowu się złamie. Jejciu! Nie wyjdę stąd, a smród moczu mnie udusi… Boże, zaraz zacznę się drzeć! Spokojnie. Ustawiam
się. Pcham drzwi całą siłą prawej ręki, ale im mocniej pcham tym, skuteczniej się zamykają… Nagle, hurra! Ktoś z zewnątrz otwiera mi drzwi i przytrzymuje, aż wykuśtykam na zewnątrz. To była pani pracująca w administracji i widząc moje nieudolne próby
opuszczenia toalety dla niepełnosprawnych, postanowiła mnie uwolnić. Podziękowałam pani najpiękniej jak umiałam.
Już na żadną wizytę więcej nie wzięłam nic do picia, nie piłam, więc nie korzystałam z toalety.
Ale czy to tak powinno wyglądać? Po co adaptować wielkie pomieszczenie na tzw. toaletę dla niepełnosprawnych, jak nikt nie przesiądzie się z wózka na sedes? A i jak nie ma dużo siły, to tam nie powinien wchodzić.
Wizyta u specjalisty
Rok później życie przyniosło inne zmiany. Otóż ja stałam się na chwilę osobą opiekującą się niepełnosprawnym z powodu amputowanej kończyny dolnej. Przed zaprotezowaniem konieczna była wizyta u specjalisty. Ze względu na konieczność oszczędzania jedynej
całej nogi, mój podopieczny porusza się na wózku, co jest równoznaczne z tym, że musi mieć osobę towarzysząco- -opiekującą się, by jakkolwiek sprawnie się przemieszczać, bowiem jego poruszanie na wózku jest w fazie „raczkowania”. Czyli nie wszędzie
i nie w każdej sytuacji wjedzie sam.
SYTUACJA DRUGA
W styczniu, kiedy aura była prawdziwie zimowa, czyli całkiem spore hałdy śniegu w nocy zamarzające, a w dzień jakby topniejące ale nie do końca, przyszło nam pojechać do specjalisty. Jako osoba czasem przewidująca, zadzwoniłam do rejestracji przed przyjazdem
i zapytałam o podjazd dla wózków inwalidzkich. Otrzymałam informację, że zamiast podjazdu jest winda. Super! No to w drogę.
Gabinet lekarski znajduje się na tzw. wysokim parterze bloku mieszkalnego. W blokowisku (które dotąd nie stanowiło żadnego problemu przy wizytach u specjalisty) jest oczywisty kłopot z zaparkowaniem. Ale po kilkunastu minutach, jednym wycofaniu, wielokrotnym
wykręcaniu, udało się. Wytachałam wózek inwalidzki z tyłu samochodu osobowego (rodzaj coupé), pomagam podopiecznemu usadowić się w nim i jednocześnie blokuję wózek blokadami i ciałem, by mi nie „odjechał” na lodzie.
A teraz droga do gabinetu. Nie rozumiem czemu teraz nie ma zwyczaju posypywania choćby piaskiem oblodzonych dróg osiedlowych czy chodników. Drogi osiedlowe i dojazdowe wyglądają tak, że są w nich wyjeżdżone koleiny a pomiędzy nimi owal lodu, albo po prostu
nierówności lodowe. W związku z tym pchanie wózka z dorosłym, dobrze zbudowanym mężczyzną w sile wieku, to jest wyczyn (zaoszczędzę na karnecie u Hardkorowego Koksa). A biorąc pod uwagę nierówności to i dla niego ta droga jest jak Wielka Pardubicka.
Ale dobra, nie tracimy wiary, przemy do przodu. Kiedy pokonałam większą część trasy i zostało nam około 150 metrów nieodśnieżonego chodnika wzdłuż bloku, koła wózka ugrzęzły. Dobrze, że mój beznogi podopieczny ma zdrowe ręce i dzielnie kręcił kołami.
Więc wespół w zespół dojechaliśmy do schodów.
Miałam wrażenie, że spod mojej kurtki rozpiętej po drodze dymi się wręcz. Poprosiłam panią pielęgniarkę, czy rejestratorkę, czy dwa w jednym, by uruchomiła windę. Pani spełniła moją prośbę najszybciej jak mogła i zjechała tą windą na dół. W tym czasie
próbowałam podjechać wózkiem bliżej, ale dojście do windy nie było wyłożone żadną kostką brukową (a przynajmniej nie było jej widać), za to pokryte grubą warstwą śniegu z wierzchu przymarzniętego. Oczywiście natychmiast zakopał się podnóżek wózka
wraz z opartą na nim stopą. Zatem wycofałam, mimo iż z pomocą przyszły dwie panie przechodzące obok. Mały rekonesans i znowu panika, matko, co tu zrobić…? Pani pielęgniarka pobiegła po łopatę. A ja… Tak! Już mam! Najpierw udeptuję śnieg i wytupując
„wściekłe flamenco” robię drogę wózkowi od chodnika do windy. Z pomocą przechodnia – tym razem mężczyzny – wpychamy wózek do windy. Podłoga windy zrobiona z ryflowanej blachy też jest pokryta śniegiem, więc wózek na niej tańczy bo jest aż tak śliska.
Na szczęście inwalida może trzymać się rękami o ściankę windy, a tym samym przytrzymywać ślizgający się wózek.
Dalsza wizyta przeszła już bez przeszkód. Wiedzieliśmy czego się spodziewać, więc mniej osób postronnych było zaangażowanych. Droga do domu zawsze jest krótsza – jak mówi powiedzenie i zgadzam się z nim w pełni.
Podsumowując uważam, że te udogodnienia dla niepełnosprawnych zrobiono tylko po to, by były, by ktoś je „odebrał” jako spełniony wymóg w placówce ochrony zdrowia. Nikt jednak nie pochyla się nad funkcjonalnością i funkcjonowaniem tych usprawnień. Nie
mam pretensji do pani pielęgniarki, że nie miała „w kieszeni” łopaty, wszak ona nie po to do pracy przychodzi, by dbać o teren wokół poradni. Ale uważam, że osoba odpowiedzialna za odśnieżanie chodnika wzdłuż bloku, prowadzącego też do gabinetów,
zaniechała swoich obowiązków. A o nieodśnieżonej „drodze” do windy dla inwalidów – nie mam słów.
Podnośnik dla niepełnosprawnych
Praktycznie w każdym szpitalu czy większej jednostce ochrony zdrowia, gdzie u progu czekają na pacjentów schody prowadzące – w pewnym uogólnieniu – do windy, jest przy tych schodach zamontowany podnośnik dla osób na wózkach. Myślałam, że jest on też dla
osób, tak jak ja kiedyś, poruszających się o kulach i przychodzących do poradni ortopedycznej. W tej, z której korzystałam ja, jest podnośnik. Będąc na pierwszej wizycie, chciałam skorzystać z niego, bo dla mnie te 6-8 schodów to był wyczyn. Ale…
nie było nikogo, kto wyglądałby jakby pracował w tym szpitalu i był zainteresowany, by pomóc. W końcu odpowiedziano nam, że trzeba poprosić pana tzw. portiera. Ale człowieka wyglądającego na portiera nigdzie nie było. Może nie umieliśmy go odróżnić
od pracowników remontujących pomieszczenia obok poradni ortopedycznej, może go nie było, a może…?
W innym szpitalu w naszym mieście, do którego poradni ortopedycznej „uczęszcza” mój beznogi (chwilowo, bo przed zaprotezowaniem) podopieczny, nie ma podnośnika przy okazałych schodach. Jeśli więc ktoś porusza się na wózku musi wjechać na teren szpitala
i przejechać podjazdem przez izbę przyjęć. Ale żeby tą drogą się dostać do ortopedy, trzeba sforsować we wjeździe strażników czy portierów. Jeśli to się uda i niepełnosprawny wtoczy się po podjeździe, trafia na drzwi z kodem. Oczywiście należy użyć
dzwonka, ale albo nikt go nie odbiera, albo robi coś, co wydaje się że otwiera, a drzwi ani drgną. Można wykorzystać moment kiedy ktoś wchodzi lub wychodzi… Ale jeśli jest to pracownik ochrony zdrowia, to najczęściej ofuknie intruza na wózku, że tędy
przechodzi do poradni, bo „to nie jest alejka w parku żeby tędy spacerować”.
Albo poradnia zaopatrzenia ortopedycznego – długi ładny podjazd dla wózków inwalidzkich, ale wyłożony kaflami, po których ja w butach na płaskim obcasie ślizgam się nieprzyjemnie – w tym wypadku – popychając wózek inwalidzki. W drugą stronę idzie łatwo,
bo mój człowiek na wózku jedzie sam, ale za progiem poradni, w miejscu łączenia podjazdu z utwardzonym podłożem dziedzińca jest około dziesięciocentymetrowa szczelina, w którą za każdym razem wpadają przednie koła wózka i albo go blokują, albo przy
większej prędkości wózek próbuje wyrzucić swojego pasażera, jak wierzchowiec jeźdźca. I znowu, ktoś musi się uczepić z tyłu wózka, by ten nie wyrzucił siedzącego albo z przodu i przeciągnąć go przez tę szczelinę.
W jednym ze szpitali zapytałam pana portiera, co zrobić by uruchomić podnośnik dla niepełnosprawnych, kiedy przyjedzie w odwiedziny do pacjenta ktoś, kto porusza się na wózku. Odpowiedział mi pan, że trzeba pójść do pana z działu technicznego i on uruchomi.
Drążąc temat dalej dowiedziałam się też, że ów pan z działu technicznego pracuje do 15:00, więc później nie ma możliwości uruchomienia tego podnośnika.
Czy naprawdę w interesie klienta/pacjenta li tylko jest dbanie o jego dobro? I czy w związku z tym konieczne jest potraktowanie takiej asertywnej bądź co bądź osoby, która próbuje wyegzekwować tylko swoje prawo… z góry – ujmę to grzecznie? A może dobrze
byłoby zamontować samoobsługową platformę podnoszącą? Albo choćby jakiś dzwonek tam zamontować, jak na stacji benzynowej, by nie trzeba było nikogo poszukiwać, ani upraszać?
Może „odbierającymi” takie udogodnienia powinni być pracownicy odpowiednich urzędów, sami będący niepełnosprawnymi fizycznie? Może wtedy nie byłoby tyle atrap imitujących usprawnienia dla inwalidów.