Wywiad z Jędrzejem Jaxa-Rożen
Rozmawia: Beata Pawłowicz
Złamany kręgosłup, nigdy już nie będzie chodził. No, ale nadal lata, w powietrzu nogi nie są potrzebne. Co więcej, otwiera niebo dla tych, którzy żyją na wózkach. Jędrzej Jaxa-Rożen opowiada o tym, jak pozbierać się po takim wypadku i żyć pełnią życia, bo – co pokazuje na własnym przykładzie – to całkowicie możliwe.
Beata Pawłowicz: Latałeś na paralotni w peruwiańskich Andach na wysokości 6000 metrów. Widziałam na YouTubie, jak w Alpach unosiłeś się na sznurkach i kawałku materiału nad ośnieżonymi szczytami. A w Kenii z kolei był to sięgający po horyzont busz. Niczego się nie boisz?
Jędrzej Jaxa-Rożen: Oczywiście, że się boję. Strach to nasz naturalny ostrzegacz przed tym, żeby nie przesadzić. Ludzie, którzy się nie boją, mogą zrobić krzywdę nie tylko sobie, ale też innym. Zdrowa dawka respektu jest konieczna. Podstawa to odpowiednio przygotować się do tego, że będziesz latać w górach czy nad dżunglą. I to przygotowanie nie polega na wyposażeniu się w raki albo maczetę. Po prostu, planując lot, oglądasz mapy i zastanawiasz się, gdzie mógłbyś wylądować przymusowo, gdyby było źle, ale żeby dało się do ciebie dotrzeć. Sprawdzasz warunki łączności, jeśli nie ma sieci komórkowej, trzeba zadbać o inny rodzaj sygnalizacji. My latamy z radiami. „My”, bo kolejna zasada mówi, żeby nie latać w takich miejscach samemu. Latając w dwie, trzy osoby, masz komu przekazać: „Chłopaki, mam problem, ląduję na trzydziestym kilometrze”, i chłopaki wiedzą, gdzie szukać.
BP: Czyli to kwestia przygotowania?
JJ-R: I zachowania zdrowego rozsądku. Zarówno przed lotem, jak i na bieżąco w powietrzu oceniasz warunki pogodowe. Jeśli pogoda się pogarsza, czyli staje niebezpieczna do latania, bo idzie burza albo chmur jest za dużo (w chmurze łatwo stracić orientację i się na przykład zderzyć ze stokiem), to trzeba na to reagować i to z wyprzedzeniem. Jest takie powiedzenie: „inteligentny wyjdzie z sytuacji, w którą mądry nigdy się nie wpakuje”. W Kenii się te słowa sprawdziły! Latamy tam nad wielkim klifem o wysokości kilometra i stu kilometrów długości. Jest tak duży, że ma własną pogodę. Lotniarze wiedzą, że powietrze na stokach klifu ogrzewa się i unosi ich w górę, innymi słowy tam zawsze wieje pod stok. No, ale pewnego razu, kiedy byłem już na końcu trasy, czyli 80 km od miejsca, z którego wystartowałem, ze zgrozą zobaczyłem, że dymy pokazują, że wieje w dół stoku. A więc nie mam na czym latać! Próbowałem wrócić jak najbliżej wznieść się nad krawędź klifu i wylądować na płaskowyżu. Miałem naprawdę silną motywację, gdyż cywilizacja jest właśnie tam, a w dolinie, gdzie mnie zwiewało, tylko busz: lwy, słonie, krokodyle. Oczywiście w parku narodowym, ale nadal groźne. Miałem więc przed oczami taki obraz, że jak mnie „spłucze” w ten busz, to….
BP: Zostanę pożarty!?
JJ-R: Może nie aż tak, ale będzie duży problem, żeby mnie tam zlokalizować i do mnie dotrzeć – przecież nie chodzę, czyli po takim lądowaniu ktoś musi po mnie przyjechać. Próbowałem więc uzyskać więcej wysokości, ale nie udało się. Bezlitośnie spłukiwało mnie w ten busz. Poddałem się więc i skupiłem na znalezieniu dobrego miejsca na lądowanie. No i zobaczyłem wydeptany plac z budynkiem ewidentnie szkołę. Bo tym buszu były jednak wioski, tyle że z góry ich nie widać, bo są nieduże, ot, kilka chałupek pochowanych pod drzewkami. No i kiedy wylądowałem na boisku tej gminnej szkoły, zbiegły się do mnie wszystkie dzieciaki. To kolejne przeżycie, bo w górze na płaskowyżu biały człowiek nie jest niczym niezwykłym, trenują tam w zimie lekkoatleci z Europy. Ale na dole w buszu już nie bywają, więc dzieci palcami sprawdzały, czy ja jestem biały, czy pomalowany? W pierwszej chwili myślałem, że mnie zadepczą, ale w ślad za nimi przybiegł chłopak ze starszej klasy z trzcinką, którą je odgonił, a potem pojawiło się ciało nauczycielskie.
BP: Jak się stamtąd wydostałeś?
JJ-R: Zadzwoniłem do zaprzyjaźnionego taksówkarza, nauczyciele mu wytłumaczyli, gdzie ma przyjechać. Droga gruntowa do tej szkoły była, choć bardzo wyboista. No i kilka godzin później dotarł. Kiedy powiedziałem dyrektorowi, że mogą mnie już zostawić, wszystko jest uzgodnione, a ja sobie poleżę i poczekam usłyszałem: „Nic z tego, wylądowałeś u nas, więc za ciebie odpowiadamy i zostaniemy, póki po ciebie nie przyjadą”.
BP: Czyli ufasz ludziom, skoro porywasz się na takie wyprawy? Przecież sam nie wstaniesz i nawet nie podejdziesz do takiej szkoły. Nie mówiąc już o ucieczce przed lwem! Ludzie wnoszą cię nawet do samolotu. Ktoś też dba o twój wózek, żeby dotarł tam, gdzie ty.
JJ-R: Linie lotnicze to pół biedy, to jest standardowa usługa w cenie biletu: wnoszą, wynoszą. No ale później skoro sam nie biegam, ktoś mi musi pomóc wystartować, a po lądowaniu przenieść w bezpieczne miejsce. To zaufanie łączy się więc z moim własnym rozsądkiem – żeby nikomu nie utrudniać życia i nie oczekiwać niemożliwego, staram się lądować jak najbliżej dróg. Czyli to moje zaufanie do ludzi to tylko część szerszego zaufania do świata. W nim mieści się też ta odwaga, o którą pytałaś, zaufanie do siebie, do pogody, do tego, że jestem w stanie ocenić trasę i że ta trasa nie zawiedzie, że noszenia będą tam, gdzie się ich spodziewam. To nie jest mistyczna wiara w jakąś siłę, która o mnie zadba. Szczęśliwie moi rodzice pozwolili mi próbować świata. Nie chronili przed błędami, raczej dawali do nich prawo. Pamiętam, jak tato zostawił mnie z busolą w ręku z jednej strony lasu, dwu-trzy- kilometrowego i powiedział, że za godzinę umawiamy po drugiej stronie. To oczywiście nie była jakaś puszcza, ale dla dziesięciolatka to jednak wielka wyprawa! Tyle że ten dziesięciolatek umiał już się posługiwać busolą, bo go tata nauczył, i przez ten las bez problemu przeszedł. Takie doświadczenia przekonały mnie, że ze wszystkim w życiu sobie poradzę, jeśli będę przygotowany.
BP: Zaufanie do świata zaczyna się od zaufania do siebie?
JJ-R: Jeśli ufasz sobie, to wiesz, że sobie poradzisz, jeśli coś pójdzie nie tak. No, a im bardziej sobie radzisz, to tym bardziej twoje zaufanie rośnie. Zajmuję się lotnictwem i wiem, że aby wydarzyła się katastrofa, musi dojść do splotu wielu okoliczności. Samolot spada nie dlatego, że jedna śrubka się obluzowała, ale dlatego, że jednocześnie pilot źle się czuł i miał wolniejsze reakcje, a na ziemi kontroler się zagapił. Jeśli ufasz w swoje kompetencje, to wiesz, że z jedną przyczyną sobie poradzisz…
BP: Ale miałeś wypadek, złamałeś kręgosłup. Nie zmniejszyło to twojego zaufania do świata?
JJ-R: Nie! Miałem 28 lat i do tego dnia wszystko mi się udawało. Wyobrażałem więc sobie, że wszystko mogę. A świat po prostu mi pokazał, że jednak nie. Wydarzyło się to niedaleko mojego rodzinnego domu w Jeleniej Górze. Tam jest taka góra szybowcowa. Z punktu widzenia turysty to góra, ale dla lotnika to górka. Za mała, żeby na niej latać, dobra, żeby się uczyć: zlatywać z górki na pazurki. Musi mocno wiać, żeby można był z takiej górki polecieć. Ja już wtedy byłem instruktorem i na tej górce uczyłem. Byłem członkiem kadry narodowej, z którą właśnie wróciłem z treningu we Włoszech. Ma to znacznie, bo choć we Włoszech zawsze jest pogoda i dlatego tam się często jeździ latać, to tym razem przez trzy tygodnie padało. Kiedy więc wróciłem, byłem tak głodny latania, że poleciałem w warunkach, w których nie powinienem – przy porywistym wietrze.
BP: Jak to możliwe?
JJ-R: Jednym z pytań, jakim dręczyłem kursantów, było: „Wychodzisz na górę z plecakiem i co robisz?”. „No rozkładam skrzydło i lecę!”. „Siadaj, dwa”. Najpierw trzeba usiąść na tyłku i przez pół godziny patrzeć, co się dzieje. Którędy wieje wiatr, jak latają ptaki, gdzie świeci słońce, w którą stronę przechylają się drzewa? Żebyś móc – mówiąc poetycko – zjednoczyć się z przyrodą. Ale to samo można też opisać racjonalnie: żeby ocenić warunki meteorologiczne, kierunek i prędkość wiatru. I dopiero wtedy, kiedy wejdziesz we właściwy flow, możesz polecieć.
BP: Miałeś wiedzę i doświadczenie?
JJ-R: Rozłożyłem skrzydło z zamiarem, że się nim pobawię. Jak jest silny wiatr, to nawet na płaskim terenie można poćwiczyć. Troszeczkę unosić, troszeczkę przysiadać, taka dynamiczna zabawa. No i tak się bawiłem, a że było sympatycznie, pomyślałem, że wiatr wcale nie jest taki zły, i za którymś razem, jak mnie podniosło, to nie lądowałem. Poleciałem kawałek w dół stoku. Chciałem kolejny raz to zrobić, więc podszedłem w górę z rozłożonym skrzydłem nad głową, takimi pięciometrowymi skokami, bo to przy tym wietrze możliwe. No i na górze, jak mnie drugi raz podniosło, pomyślałem: „no to lecimy!”. A świat, wiatr, Bóg czy jak to tam nazwiemy, w tym momencie powiedział: „A wcale że nie lecimy!”. Skrzydło zwaliło się w połowie, a ja poleciałem na ziemię. Byłem na wysokości 10 metrów, nie miałem czasu nawet, żeby dobrze zakląć, a co dopiero zareagować! Gdyby to była duża góra, tobym wyprowadził skrzydło albo miał czas wyrzucić spadochron i na nim wylądować.
BP: Kiedy się dowiedziałeś, że nie będziesz chodzić, to był dla ciebie koniec świata?
JJ-R: Nie, bo wiedziałem, że to nie świat mnie zawiódł, tylko że ja zrobiłem błąd. Jeżeli wjeżdżam na prostej drodze samochodem do rowu, to wiem, że to moja wina, a nie rowu. Oczywiście są ludzie, którzy powiedzieliby, że to jednak wina rowu, bo był źle wykopany. Ale mnie w lataniu oprócz całego piękna urzekło też to, że powietrze powie ci prawdę o tobie. Tam nie ma miejsca na oszustwa. Jeśli jesteś nieuczciwy wobec siebie, to długo nie polatasz. Ludzie, którzy się wspinają, latają, pływają, wiedzą, że przyroda stawia nas w prawdzie. Że kiedy zrobisz błąd, to będzie twój błąd. „Sprzęt mnie zawiódł, uszczelka, zamek…” – nic z tego! To ty wcześniej nie dopilnowałeś tej uszczelki czy zamka. Prawa fizyki są bezlitosne. I dlatego nie miałem po wypadku depresji, która jest jednym z objawów klinicznych złamania kręgosłupa. Miałem za to poczucie winy, że bliskim przysporzyłem tyle zmartwień. Moim imperatywem nie było więc roztrząsanie swojego losu, litowanie się nad sobą, tylko przekonanie, że skoro nabałaganiłem, to muszę jak najszybciej po sobie posprzątać. Wyjść ze szpitala w jak najlepszym stanie, żebym jak najmniej pomocy od nich potrzebował. Nie trzeba mnie było zmuszać do rehabilitacji. Tak samo trudno wypędzić mnie było z sali rehabilitacyjnej, jak pozostałych tam zapędzić.
BP: Nie byłeś klasycznym pacjentem?
JJ-R: Kiedyś, przy kolejnym pobycie na rehabilitacji, kazali mi iść do pani psycholog, która powiedziała: „Pan zawsze chodzi taki uśmiechnięty i radosny, ale to nie jest dobre. Panie Jędrzeju, pan jest kaleką. Pan jest inwalidą i musi pan o tym pamiętać”. Żeby było śmieszniej, ona nie była złośliwa, próbowała mi pomóc według swojej najlepszej wiedzy. Nie wzięła tylko pod uwagę, że się może zdarzyć ktoś, kto nie będzie pasował do podręcznika. Znała etapy żałoby po utracie sprawności i uznałą, że utknąłem na pierwszym, na zaprzeczeniu. Potem przecież jest etap buntu, złości i dopiero po nim czas na pogodzenie się z sytuacją. No więc martwiła się, że wciąż nie mam depresji. Co gorsza, mówiła też o tym mojej żonie: „Nie było depresji? To niedobrze, bo ona na pewno będzie, musi być pani na to gotowa!”. Tymczasem ja depresję przeszedłem w nocy po operacji. Nie spałem, napisałem 10 wierszy i ułożyłem sobie na nowo życie. Nie wpadłem w czarną dziurę, bo wymyśliłem, że ogarnę to i tamto, nauczę się jeździć na wózku i będę żyć, jak się najlepiej da. Umiałem sobie powiedzieć, że nie skończył się świat czy życie, tylko że bardzo ograniczyła się swoboda poruszania. Tylko tyle i aż tyle. Reszta jest w głowie.
BP: Tyle? Wiedziałeś, że nie będzie lepiej? Nie czekałeś na to?
JJ-R: Przed wypadkiem miałem jasną filozofię życiową, nie chciałem w wieku dojrzałym zostać jako sportowiec tylko z zakurzonymi pucharami. Ani profesorem, który gotuje zegarek, patrząc na jajko. Byłem z siebie dumny, że udaje mi się łączyć latanie i naukę, praktykę i teorię życia. No, ale musiałem spuścić z tonu i to w obu dziedzinach. Dziś to łączę w ten sposób, że zawodowo jestem tłumaczem ze specjalnością lotniczą. Ale nie przeczę, po wypadku było mi łatwiej, bo pracowałem na uczelni. Zajmowałem się filozofią, a nie budową domów, więc po wypadku mogłem nadal prowadzić zajęcia, tak jak i przed nim. Instytut mieścił się na piętrze, ale dla mnie znaleziono sale na parterze. Problemy, jakie miałem, były więc natury technicznej, a nie egzystencjalnej. Świat mi się nie zawalił, tak jak zawalił się górnikowi, z którym leżałem po wypadku na sali. Sednem jego życia była fizyczna sprawność i mówił, że gdyby nie odpowiedzialność za dziecko, zabiłby się.
BP: A co z lataniem? Wiedziałeś, że będziesz latał na wózku?
JJ-R: Początkowo przyjąłem, że będę miał piękne wspomnienia, bo na własne życzenie tę drogę zakończyłem. Ale okazało się, że na tyle już głęboko wrosłem w świat lotnictwa, że to nie było takie proste. Mój wypadek był głośny, napisałem nawet o nim artykuł, żeby nie poszedł na marne, żeby sobie i innym pokazać błędy. Oczywiście miałem ochotę polatać, ale myślałem, że by to było wariactwo. Że nie ma co się wygłupiać. Wiedziałem, że technicznie to się da zrobić, bo w powietrzu nogi nie są potrzebne, pilotuje się rękami i ciałem. Ale nie chciałem marudzić kumplom: „Pomóżcie, bo ja bym chciał jeszcze jedną głupotę zrobić”. Tymczasem okazało się, że kumple też o tym myśleli: „Jędrzej przecież spokojnie mógłby latać, to jest do zrobienia”. Obawiali się jednak, że jak mi to wprost zaproponują, to się łzami zaleję albo z okna rzucę. I tak przez dwa lata kręciliśmy się wokół siebie!
BP: Kiedy powiedziałeś, że nogi są niepotrzebne w lataniu, to pomyślałam, że w zaufaniu do świata nie zawiodłeś się, bo świat dał ci pasję, której wypadek nie zniweczył?
JJ-R: To zaufanie nie wzięło się znikąd. Jest efektem wielu wydarzeń i refleksji. Dla mnie samego ważne było odkrycie, że powrót do latania nie jest fanaberią, tylko dowodem przezwyciężenia skutków wypadku. Bo znów robiłem to, co robiłem, kiedy byłem w dobrym stanie – wróciła normalność. A zaczęło się tak, że koledzy zaprosili mnie do sędziowania na mistrzostwach Polski. Nie polatasz, ale będziesz z nami. Oczywiście przyjechałem i to było straszne. Nie dość, że nie latałem, to jeszcze wieczorami musiałem studiować, jak inni polatali, żeby to odpowiednio punktować. Pełna frustracja! Na szczęście w tych zawodach przygotowano pokazową konkurencję dla sponsorów: lądowanie na celność. Koledzy mi także zaproponowali udział w tej konkurencji, no i uczciwie ją wygrałem! Ja, kulawy! Dla nas wszystkich to było: Alleluja! Jednak się da! A skoro tak, to wszyscy zaangażowaliśmy się w to latanie na poważnie. Kumple zbudowali platformę startową, wózek startowy. Praktyka pokazało jednak, że to nie ma sensu, bo i tak do wózka startowego jest potrzebny ktoś, kto mnie asekuruje, żebym nie spadł przy rozpędzaniu. Równie dobrze wystarczą ludzie, którzy mnie na chwilę podniosą, a oszczędzimy sobie całej techniki i logistyki.
BP: Wzruszające! No ale wkrótce sam zacząłeś pomagać innym po wypadkach, ucząc ich pilotażu paralotni. Jak się ten pomysł narodził?
Po wypadku każdemu potrzebny jest ktoś, kto pokaże, jak sobie radzić na wózku. Fizjoterapeuta nie jest wiarygodny. Jeśli biega po drabinkach, a potem wskakuje na wózek i pokazuje, że można zjechać na nim po schodach, to patrzysz na tego cyrkowca i myślisz: co ty mi tu będziesz! Ale kiedy przyjedzie ktoś, kto sam żyje na wózku, i on ci pokaże, że da się wjechać i zjechać po schodach, to mu uwierzysz. Po sobie wiedziałem, jakie to pomocne, więc początkowo, żeby oddać tę pomoc, sam zostałem instruktorem aktywnej rehabilitacji. Jeździłem na obozy przygotowujące do życia na wózku i już tam namawiałem innych kulawych do latania, ale bez większych sukcesów. Pewnego dnia na rehabilitacji spotkałem Adama Czeladzkiego, który latał na szybowcach i miał wypadek. Adam powiedział: „Ja ciebie znam, latasz dalej, chociaż się połamałeś! Przestań latać na tych szmatach i zacznij latać na czymś porządnym!”. Odpowiedziałem mu: „Dobra, dobra, to się nie da zrobić. Szybowiec to milion złotych”. Na co on: „Ja to załatwię!”. No i załatwił, choć trwało kilka lat i wymagało dużo pracy. A kiedy było już na czym latać, to licencję pilota szybowcowego zrobiłem w rok. Dla mnie to była okazja, żeby się rozwijać. Po wypadku zrobiłem licencję motolotniową, ale latanie z silnikiem to jednak mała satysfakcja. Za to pokonanie grawitacji bez silnika to jest coś! A szybowiec też go nie ma.
BP: Ze złamanym kręgosłupem nauczyłeś się latać na szybowcu?
JJ-R: Służyłem trochę jako świnka doświadczalna, żeby udowodnić, że kulawy może się nauczyć latać. Bo od początku chcieliśmy z Adamem uruchomić program szkoleń lotniczych dla kulawych – na szybowcach i paralotniach. Te paralotnie oczywiście ja do niego dopisałem, ale to miało duże uzasadnienie, bo nauka po prostu jest łatwiejsza i tańsza. Mogliśmy dzięki temu nauczyć latać więcej ludzi i ponieść mniejsze koszty. Napisaliśmy program, zaprzyjaźniona fundacja wystąpiła o pieniądze do PFRON-u i tak się zaczęło.
BP: Te pieniądze na pewno poszły na rehabilitację? Czy na… zabawę?
JJ-R: No właśnie, latający kulawi to wcale nie jest jakaś fanaberia, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać! Rehabilitacja nie polega tylko na ćwiczeniach fizycznych, często nawet ważniejsza jest rehabilitacja społeczna, rozumiana jako budowanie zaufania do siebie, wiary w możliwości, jakie mamy nadal, mimo kalectwa. A to najtrudniejsze. Zazwyczaj buduje się je na psychoterapii, ale to trwa czasem latami i ma różny skutek. Tymczasem latanie ma to do siebie, że jak pierwszy raz sam uniesiesz się w górę, to czujesz taką radość życia, że o niczym innym nie myślisz, tylko o tym, co dałaś radę zrobić. Widziałem od tego czasu nie raz, jak ludzie odzyskiwali chęć do życia, radość życia! Udało się nam już przez te kilka lat nauczyć pilotażu wielu ludzi po wypadkach, dzięki czemu mamy kolegów, z którymi możemy latać! Chłopak, z którym byłem w Alpach na zawodach dla kulawych (bo takie też już są!), to właśnie jeden z moich pierwszych wychowanków.
BP: Stomia, wózek itp.? Jak z tym żyć?
JJ-R: Problem tkwi w głowie, bo patrząc bez emocji, to tylko techniczne ograniczenia. Od strony emocji to jednak doświadczenia graniczne. Jeśli więc sobie z nimi poradzimy, dodają nam sił. Warunkiem jest powrót do normalnej aktywności. Przekonanie: „Już nigdy nie będę żył normalnie, jestem chory, nieszczęśliwy”, albo: „Nie będę się uczył jeździć na wózku, ja takiego życia nie akceptuję. Będę tak długo ćwiczył, aż zacznę chodzić, i wtedy wyjdę z domu i wrócę do życia”. Zaczęliśmy prowadzić aktywną rehabilitację po to, żeby ludzie nie wpadali w taką pułapkę. To nie działa, choćby dlatego, że często po prostu nie da się odzyskać pełnej sprawności, a bez sensu stracić pół życia, żeby się o tym dowiedzieć. Po prostu trzeba żyć, jednocześnie się rehabilitując. Uczymy się żyć, żyjąc, nie ma inaczej. Trzeba brać z życia tyle, ile to w danej chwili możliwe. Dzięki temu uczymy się, jak to robić i możemy sięgać coraz dalej. A więc najlepsza metoda powrotu do życia polega na tym, że się żyje. Nie czeka się na życie, nie uczy się go, ale żyje i uczy żyć – żyjąc.
BP: Najtrudniejsze pytanie: jak jest z twoim ciałem po wypadku?
JJ-R: Poniżej pasa nie mam czucia. A więc też nie panuję nad fizjologią. Stomii nie mam. Mam woreczek, ale jeśli on się zagnie, przesunie, to mogę się obsikać albo zrobić kupę. Ale nie siedzę w domu z tego powodu.
BP: A seks? Już na wózku rozwiodłeś się i kolejny raz ożeniłeś. Czy na seksie postawiliście krzyżyk i znajdujecie radość w czułości itp.?
JJ-R: Człowiek jest istotą psychofizyczną i to, że kogoś kochasz psychicznie, musi mieć swoje odbicie fizyczne. Oboje tak myślimy. Teraz na szczęście mamy tabletki, które – co prawda nie wracają mi ani czucia w członku, ani ejakulacji – ale dają wzwód. I jestem szczęśliwy. Bez przesady odzyskałem połowę mojego życia. Wśród lotników częstym dowcipem jest roztrząsanie, czy więcej radości daje seks, czy latanie – a ja już nie muszę wybierać i zadowalać się połową Jestem już cały i bardzo szczęśliwy, że udało mi się uratować seksualność.
BP: Czy ten wypadek czegoś cię nauczył?
JJ-R: Z jednej strony niewiele, skoro jeszcze dwa razy złamałem nogę, latając, a to znaczy, że nadal daję się ponieść emocjom, daję się zaślepić pięknu. Ale z drugiej, to dzięki temu napędowi do życia, żyję i nadal latam…