Lulla la Polaca
Wywiad z Andrzejem Szwanem
Rozmawia: Michał Olszański
Lulla la Polaca to energetyczny i wspaniały 82-letni Andrzej Szwan ‒ najstarsza drag queen w Polsce, która w jesieni życia rozpoczęła estradową karierę.
Michał Olszański: Jest pan na scenie od niewielu lat. Zaledwie 10 lat temu Wietnamczyk Kim Lee zaprosił pana do swojego show.
Andrzej Szwan czyli Lulla: Tak, dokładnie. I od tego czasu zaczęła się moja lekka estradowa przygoda, która trwa do dzisiaj. Mam nadzieję, że będzie trwała jeszcze dłużej. A przy takim wsparciu, jakie niesie mi Kim, czuję się w obowiązku za to podziękować. Jednocześnie cieszę się, że jeżeli cokolwiek przygotowuje, to pamięta o mnie i zaprasza mnie do tego przedsięwzięcia.
MO: Drag queen. Panie Andrzeju proszę przybliżyć, co to jest drag queen?
Lulla: Czasami publiczność uważa, że ktoś, kto się pokazuje na scenie w roli drag queen, to albo jest osobą transseksualną, albo dziwakiem, który się lubi przebierać. To wcale nie o to chodzi. Chodzi o to, że my, idąc na scenę, przygotowując się czasem wiele godzin do rozpoczęcia programu czy występu, musimy poświęcić na to wiele czasu. Traktujemy to bardzo poważnie. Ludziom wydaje się, że zarzucili coś na siebie, wyszli na scenę, troszkę pofikali, pokazali się w jakiejś sytuacji śmiesznej i na tym jest koniec. Nie! Drag queen to jest rozdział w życiu każdego z nas, bo na co dzień jesteśmy normalnymi ludźmi, którzy żyją jak cała reszta społeczeństwa. Urzędnicy, sędziowie, kominiarze, policjanci, lekarze. Tworzymy to samo środowisko, to samo społeczeństwo. I uważam, że ludzie, którzy nie rozumieją pojęcia drag, chcieliby nas w jakiś sposób zamknąć w nawiasie i wyłączyć z ogólnego życia społecznego. Nie. My jesteśmy tacy jak każdy Polak. Każdy, kto idzie na studia, każdy, kto idzie do pracy, jak każdy, kto idzie wypełnić swoje obowiązki.
MO: Zaraz, zaraz. To nie jest do końca tak. Ci wszyscy, o których pan mówi, nie przebierają się za kobiety, nie nakładają makijażu, ponieważ uważają, że to jest rodzaj, użyjmy tu tego słowa, czegoś nienormalnego, czegoś nieakceptowalnego. Nawet powie ktoś, że to zboczenie.
Lulla: No właśnie. Czy to jest rodzaj zboczenia? Mnie i moich przyjaciół, z którymi pokazuję się na scenie, obraża tego rodzaju określenie. Nie można pozwolić na to, że ktoś, kto idzie przygotować się do tego programu, ma być przez kogoś pierwszego lepszego nazwany zboczeńcem. To nas może tylko zaboleć i zniechęcić do pracy artystycznej. Ja do tej pory w okresie pokazywania się na scenie czy estradzie, na szczęście, nie doznałem takiego uczucia. Ale muszę tu wtrącić jedno zdanie. Kiedy usłyszałem, jak jeden z ministrów naszego rządu, kiedy ja i większość gejów w Polsce maszerowaliśmy w paradzie równości, powiedział , że idą sodomici, to poczułem się publicznie obrażony. Uważam, że takie słowa z ust ministra nie mają prawa padać, dlatego że my nie jesteśmy sodomitami, jesteśmy normalnymi ludźmi, będącymi po prostu częścią społeczności LGBT i chcemy być uważani za takich samych ludzi jak ci, którzy nas na tej ulicy w czasie parady obserwują. Zresztą bardzo często doświadczam tego, że podchodzą do mnie w czasie parady młodzi i starsi ludzie i dziękują mi osobiście za to, co robię ‒ że jestem drag queen i wspieram ruch LGBT. Proszą o wspólne zdjęcie.
MO: Ta skandaliczna wypowiedź, o której pan mówi, została jednoznacznie oceniona i nie wracajmy do takich historii. Nie zajmujmy się marginesem. Natomiast wracam do samej drag queen. Z angielskiego to znaczy dress like a girl, czyli chodzi o przebranie za kobietę. Na ogół są to mężczyźni, ale są też drag king, czyli kobiety, które się przebierają. Zawsze jest to na maksa przerysowane. Przyzna pan, że kobiety nie wyglądają tak na co dzień jak pan, kiedy wychodzi na scenę jako Lulla la Polaca, czy jak Kim, kiedy wychodzi na scenę.
Lulla: Oczywiście. Chcemy pokazać, że to nie tylko przebranie za kobietę, ale to jest nasz styl pokazania się na scenie. Przerysowanie makijażu, te podwójne rzęsy, ten brokat na policzkach, te wysokie obcasy, ta kreacja, którą czasami komponujemy sami czy same, bo też można użyć takiej formy, to czyni z nas drag queen. To jest pomysł artystyczny. Poza tym, jeżeli robimy sobie jakiś podkład muzyczny, to musimy chociaż, nie w głosie , bo to nigdy nie jest możliwe, ale w stroju czy w rekwizytach, upodobnić się do osoby, w którą w tym momencie się wcielamy.
MO: Mam taką propozycję, panie Andrzeju. Spróbujmy wyobrazić sobie taki spektakl i przygotowania do niego. Siada pan w swojej garderobie przed występem na ile godzin przed wyjściem na scenę?
Lulla: Żeby się dobrze przygotować do tego rodzaju występu, to minimum trzy godziny. A jeżeli to ma być już takie perfekcyjne, a zawsze to czyni ze mną Kim Lee, to nawet przeciąga się do czterech godzin.
MO: A zatem trzy godziny w garderobie. Zaczyna pan od twarzy?
Lulla: Zaczynam od brwi, które trzeba zakleić, te nasze męskie brwi. I podnieść potem tuszem i kreską do wysokości brwi kobiecych. Sama kreska wymaga podklejenia najpierw tego wszystkiego. To musi wyschnąć, musi nabrać takiego wyrazu, że ja tych normalnych brwi na sobie nie mam, bo mam potem narysowane te, które noszą kobiety.
MO: Do tego dochodzi bardzo wyrazisty makijaż ‒ usta, oczy, policzki, prawda?
Lulla: Najpierw idzie pierwsza warstwa podkładu, potem idzie kolejna warstwa podkładu, potem idzie puder, sypki ‒ taki, jakiego używały nasze mamy czy babcie. A jednocześnie powstaje już pierwszy zarys twarzy, czyli podkreślenie kości policzkowych, zwężenie troszkę twarzy, bo zawsze twarz męska się układa inaczej niż twarz kobieca. I to wszystko wymaga ogromnego nakładu pracy i czasu. Ja nigdy sobie nie pozwoliłem na to, żeby wyjść z marszu, przypudrować nosek i wyjść na scenę. Jestem drag queen i to zobowiązuje. Inaczej byłoby to parodiowanie tego, co robią prawdziwe drag queens, w Polsce, w Europie i na świecie.
MO: W skali świata to scena artystyczna niezwykle kolorowa i ciekawa. Idźmy dalej. Teraz trzeba coś założyć na głowę. Peruka?
Lulla: Najpierw rzęsy. Bo rzęsy są najważniejsze. Trzeba te rzęsy dobrze dopasować do rzęs naturalnych. Często gęsto bywa tak, że trzeba nałożyć na te już pierwsze sztuczne rzęsy kolejne, żeby naszą twarz ze sceny publiczność mogła lepiej widzieć. I dopiero wtedy zakładamy perukę.
MO: Widziałem taką wersję Lulla La Polaca, kiedy miał pan blond kręcone włosy, a na tym różowy toczek. To jest taki rozpoznawczy znak?
Lulla: Tak, ale to był znak rozpoznawczy do specjalnego nagrania. Chodziło o szycie polskiej flagi z okazji stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości. I to było bardzo fajne w przygotowaniu i fajne potem w czasie rozmowy z redaktorem Rafałem Betlejewskim. Ale do pokazu na scenie z ruchem, z wykonaniem piosenki i powiedzmy z jakimś tanecznym pas, to ten rodzaj przebrania, który był prezentowany w czasie tamtego nagrania, nie pasuje do występu na przykład w klubie Kalinowe Serce, czy w innych miejscach.
MO: No dobrze, to teraz poczujmy atmosferę takiego występu. Gdzieś w tle sączy się bardzo lubiana przez pana Hanna Banaszak. Pan już jest przygotowany do występu. Twarz, głowa, piękna sukienka, wysokie obcasy. Wychodzi pan na scenę i co się dzieje?
Lulla: Najpierw rozlegają się brawa. Lekka trema. Czy się uda, czy się nie pomylę, czy wszystko będzie tak, jak ustaliliśmy przed występem? Zawsze moim aniołem stróżem jest Kim, która jest gdzieś w tle, za kurtyną czy w kulisie, i dodaje mi otuchy. I to na ogół się udaje. Ja śpiewam piosenkę Hani Banaszak, aplauz! Po mnie ma występ Kim Lee. Nasze występy są bardzo serdecznie przyjmowane. Dostajemy gromkie brawa.
MO: Pański występ polega na zaśpiewaniu piosenki Hanny Banaszak i zaprezentowanie pewnego ruchu scenicznego. Pan się czuje wtedy kobietą na scenie?
Lulla: Absolutnie tak! Wchodzę w tę postać i uważam, że uciekam od Andrzeja, tego na co dzień, tego który musi zrobić zakupy, umyć się, pójść do fryzjera, posprzątać mieszkanie. Czuję się tak, jakbym był Hanną Banaszak i chciał w jakiś sposób, może nie naśladować zupełnie, bo to jest niemożliwe, ale naśladować najlepiej i bez cienia pruderii. To wszystko jest dopracowane.
MO: Po takim występie jest pan bardzo zmęczony. Tak jakby pan przebiegł 400 metrów.
Lulla: Tak, dokładnie. Człowiek wtedy wraca do garderoby, siada na fotelu czy krześle, lub na taborecie, bo różne są warunki w różnych garderobach i mówi: „O rany boskie. Udało się”. Duży oddech. Może drink jest gdzieś pod ręką. Jak nie, to chociaż szklanka wody.
MO: Kiedy rozmawiacie ze sobą w garderobie czy w czasie przygotowań, czy po spektaklu, zwracacie się do siebie w formie żeńskiej?
Lulla: Zawsze. Kim się zwraca do mnie Lulla, ja zawsze mówię ‒ moja miła Kim.
MO: Pan jest najstarszą w tej chwili drag queen w Polsce, która występuje?
Lulla: Tak, i to mnie bardzo cieszy. Młode dziewczyny, koleżanki drag, potrafią podejść i powiedzieć: „Lulla, to czego się uczymy od ciebie, to jest wspaniałe. To, co przekazałaś w różnego rodzaju publikacjach, to nas uczy pokory, a jednocześnie podziwu dla twojej osoby”. Wydaje mi się, że dopóki będę mógł i będę w jakiś sposób potrzebny tej młodej generacji drag queens, to na pewno nie odwrócę się od nich, a wręcz będę im zawsze służył swoją osobą i swoją pomocą.
MO: Do piosenki To jest Ameryka w wykonaniu Agaty Kuleszy i Jazz Bandu Młynarski‒Masecki ma pan specjalną inscenizację, kiedy wychodzi pan w stroju pięknie ubranej kobiety.
Lulla: Tak, dokładnie. Mam duży, duży, naprawdę duży kapelusz z czarnym strusim piórem. Na pierwsze dźwięki, które gra zespół Młynarski‒Masecki, wchodzę z walizką i mam ze sobą amerykańską flagę, ale na razie ukrytą, zwiniętą. I w momencie, kiedy zaczynamy, opieram się o tę walizkę i śpiewam: „Odpowiedzcie mi, panowie, kiedy ja się wreszcie dowiem, co to jest to słynne USA?”
MO: A skąd pseudonim Lulla la Polaca?
Lulla: To jest dziwna historia. Zaczęło się od Luli. Był rok 1977 w teatrze Syrena, który prowadzili wspaniali twórcy i literaci ‒ dyrektorzy Gozdawa i Stępień, był program rewiowy, w którym, między innymi gościnnie występowała Violetta Villas, ale również Irena Santor, Stefcia Górska, Lopek Krukowski. Byłem na widowni z grupą moich przyjaciół i, nie pamiętam kto, czy Lidia Korsakówna, czy może właśnie Stefcia Górska śpiewała piosenkę Zuli Pogorzelskiej: To Zula, to Zula w futerko się otula. Skończył się spektakl i wtedy jeden z moich przyjaciół, Zbyszek, powiedział: „Musimy to zmienić, to nie Zula, to Lula w futerko się otula”. I spojrzał wymownie na mnie. I tak się zaczęło. Po tym spektaklu. I w tym pseudo Lulla trwałem przez wiele lat. I oto zostałem zaproszony przez mojego wielkiego przyjaciela Marka Kellera do Madrytu na wystawę rzeźb i rysunków jego meksykańskiego przyjaciela Juana Soriano. Umówiliśmy się, że ja dolecę z Warszawy, a Marek z Paryża. I spotkamy się w Madrycie. Metrem przyjechałem na umówioną stację i tam się spotkaliśmy. Poszliśmy na spacer. I naraz widzę plakaty, na których Hiszpanki przybierają pozę do flamenco, a pod spodem jest napisane, że to Lulla la Polaca przyjechała tu na koncert. To było dla mnie niesamowite. Aż wstrzymałem oddech. Marek zrobił taką siurpryzę, jak to się mówi, żeby w ten sposób mnie przywitać. I od tamtego momentu stałem się Lulla la Polaca. Ten afisz wisi w moim domu, został oprawiony pod szkłem i jest moim talizmanem.
MO: I od tych kilku ładnych lat Lulla la Polaca ma kilka występów rocznie, bo to nie jest tak, że pan jest cały czas na scenie.
Lulla: Nie, nie, nie. Są od tego młode moje koleżanki, niech one się prezentują , niech dojdą w swojej karierze do takiej perfekcji, jaką można osiągnąć przez tego rodzaju występy.
MO: Teraz mam taką prośbę panie Andrzeju, żebyśmy troszkę popatrzyli na pańskie życie, i wtedy zrozumiem, jak to się dzieje, że w pewnym momencie wybrał pan taką swoją estradową wersję, jak Lulla La Polaca. Pan urodził się jeszcze przed wybuchem II wojny światowej?
Lulla: Dokładnie 16 sierpnia 1938 roku w klinice przy ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie.
MO: Powstanie przeżył pan na szczęście po prawej stronie Wisły?
Lulla: Tak, po prawej stronie Wisły, na Grochowie.
MO: A pamięta pan sowietów? Armię czerwoną, która weszła na Pragę?
Lulla: Nie bardzo pamiętam, ale mam wspomnienie z czasu powstania, choć miałem zaledwie kilka lat. Ojciec był w AK, działał w podziemiu, pamiętam taki moment, że wrócił do domu cały w fekaliach, bo uciekali przed goniącymi ich żandarmami i z kolegą wskoczyli do otworu z szambem i przetrwali cała ten pościg w szambie. Ojciec wrócił do domu cały w takich bardzo źle pachnących ciuchach i to zapamiętałem. Był też taki moment, że powieszono na klatce schodowej ogłoszenie, że matki z dziećmi mają stawić się na ulicy Skaryszewskiej, gdzie był obóz przejściowy, skąd wywożono Polaków w różnych kierunkach, głównie do obozów śmierci. Mieliśmy sąsiadkę nad nami, która przyszła do nas do domu, kiedy mama się szykowała ze mną na tę zbiórkę. Ona mówi: „Pani Janino, proszę przyjść do mnie na górę, ja panią troszkę postarzę”. I co ona zrobiła? Zapaliła świeczkę i korek z butelki osmaliła nad tą świecą, zrobiła mamie jakieś sińce pod oczami, zrobiła jej jakieś ciemne plamy i myśmy wyszli. Mama mnie wzięła za rękę, miałem wtedy 5 lat. Poszliśmy w stronę ulicy Grochowskiej, gdzie była zbiórka, i miano nas zabrać na Skaryszewską. Na takim zwykłym drewnianym taborecie siedział Ukrainiec w mundurze, zatrzymał matkę i mówi: „Dokąd ty się z tym dzieciakiem wybierasz? Wracaj do domu”. Wróciliśmy. I pewnie dlatego mogę z panem redaktorem dziś rozmawiać.
MO: Przejdźmy do roku 1956, bo wtedy przygotowywał się pan do matury. To taki ważny moment w pańskim życiu, kiedy dostrzegł pan, że nie jest do końca taki sam jak inni chłopcy.
Lulla: Tak, dokładnie. Nie zapomnę takiego spotkania z jednym z moich imienników, Andrzejem. Robiliśmy powtórkę z chemii albo fizyki i siedzieliśmy na kanapie, nawet nie u mnie, tylko u niego w domu, mieszkał w blokach na Podskarbińskiej, przy kinie Pierwszy Maja. I raptem zbliżyliśmy się do siebie, jakieś takie niby niezręczne i niezamierzone przytulenie, ale to przytulenie trwało. Byliśmy objęci i tak bez słów zaczął się męsko-męski pocałunek.
MO: Przestraszył się pan? Bał się pan tego w sobie?
Lulla: Nie, chyba się nie bałem. Ale tak sobie pomyślałem, jak to będzie? Czy on się odważy na przykład powiedzieć następnego dnia w klasie, że coś takiego między nami zaistniało? Oczywiście nie miało to nigdy miejsca. Znając jego późniejsze losy, wiem, że się ożenił, miał dwoje dzieci itd. Nigdy się z tym tematem nie zdradził. Muszę wrócić jeszcze do okresu przedmaturalnego. W domach, po tamtej stronie Wisły, czyli na Pradze, nie było centralnego ogrzewania, we wszystkich mieszkaniach były piece kaflowe i co jakiś czas przyjeżdżały przydziały węgla. Furman przywoził ten węgiel furmanką zaprzężoną w dwa konie. Ten węgiel zwalono przed klatką schodową i trzeba go było do piwnicy przetargać, że tak powiem. W tym domu, gdzie mieszkałem, miałem kolegów, ja byłem w ósmej klasie, oni w dziewiątej, niektórzy już robili maturę. Wymiennie ten węgiel sobie pomagaliśmy znosić, taka wspólna praca, sąsiedzka pomoc. A po robocie musieliśmy się umyć, bo byliśmy zakurzeni, zabrudzeni, czarne ręce, buzie w pyle węglowym. Zazwyczaj odbywało się to w ten sposób, że myło się w łazience u chłopaka, do którego ten węgiel był znoszony. Tak się złożyło, że w tym przypadku, o którym mówię, to był węgiel dla nas. I pomagali mi w tym Bogdan Rytel i Henio Szelenberg, jeden mieszkał piętro wyżej, ten drugi był sąsiadem moim przez ścianę. Trzeba było się wykąpać, więc Idziemy do łazienki i do wanny. Kabin prysznicowych nie było, nikomu się o czymś takim nie śniło, nie wyobrażało. A jak trzech chłopaków w wieku 17, 18 lat wchodzi do wanny, to się powinni siebie krępować. Ale tu nie następuje żadne skrępowanie, jeden drugiemu pomaga, namydla plecy, spłukuje wodą. Dotykam po raz pierwszy czy drugi chłopaka, który jest nagusieńki i czuję w tym przyjemność. Mam pierwszy sygnał, że ja jestem inaczej ukierunkowany, że interesuje mnie męskie ciało, mężczyzna jako taki.
MO: I co, nie miał pan obaw? Pomyślał pan, skoro tak jest, muszę iść za tym?
Lulla: Tak, muszę iść za tym i chyba tak będzie lepiej, tak będzie wygodniej, bo stwarzać pozory, że jestem zainteresowany dziewczyną czy koleżanką, to będzie sztuczne.
MO: A kiedy znalazł pan pierwszego partnera?
Lulla: Próbowałem bez sukcesu dostać się do szkoły teatralnej, ale musiałem iść do pracy, bo mama była po ciężkiej operacji, ojciec został bez pracy, więc na mnie spoczywała pomoc w gospodarstwie domowym, żebyśmy się mogli jakoś utrzymać. Pracowałem w tej samej firmie, w której pracował mój ojciec. Kiedyś pojawił się nowy szef działu ekonomicznego. Minąłem się z tym człowiekiem na schodach i w mgnieniu sekundy wymieniliśmy się spojrzeniami. Facet był niebywałej urody. Dość szybko stworzyliśmy związek, który trwał jakiś czas. On był modelem cudownej Mai Berezowskiej i pozował jej do wielu rysunków.
MO: I to był pański pierwszy partner? Taki od serca?
Lulla: Tak. To był pierwszy partner od serca. Ale zdarzały się też przygody tramwajowo-autobusowe. Już wtedy wiedziałem, co to znaczy zaczepianie się, takie właśnie w środku komunikacji.
MO: Był czas, kiedy bycie gejem w Polsce było wręcz ścigane. Były słynne akcje podejmowane przez milicję, jak choćby HIACYNT. Były różne zdarzenia. Dla pana, jako geja, kiedy było najgorzej?
Lulla: Kiedy było najgorzej? Trudna odpowiedź, bo kiedy było bardzo źle, mnie nie było w Polsce, byłem za granicą. Pamiętam taką historyjkę, istotną w życiu gejów w Warszawie. Był sylwester 1977 roku, jeżeli się nie mylę. Ustalono, że w eleganckim mieszkaniu przy placu Unii Lubelskiej odbędzie się duży sylwester, w którym uczestniczyć będą sami geje, ma być ich około 40. Oni się tam zebrali, żeby przywitać nowy rok. Tuż przed północą na plac Unii podjechały milicyjne suki. Musiał być wśród tych 40-tu gejów tak zwany TW, bo mieli namiar na to mieszkanie. Zgarnęli tych 40-tu chłopaków i zabrali do poszczególnych komend. Podobno najwięcej pojechało do komendy na Wilczej. A tam dawano wycisk. Pamiętam, że nawet kogoś zapytano, a co z Lulą. I padła odpowiedź, że mnie nie ma, że ja jestem na kontrakcie. Miałem szczęście.
MO: A pana fani mają szczęście, że nadal jest pan w świetnej formie, czego dowodem jest ostatni występ podczas benefisu Lady Brigitte w Łodzi 8 lutego.
Lulla: Wystąpiłem w duecie z Sisi i zaśpiewałyśmy piosenkę, która otworzyła cały dwugodzinny show z udziałem dwudziestu drag queens. Ponad 600 osób na sali zgotowało nam prawdziwą owację. A ja, jako najstarsza w tym gronie, byłam bardzo, bardzo wzruszona.