Jacek Śmigielski

W życiu zawodowym stosuje dwa kompasy moralne. Pierwszy, przekazany przez babcię: „pomóż komuś dziesięć razy, a może i ty doczekasz raz pomocy”, drugi, autorstwa nauczyciela akademickiego: „traktuj każdego pacjenta, jak matkę lub ojca.” W relacjach z pacjentami czuje się jak ryba w wodzie i to nie jest zasługa znakomitych umiejętności pływackich, ale niezwykłej intuicji, cierpliwości oraz doświadczenia. W szczerej rozmowie profesor Jacek Śmigielski opowiada o moralnych dylematach, a także o tym, czy warto być przyzwoitym.

2.jpg
 

Magdalena Łyczko: W czasach nastoletnich był pan świetnie zapowiadającym się pływakiem. Czy gdyby nie medycyna, zostałby pan mistrzem olimpijskim?

Jacek Śmigielski: Nie. Gdy miałem dziewiętnaście lat, byłem już w stanie ocenić swoje realne możliwości. Pływanie sprawiało mi niesamowitą frajdę, ale wiedziałem, że olimpijczykiem nie zostanę.

Największe osiągnięcie, to trzecie miejsce na Mistrzostwach Europy Wschodniej. Potem przyszedł moment, by zająć się czymś innym, co też będzie dawało przyjemność i w czym będę mógł się realizować.

MŁ: Od pływania do medycyny trochę daleko…

JŚ: Miałem zostać trenerem pływania. Chodziłem do klasy o profilu sportowym. Bardzo dobre wyniki na maturze i osiągnięcia sportowe dały mi indeks do Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie.

Rodzice zagrali ze mną va banque: „Synu, jest taka akademia, medyczna, w Łodzi, może chciałbyś się sprawdzić? Jesteś już studentem, przecież nic nie ryzykujesz… Poczułem, że to może być wyzwanie, a ja lubię współzawodnictwo. Sprawdziłem się, zdałem egzaminy i jestem lekarzem, a przy okazji sześciokrotnym mistrzem świata medyków w pływaniu.

 

MŁ: Wybór specjalizacji był trudny?

JŚ: Jak w większości rzeczy w życiu, zadecydował o tym przypadek. Podczas studiów bardzo podobała mi się praca neurochirurgów, mój sportowy duch i umiejętność pokonywania przeszkód oraz wspinania się coraz wyżej podpowiadały mi, że to będzie najlepsze. Z czasem równie atrakcyjna wydała mi się chirurgia i przy niej zostałem. Powiem pani, że dziś, nawet po tylu latach, nic bym nie zmienił i nie ma we mnie chęci, by się zatrzymać w rozwoju.

MŁ: Za co lubi pan swoją pracę?

JŚ: Najciekawsze w tej pracy jest to, że każdy dzień jest inny od poprzedniego. Lubię ją za nieprzewidywalność. Nie wyobrażam sobie siebie w stale powtarzanych rytmach, od godziny do godziny jak w Dniu świstaka. Każdy pacjent jest inny, choroba jest inna i operacja też. Każdy inaczej reaguje na pewne bodźce, gesty, interakcje, które podejmuje się z chorym. Chirurgia to dziedzina medycyny z dużą dynamiką procesu leczenia. Można człowiekowi pomóc w zasadzie tu i teraz. Przychodzi pacjent i następnego dnia lub w krótkim okresie wychodzi i najczęściej jest zdrowy. W przeciwieństwie do leczenia dermatologicznego, psychiatrycznego czy innych terapii zabiegowych, gdzie leczenie trwa tygodniami, jak nie miesiącami, tu można szybko zobaczyć, poczuć efekt.

MŁ: Kiedy po blisko trzydziestu latach w zawodzie wchodzi pan na salę operacyjną, to o czym pan myśli?

JŚ: Sala operacyjna to miejsce, jedno z niewielu, gdzie trzeba bardzo tłumić myśli i emocje, zarówno pozytywne, jak i negatywne, bo przeszkadzają. Często żartuję z pacjentami, że jestem jak mechanik samochodowy – mam na stole chorobę, otwieram maskę, sprawdzam, dlaczego silnik nie działa, i podejmuję decyzję o naprawie. Otwieram brzuch czy klatkę piersiową i muszę rozwiązać problem.

MŁ: Skąd pan wie, czy podejmuje słuszną decyzję?

JŚ: To chyba lata nauki, doświadczenia i pewne predyspozycje osobowościowe. Poza tym leczenie to nie są cuda. Wielokrotnie powtarzam, że nie jestem w stanie uzdrowić kogoś, kogo uzdrowić nie może medycyna, mimo że wyobraźnia pacjenta może podpowiadać coś innego. Dlatego muszę mówić prawdę, na czym polega choroba, przedstawiam możliwości leczenia i to pacjent podejmuje decyzję, jaki sposób leczenia wybiera. Każdego dnia słyszę pytanie: „a pan co by wybrał?”. To dla lekarza najtrudniejsze z możliwych pytań. Mam świadomość, że pacjent chce to ode mnie usłyszeć, ale nie mogę podjąć za niego tej decyzji.

MŁ: Jednak decyzję jakąś trzeba podjąć…

JŚ: Opowiem pani, jak to wygląda. Przychodzi pacjent z problemem choroby nowotworowej, odwiedził już trzy różne szpitale i usłyszał, że nic nie da się zrobić. Zerkam w dokumenty, ma wszystkie aktualne badania, nie jest w podeszłym wieku i ma pełną diagnostykę., Wiem, że trzeba zrobić bardzo rozległy zabieg, wyciąć dwa, trzy sąsiadujące ze sobą narządy. Efekt będzie taki, że to upośledzi funkcjonowanie całego organizmu, ale nie ma w tych dokumentach ani jednej informacji, która dyskwalifikuje pacjenta z tego zabiegu – poza trudnością samej operacji. Tłumaczę pacjentowi, że gdybym miał 10 osób chorych jak pan, to z założenia, jeżeli zoperuję każdego z was – czterech może umrzeć na stole operacyjnym albo po zabiegu, albo po wyjściu do domu. Z różnych powodów, bo taka jest statystyka. Ale sześciu z was uda się wyciąć to, co trzeba… i przedłużę im życie. Inną opcją jest brak podjęcia działania i wszyscy umrzecie; pytanie tylko kiedy? Jeden pacjent odbierze, że 60% szans, to jest coś i warto spróbować, dla innego 40% powikłań śmiertelnych będzie za dużym ryzykiem i nie zgodzi się na operację. Pacjent ma możliwość podjęcia decyzji. Kiedy słyszał w trzech różnych miejscach, że nic nie da się zrobić, to dla niego te 60% jest jak lot na Księżyc! Ja bym podjął takie ryzyko.

3.jpg
 
4.jpg
 

MŁ: W internecie znalazłam mnóstwo opinii na pana temat, najwięcej z nich mówiło o tym, że pan nie kłamie i sprawia, że pacjent czuje się ważny. Zacytuję dwa: „lekarz, który potrafi sprawić, że pacjent nie czuje wielkiego wstydu przed tymi niezbyt łatwymi i przyjemnymi badaniami”, „wreszcie czułem się jak pacjent, a nie śmieć”.

JŚ: To bardzo miłe, że ktoś pisze takie słowa po spotkaniu ze mną. Często zgłaszają się do mnie firmy, które proponują mi pisanie opinii na mój temat. Stanowczo przeciwstawiam się takim działaniom, bo to fałszowanie rzeczywistości. Ale cytaty, o których pani mówi, czyli opinie moich pacjentów, to sedno mojej pracy.

MŁ: Leczenie to nie cud, z etykietą bogów lekarze walczą od lat, a co ze znieczulicą? Jaka jest pana opinia na ten temat?

JŚ: W każdym zawodzie znajdzie pani ludzi z pasją i takich, których interesuje tylko stan konta. Niestety, w medycynie można wpaść w samozachwyt, bo pacjenci często postrzegają lekarzy jako cudotwórców. Ale powoli się to zmienia. Pacjenci są bardziej świadomi, mają wybór i nie powinni godzić się na bylejakość czy obojętność. Według mnie na znieczulicę nie ma miejsca w medycynie.

Czytałem kiedyś reportaż o pacjentach w RPA, tam podjęcie decyzji na temat pacjenta, może odbyć się na podstawie dwóch niezależnych opinii lekarskich. W naszym kraju – z całym szacunkiem do wielu wspaniałych lekarzy – gdy pacjent chce skonsultować opinię z jeszcze innym specjalistą, jest to źle odbierane. Niestety, znakomita większość kolegów czuje się albo urażona, albo niedoceniona.

MŁ: Dlaczego tak jest?

JŚ: Nie wiem. Często namawiam pacjentów na dodatkową konsultację, bo nie chcę, by ktoś pomyślał, że Śmigielski to wyrocznia. Zawsze przekazuję pacjentom aktualną wiedzę medyczną albo najlepszą, jaką znam w tym zawodzie. To pacjent ma czuć się zaopiekowany i poinformowany. Kiedyś przeczytałem mądre słowa: Doświadczony jest bardziej ten, który popełnił albo widział więcej błędów. Nie jest dobre uczenie się na własnych błędach, choć one bardziej zostają w pamięci, sztuką jest uczyć się na błędach cudzych. Trzeba być bardzo dobrym obserwatorem.

MŁ: Jakie są pana obserwacje na temat stomii i faktu, że jest źle postrzegana społecznie?

JŚ: Zrobiono badania medyczno-socjologiczne, jak czują się pacjenci, gdy mają stomię i nie mają odbytu. Wynik był zaskakujący: więcej niż połowa powiedziała, że już się zaadoptowali do nowej sytuacji. A prawidłowo wykonana stomia jest łatwa do obsługi. Dlaczego? Bo stomia jest z przodu, a odbyt z tyłu. Jak człowiek widzi to, o co musi zadbać, umyć stomię, osuszyć, przykleić worek, to po pewnym czasie wydaje mu się to proste. A tak, podcieramy się na ślepo… mało kto, kto ma odbyt, myśli o tym na co dzień. Robi to z automatu. To paradoks, że to, co brudne i niewidoczne, bo z tyłu, jest akceptowalne, a gdy mamy to przeniesione na brzuch, to już jest to trudniejsze. Oczywistym jest, że każdy boi się nowej sytuacji, szczególnie gdy dotyczy ona zdrowia, i być może z tego to wynika. Ale już po 3-4 miesiącach większość stomików akceptuje stomię. Szybciej chyba jednak kobiety, trudniej jest mężczyznom. Na pewno grupy wsparcia np. STOMAlife pomagają zrozumieć problem i przekonują, że życie ze stomią nie traci wartości.

MŁ: Nie wszystkich pacjentów udaje się uratować. Pamięta pan pierwszego pacjenta, którego pan stracił?

JŚ: Nie pamiętam. Głowa wypiera takie doświadczenia, mam tylko jakieś slajdy śródoperacyjne. Miałem kilku pacjentów, których operowałem, jako człowiek z pięcio- czy ośmioletnim doświadczeniem w pracy. Wówczas operowałem pod okiem dużo bardziej doświadczonych kolegów i… tak, zdarzyło się. To jest gorzki smak tego zawodu. Dzisiaj trudno to wszystko ocenić, jestem dwadzieścia lat starszy, zmieniła się chirurgia i chyba nie ma większego sensu, by nad tym się zastanawiać. Większą korzyścią dla mojej pracy ma pochylenie się nad operacjami, które robiłem miesiąc lub dwa tygodnie temu. Często analizuję swoje operacje i zastanawiam się, czy na jakimś etapie mogłem zrobić coś inaczej, bo jeśli spotka mnie taka sama sytuacja w przyszłości, to będę wiedział, jak postąpić. To trochę jak z błędami w życiu codziennym, jeśli nie wiemy, że popełniliśmy błąd, nigdy nie będziemy w stanie go poprawić. Życie zawodowe nauczyło mnie, że nawet najdziwniejsza sugestia bądź propozycja jest warta rozważenia, bo może być w niej jakiś element, który można wykorzystać. Trzeba słuchać.

MŁ: Przeprowadza pan czasem bardzo trudne, intymne rozmowy z pacjentami. Jak można skrócić dystans między pacjentem a lekarzem?

JŚ: Trzeba być prawdziwym. Pacjenci krygują się, mówią: boli mnie z tyłu, tam między pośladkami. A ja muszę wiedzieć dokładnie: w środku czy na zewnątrz, z prawej strony czy z lewej. Gdy badam, też zadaję pytania. Gdy raz powiem: rozumiem, że ma pani problem w dupie i jakoś trzeba temu zaradzić, nagle otwierają się szerokie wrota, bo jest realnie i śmiesznie. Oczywiście, nie można tak mówić do każdego pacjenta, na ile można sobie pozwolić, trzeba wyczuć podczas pierwszych minut rozmowy. Ale większość osób akceptuje taką formę przekazu.

MŁ: Co w relacji chirurgpacjent jest najważniejsze?

JŚ: Współpraca. Lata pracy nauczyły mnie, że pacjenta do operacji trzeba przygotować. Są czynniki zależne od lekarza i są takie, które zależą od pacjenta. Jeżeli to przygotowanie z obu stron będzie dobre, to wtedy zdecydowanie rośnie szansa na sukces operacyjny. Wie pani, jakie jest najczęstsze pytanie pacjenta przed operacją, gdy umawiamy się na wizytę lub spotkanie?

MŁ: Kiedy wyjdzie do domu?

JŚ: Nie, to jest pierwsze pytanie, kiedy już jest w szpitalu. Nie pyta, jak przebiegła operacja, co zostało, zrobione, ile ma szwów… nic z tych rzeczy.

MŁ: To jakie jest pytanie przed operacją?

JŚ: Kiedy można zrobić tę operację? Moja odpowiedź jest zawsze taka sama: to zależy od pani/pana. Bo ja mogę operować teoretycznie jutro, jeśli pacjent jest przygotowany.

MŁ: Mówiąc o przygotowaniu, ma pan na myśli badania, czy chodzi o sferę psychiczną?

JŚ: Jedno i drugie. Sfera psychiczna jest bardzo ważna. Często jest tak, że dzwonią rodziny pacjentów i mówią, że mama, babcia czy wujek mają raka i o tym nie wiedzą, i proszę o tym nie mówić. Drodzy Państwo, tak nie można…

MŁ: Czyli nie ukrywać i mówić…

JŚ: Oczywiście, że mówić! Pacjent musi wiedzieć, z czym będzie walczył. Tylko trzeba to zakomunikować w odpowiedni sposób. Czasami rodzina pyta, czy może przyjechać na wizytę bez pacjenta, z samymi wynikami badań. Odpowiadam, że nie. Wolę poznać pacjenta, jego psychikę. Zrozumieć, czy on ma ochotę walczyć, czy choroba pozwala na walkę i czy pacjent jest do tego zdolny. To są czynniki, których przez telefon ustalić się nie da. Po dwóch zdaniach wiem, czy pacjent to jest fajterem, czy jest załamany i rodzina przyciągnęła go jak psa na smyczy, a on mówi: przyszedłem, bo rodzina chce mnie na siłę leczyć. To bardzo trudne, ale trzeba wytłumaczyć rodzinie, że niczego nie można robić na siłę, to dorosły człowiek i ma prawo zdecydować o własnym losie. Dlatego do gabinetu zapraszam pacjenta z rodziną, jeżeli chory sobie tego życzy. Ma to swoje dobre strony, gdyż percepcja ludzka jest ograniczona. Jest wiele badań socjologicznych mówiących o tym, że pacjent może przyjąć dziesięć procent tego, co usłyszy. Obecność bliskiej osoby czasami ułatwia komunikację. Kiedyś od jednego z moich nauczycieli usłyszałem: „jeżeli chcesz być dobrym lekarzem, to traktuj każdego pacjenta jak matkę lub ojca”. To jest niesamowite sformułowanie i wystarczy się go trzymać.

1.jpg

MŁ: Twierdzi pan, że trzeba mówić, ale czy zawsze jest pan szczery i ochoczo przekazuje najczarniejszy scenariusz?

JŚ: Jeżeli pacjent jest świadomy choroby, sprawa jest łatwiejsza, to znaczy, że w jakiś sposób już przetrawił trudną sytuację, trzeba mu pokazać drogę leczenia, nie dawać złudzeń, nadziei, bo to byłoby fałszywe i nieuczciwe. Trzeba pokazać diagnostykę i możliwości form leczenia.
Natomiast dużo trudniej jest, gdy przychodzi pacjent do tej pory zdrowy, wiek 60 plus i mówi: „Przyszedłem, bo mam krwawe stolce. Dzieci wyczytały w internecie, że pan się takimi rzeczami zajmuje, i nie wiem, czy mam leczyć te hemoroidy, czy nie”. Wykonuję badanie per rectum i czuję guz, oczywiście palcem nie da się potwierdzić, czy to rak, czy nie. Nieskromnie to zabrzmi, ale po dwudziestu sześciu latach takich badań, z dużą dozą prawdopodobieństwa wiem, kiedy to rak. Wtedy moja głowa chciałaby się pochwalić, że rozpoznałem nowotwór i mógłbym powiedzieć: to może być rak, który już krwawi, jak najszybciej trzeba podjąć leczenie onkologiczne. Ale mam dylemat, bo z jednej strony jestem świadomy, że pacjent, który przychodzi do mnie ze świadomością, że ma hemoroidy, nie jest na to przygotowany – taka informacja będzie dla niego szokująca. Z drugiej strony zaś mam inną opcję, mogę powiedzieć: podejrzewam coś niepokojącego, ale trzeba zrobić dodatkowe badania. Decydując się na drugą opcję, zawsze boję się, że pacjent pójdzie do innego lekarza i on powie mu to, czego ja nie powiedziałem tuż po badaniu wprost. Pomyśli, badał mnie i nie poznał, a ten mówi, że mam raka… to znaczy, że się nie zna. I cała zawiła sprawa polega na tym, by u pacjenta wzbudzić zaufanie, że jednak się znam na tej robocie. Do każdego trzeba podejść inaczej, ale najczęściej wybieram drugą opcję, że coś się dzieje i trzeba zrobić badania. Jeśli pacjent po badaniach wróci do mnie, najczęściej mówi: miał pan rację! Wtedy widzę, że mamy nić porozumienia, a chory nie przychodzi już do mnie jak do obcego faceta, tylko do kogoś, kto go dobrze pokierował i dość szybko rozpoznał, co jest grane. Ma zaufanie, a to jest ważne w procesie leczenia.

MŁ: Profesor Bartoszewski powiedział, że warto być przyzwoitym, choć nie zawsze to się opłaca.

JŚ: Słowa profesora Bartoszewskiego towarzyszą mi każdego dnia. Miałem w życiu kilka trudnych sytuacji i dylemat: być przyzwoitym i liczyć się z tym, że trzeba będzie za to zapłacić, czy może pójść na skróty i więcej zyskać. Dzisiaj jestem dumny, że z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć moim dzieciom, że te słowa są prawdziwe i zawsze takie będą. Warto być przyzwoitym, nawet jeśli życie wymierza policzek, albo trzeba się cofnąć. Jestem zadowolony, że miałem odwagę powiedzieć komuś coś – co mi się nie podobało. Spoglądam w lustro i nie mam wyrzutów sumienia, mimo że czasami z powodu tej przyzwoitości trzeba było zmienić pracę. Dzisiaj tego nie żałuję.

MŁ: Jest coś, czego pan żałuje?

JŚ: Kilku rzeczy, pewnie jak każdy z nas, ale to jeszcze nie ten etap, bym mógł odpowiedzieć na to pytanie. Obiecałem sobie, że kiedyś, na emeryturze, napiszę książkę. Zdania zamierzam dotrzymać, być może wtedy wyleję swoje żale, dzisiaj wolałbym rozmawiać o tym, co sprawia mi przyjemność, daje radość i motywuje mnie do działań niemal niemożliwych.

MŁ: Moją największą słabością jest…

JŚ: Mam kilka słabości, bo jestem tylko człowiekiem. Na pewno naiwność. Moja babcia kiedyś mi powiedziała: pomóż komuś dziesięć razy, a może i ty doczekasz raz pomocy. Z założenia staram się ufać i wierzyć, że inni mówią prawdę. Niestety, czasami się rozczarowuję. Zapominam, że złodziej będzie traktował wszystkich z otoczenia jako złodziei, bo to jest norma. Dla kłamcy wszyscy dookoła będą kłamać. A przecież trzeba mieć do zaoferowania krztynę zaufania. Oczywiście, jeśli raz mnie ktoś okłamie, drugi raz już nie zaufam.

MŁ: Kto jeszcze, oprócz babci, odegrał w pana życiu równie ważną rolę?

JŚ: We wczesnym etapie rodzice, później w życiu dorosłym, to żona. Jest dla mnie mentorem każdego dnia, zawsze dopytuje, jakie były przypadki, jak się czuję, czy coś mnie pochłonęło. Pomimo tylu lat w zawodzie, codziennie jest coś nowego. Ale ona wie i zauważa, gdy mam jakiś dylemat: „myślisz o tej pacjentce”, „coś cię niepokoi”, „na pewno znajdziesz rozwiązanie” – takie wsparcie w domu jest bardzo ważne. Bez tego byłoby trudno. Funkcjonujemy w zupełnie innych zawodach, żona jest związana z kulturą, to zupełnie inna dziedzina. Uwielbiam nasze rozmowy, które łączą te dwa światy, wymieniamy poglądy, co dzieje się towarzysko, medialnie, społecznie i rozmawiamy o cichych bohaterach – bo nie słyszy się, ani w „Faktach” czy w „Wiadomościach”, że zoperowano dzisiaj tysiąc pięćset osób i tysiąc pięćset wyszło szczęśliwych do domu, tylko podaje się, że gdzieś „doprowadzono” do śmierci jednego pacjenta, bo to jest bardziej medialne. O lekarskich codziennych sukcesach się nie opowiada, bo są dla większości normalne i oczywiste.

MŁ: Czego nieoczywistego mogę życzyć osobie, która jest spełniona zawodowo, osobiście…

JŚ: Radości z wnuków. Jestem dziadkiem od siedmiu miesięcy i w skrytości serca liczę na kolejne wnuczęta, bo to fantastyczna, nowa rola! O wyzwaniach zawodowych nie myślę, bo te zawsze są i będą.

Wywiad w ramach projektu fundacji STOMAlife Bratnia Dusza wrzesień 2022

wywiad: Łyczko Magdalena
zdjęcia: archiwum własne Jacek Śmigielski
wiosna 2023

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na