Autorzy: Fundacja STOMAlife
Wytrwałość i upór w dążeniu do jasno określonego celu to cenna umiejętność. Profesor Wojciech Zegarski, kierownik Katedry Chirurgii Onkologicznej w Centrum Onkologii w Bydgoszczy, mógłby być doskonałym nauczycielem, jak osiągać rzeczy na pozór nieosiągalne, jak łączyć nowoczesną medycynę z szacunkiem dla dokonań poprzedników i jak łączyć życie zawodowe z pasją. Przyznam, że to także osoba, do której wysłałabym niejednego pana po naukę manier i dobrego stylu. Doskonały fachowiec, lekarz o ludzkim sercu, dla którego pacjent jest stawiany zawsze na pierwszym miejscu i arbiter elegantiarum – to lista tylko podstawowych spostrzeżeń, które ma się po spotkaniu z Panem Profesorem, a zapewniam, pozytywnych wrażeń jest znacznie więcej.
Fundacja STOMAlife: Trudno jest być kontynuatorem rodzinnych tradycji?
Wojciech Zegarski: Medycyna jest dla mnie naturalnym środowiskiem, bo dziadek ze strony ojca i oboje moi rodzice ukończyli studia medyczne i bardzo poświęcali się temu zawodowi. A moja matka jako najmłodsza kobieta zrobiła habilitację w Gdańskiej Akademii Medycznej. To daje olbrzymią motywację. Otoczony medycyną od wczesnego dzieciństwa nie mogłem chyba wybrać niczego innego. Szczególnie, że widziałem ile zadowolenia i satysfakcji przynosi im ten wybór. Wielokrotnie też towarzyszyłem mojej mamie na uczelni. Jednym z żywych wspomnień z tamtego okresu jest zrywanie trawy dla królików doświadczalnych. Więc skończyłem liceum i zdałem na medycynę. Planowałem uczyć się na gdańskiej uczelni, ale los chciał, że musiałem wybrać inaczej. Padło na Szczecin i nie żałuję tej decyzji.
FS: Wybrał Pan niełatwą specjalizację.
WZ: I tu plan był początkowo zupełnie inny. Wzorem do naśladowania i jako lekarz, i jako naukowiec, był mój tato – kierownik Kliniki Chorób Wewnętrznych w Gdańsku i trzykrotny prorektor ds. klinicznych tamtejszej Akademii Medycznej. Marzyłem, żeby iść w jego ślady i zrobić specjalizację z chorób wewnętrznych. Nie chciałem jednak tego robić w rodzinnym mieście, w Gdańsku, bo oboje rodzice pracowali na tamtejszym uniwersytecie. Chciałem udowodnić, że idzie za mną wiedza i chęć doskonalenia, a nie koligacje rodzinne. Kiedy zaproponowano mi pracę na bydgoskiej uczelni zgodziłem się bez wahania.
FS: I jest Pan w Bydgoszczy do dziś.
WZ: I nie zamierzam jej opuścić (śmiech). To miała być chwila, czas potrzebny na specjalizację i doktorat, a potem miałem wrócić do Gdańska. Tymczasem pod koniec studiów poznałem cudowną dziewczynę, która zgodziła się mnie uszczęśliwić i zostać moją żoną. Postanowiliśmy, że osiądziemy tu na stałe. A wracając do specjalizacji – długo sądziłem, że ścieżka mojego taty jest i moją, chociaż w trakcie studiów wielokrotnie rozważałem wybór chirurgii. Ostatecznie lekarze, z którymi pracowałem przekonali mnie o słuszności mojego intuicyjnego wyboru. Skrywana pasja do chirurgii ukazała się w pełni. Uważam, że we wszystkim, co robimy musi być pasja, żar i chęć do działania. Bez tego wszelkie działania są miałkie i powierzchowne. Ale przyznam, że pierwszego egzaminu bardzo się bałem. Było jeszcze we mnie ziarno niepewności, czy dobrze zainwestowałem czas swój i moich doskonałych nauczycieli, a pokochałem ten zawód i rozstanie z nim byłoby dla mnie ciosem prosto w serce. Zdałem. Potem już nigdy się tak nie bałem. Choć nadal na myśl, że miałbym zdawać egzamin maturalny z matematyki, cierpnie mi skóra (śmiech).
FS: Czyli chirurgia była po prostu prawdziwym powołaniem. Czego dowodzi choćby fakt, że dziś kieruje Pan Oddziałem Klinicznym Chirurgii Onkologicznej w jednym z większych centrów onkologicznych w Polsce. I to już od…
WZ: od 2002 roku… Objąłem ją zaraz po habilitacji.
FS: I jest to klinika, która ciągle stawia na wprowadzanie najnowszych metod leczenia
WZ: Zawsze szukałem kontaktu z osobami o szerokich horyzontach, otwartych na nowe i inspirujących do działania. Takim wizjonerem, który stanął na mojej drodze zawodowej był mój szef prof. Mackiewicz. Posiadał cudowną umiejętność wypatrywania trendów i wyboru właściwych tematów do dalszego zgłębienia i rozwijania. To był też jeden z powodów, dla których wybrałem właśnie jego klinikę jako miejsce pracy. Profesor zachęcał wszystkich swoich podwładnych do szukania wiedzy. Regularnie wysyłał nas na staże i szkolenia zagraniczne, wiedząc że mimo różnic dzielących w tamtym okresie nasz kraj od innych, naprawdę możemy dużo tu zdziałać. Za cel postawił sobie rozwój technik chirurgicznych i stopniowo wcielał go w życie. W efekcie w naszej klinice jako jednej z pierwszych w Polsce wprowadziliśmy endoskopię, potem laparoskopię.
FS: A tych nowinek ciągle nie dość. Z najnowszych należy wymienić PIPAC.
WZ: Stawiam na wielokierunkowość w mojej klinice. Nie tylko dlatego, że patrzymy na nowotwory pod różnym kątem, ale stawiamy też na wymianę doświadczeń międzynarodowych. Niezwykle sobie cenię współpracę nawiązaną z ośrodkiem w Uppsali w Szwecji. Podjęliśmy wspólne badania genetyczne raka jelita grubego i raka piersi. Międzynarodowe badania prowadzone były także w przypadku czerniaka. W kręgu naszych zainteresowań było Helicobacter pylori w żołądku, bo ponad 90% operowanych z powodu raka żołądka miało cytotoksyczne szczepy tej bakterii. Badania dotyczące raka jelita grubego. A immunologiczne uwarunkowania choroby nowotworowej? To są ważne pytania, które stawiamy sobie z zespołem i chcemy znaleźć odpowiedź. Chcemy wiedzieć jak powstaje choroba, jak można jej uniknąć, jak wykryć wystarczająco wcześnie, jak leczyć z efektem najlepszym dla pacjentów. Bo jakość życia po operacji raka odbytnicy, przełyku czy piersi mają niebagatelne znaczenie. Samo usunięcie choroby to za mało, jeśli potem nie można dobrze żyć. Na jakość życia ma wpływ sposób przeprowadzenia zabiegu. Stąd szybkie wprowadzenie, jeszcze przez mojego poprzednika, laparoskopii jako metody alternatywnej do tradycyjnych operacji otwartych. A teraz ja wraz z moim zespołem zaszczepiam nowe rozwiązania, jak uzupełniające się HIPEC i PIPAC.
FS: W jaki sposób uzupełniają się?
WZ: Obie metody są dootrzewnową chemioterapią dedykowaną ludziom z rakowatością otrzewnej, czyli zaawansowanym rakiem żołądka czy jelita grubego, które dają przerzuty na sąsiadujące organy. Na HIPEC (Hyperthermic Intra-Peritoneal Chemotherapy) składają się dwa etapy. Pierwszym jest operacja, w trakcie której należy usunąć wszelkie ogniska nowotworu i ocenia się wskaźnik PCI (Peritoneal Cancer Index), czyli ocenia się wielkość i umiejscowienia nowotworu w otrzewnej. Jeśli wskaźnik jest na odpowiednim poziomie, a ogólny stan pacjenta jest dobry, można zastosować chemioterapię w hipertermii, która jest tu kluczowa. Chemioterapeutyk wprowadza się do jamy otrzewnej przez dreny, podwyższając uprzednio jej temperaturę do 42 stopni C. PIPAC stosowany jest w przypadkach bardziej zaawansowanych, czyli z liczniej rozsianymi ogniskami przerzutów, w tym z zajętą krezką jelita oraz zmianami na ścianach jelita. PIPAC uważa się za metodę paliatywną.
FS: Są to rozwiązania tak nowe, że wyprzedzają refundację.
WZ: Refundacja jest na takim poziomie, że trudno mówić o sensownym zwrocie kosztów. Tylko jak mam powiedzieć pacjentowi, że nie mogę dać mu szansy na leczenie i poprawę jakości życia, bo się słupki nie zgadzają? Składałem przysięgę Hipokratesa i moim zadaniem jest ludziom pomagać, a nie poprawiać bilans. To jest dewiza całego naszego Centrum Onkologii. Nie możemy odmówić, więc leczymy jak możemy najlepiej i ciągle dyskutujemy z decydentami na temat wycen. Ale tak, pieniądze i świeżość tej metody wspólnie składają się na jej wykorzystanie na świecie. Nisko wyceniony zabieg, który może zająć nawet 7 godzin, a takim właśnie jest HIPEC, dla niektórych może nie być wart poświęconego czasu i zysku utraconego z przeprowadzenia w tym samym czasie kilku mniejszych zabiegów. A do tego dochodzi jeszcze czas poświęcony na naukę i wdrożenie nowej metody. Stąd tak niewiele ośrodków stosuje takie metody.
FS: Ilu pacjentów przeszło dotychczas leczenie tą metodą?
WZ: Myślę, że sumując doświadczenia wszystkich ośrodków na świecie, które ja stosują nie doszliśmy jeszcze do 1000 chorych.
FS: Pieniądze w medycynie to trudny temat. Mam wrażenie, że wręcz tabu.
WZ: Tak, to prawda. A nic takim tabu w medycynie właśnie nie powinno być. Tymczasem wstydzimy się przyznać do chorób, zwłaszcza niektórych, a potem jest późno na leczenie i nie zawsze możemy zdążyć z pomocą.
FS: Temat wstydliwych dolegliwości jest trudny. Wszystko co jest związane z odbytem, narządami rodnymi jest owiane zasłoną milczenia.
WZ: A potem okazuje się, że latami rozwija się rak odbytu czy odbytnicy bo zabrakło nam odwagi, aby poddać się prostemu badaniu per rectum albo zająć się na poważnie hemoroidami. Trzeba to mówić głośno i powtarzać do znudzenia, że szanse na przeżycie u chorych z jakimkolwiek nowotworem są tym wyższe, im wcześniej postawi się diagnozę i wdroży leczenie. Od wyników właściwie dobranych badań obrazowych, które dają obraz stanu zaawansowania choroby zależy podjęcie właściwej strategii. Podkreślam właściwość badań, bo od ich doboru oraz jakości zależy skuteczność rozpoznania i odpowiednie leczenie. A tu liczy się każdy dzień.
FS: Medycyna wydaje się być polem walki o zdrowie, o życie, o fundusze na leczenie, o wiedzę.
WZ: Można i tak na to spojrzeć. Mam naturę zdobywcy i to, co jest ograniczeniem dla innych, dla mnie jest wyzwaniem, zadaniem do zrealizowania. Sukces po osiągnięciu trudnego celu smakuje jeszcze lepiej. Bez wyzwań i bez pracy nie wyobrażam sobie mojego życia.
FS: Szef kliniki, past-prezes Polskiego Towarzystwa Chirurgii Onkologicznej, organizator corocznej konferencji Interdyscyplinarne oblicza chirurgii onkologicznej, ojciec, mąż. Czy w tak napiętym planie można znaleźć chwilę dla siebie i pozazawodowe pasje?
WZ: To może wydawać się trudne, ale jeśli chcemy coś osiągnąć, znajdziemy metodę jak to zrobić. Wszystkim polecam taki sposób myślenia. To się sprawdza. Mój czas to droga z pracy i do pracy. W samochodzie zawsze słucham radia. To pierwsza doza przyjemności. Systematycznie gram w tenisa. Jeśli nie odbieram telefonów w poniedziałkowe popołudnia, to znaczy że na pewno minęła 19.00 i jestem na korcie. To mój sposób na oderwanie myśli od codzienności. Jestem zwolennikiem zdrowego trybu życia i uwielbiam uprawiać sport, czerpię z niego energię i siłę, więc poza regularną grą w tenisa jeżdżę na nartach. Mam swoje ulubione miejsce we Włoszech, które odwiedzam dwa razy w roku. Wydaje mi się, że gdybym nie mógł być chirurgiem, pewnie wybrałbym karierę sportowca. A że jestem ambitny, mierzyłbym do drużyny narodowej i walczyłbym o udział w olimpiadzie.
FS: Z czego jest Pan najbardziej dumny?
WZ: Moją dumą jest moja Rodzina. Doskonały przykład mogłem czerpać nie tylko z rodziców, ale i z dziadków. Gdyby podsumować ich działalność zawodową i społeczną mamy 100 lat zaangażowania w naukę, w tym w medycynę, oraz pracy u podstaw, tak to szumnie nazwijmy. W mojej domowej bibliotece stoi kilkanaście książeczek z doktoratami i habilitacjami członków rodziny: dziadka, ojca, mamy, żony, naszych synów. Mam poczucie, że zostawimy po sobie ważny ślad. Wierzę też w wartość promowania ważnych idei i ludzi, którzy za nimi stali. Bez przeszłości bylibyśmy nikim. Oczywiście to my kreujemy naszą teraźniejszość i przyszłość, ale bez podwalin położonych przez przeszłe pokolenia nie byłoby nas w tym miejscu. Trzeba czerpać z najlepszych i dodawać to, co najlepsze z nas samych. Olbrzymią satysfakcję sprawiają mi działania na rzecz upamiętniania moich i nie tylko mentorów. To jest mój sposób na okazanie szacunku osobom, które odegrały znaczącą rolę w historii. Krok do utrwalania pamięci o nich.