Wywiad z Katarzyną Kurłowicz
Rozmawia: Magdalena Łyczko
Choroba może być drogą przez mękę albo podróżą, której celem jest poznanie siebie w warunkach ekstremalnych. Katarzyna Kurłowicz stoczyła kilkuletnią walkę z nowotworem, potem wyłoniono u niej stomię. Nam opowiada o kulisach sesji zdjęciowej, która jest osobistym świadectwem przekraczania własnych granic, a także o tym, jak pozbyła się wstydu i pokochała siebie z całych sił.
Magdalena Łyczko: Gdyby tematem rozmowy nie była stomia tylko Katarzyna Kurłowicz przed chorobą, co opowiedziałaby mi pani o niej?
Katarzyna Kurłowicz: Od matki dostałam umiejętność rozumienia ziół i słońca. Wiem, ile trzeba jednego, a ile drugiego, żeby rozsmakować gości w dzbanku gorącego naparu. Stopami dotykam wilgotnej ziemi, żeby poczuć każdy kolejny dzień. Łączność z lasem codziennie daje mi dowody na istnienie. Jestem antropologiem kultury i pedagogiem, mamą dwójki dzieci. Rodzinnie prowadzimy szkołę podstawową i szkoły branżowe. Ponad dwadzieścia lat temu wraz z partnerem zamieszkaliśmy na wsi z zamiarem stworzenia miejsca, gdzie będą się działy rzeczy, które lubimy i kochamy. Niedaleko Szczecina wśród łąk, nieopodal lasu, stworzyliśmy Ośrodek Poszukiwań Twórczych, gdzie odbywają się warsztaty teatralne, koncerty, plenery malarskie i festiwale muzyczne. To miejsce jest wiecznie żywe. Oddając swoją najbliższą przestrzeń innym, chciałam się z tym czuć dobrze. Wiedziałam, że jest to możliwe, jeśli na czas spotkania powołamy z drobin codzienności święto. Jeśli będziemy w kontakcie z miejscem i wobec siebie w ciekawości. Gdy witam nowych gości, powtarzam: czujcie się jak u siebie w domu i traktujcie to miejsce jak swój dom.
MŁ: Jak czuje się pani ze stomią?
KK: Mój związek ze stomią trwa niecały rok. Jestem w przededniu kolejnej zmiany, bo czeka mnie proces wychodzenia ze stomii – zespolenie. Powiem szczerze, że to kolejne wyzwanie, bo z woreczkiem żyje się dobrze, zaprzyjaźniłyśmy się, stomia stała się częścią mojego ciała.
MŁ: Czy można powiedzieć, że „związek” ze stomią wzmocnił pani kobiecość?
KK: Myślę, że związek ze stomią spowodował, że musiałam być jeszcze bliżej swojego ciała. Być sama sobie opiekunką, czułą przewodniczką. Nie od razu zrozumiałam tę relację. Ona wynikała najpierw z bólu. Potem z zaakceptowania i zaopiekowania się czymś, co było obce, a musiało stać się integralną częścią mnie. Mogłabym walczyć i nie zgadzać się. Zrozumienie i oswojenie swojego ciała z elementami do niego przypisanymi pozwoliło mi na odnalezienie intymnej relacji ze sobą samą. Był to okres dawania sobie czasu i troski. Jakieś dwa miesiące temu, jak co rano wstając z łóżka, patrząc na siebie, pomyślałam: wyglądam przepięknie! Wpadłam w zachwyt sama nad sobą. Pomyślałam, że bardzo chcę mieć ślad po tym czasie, bo stomia jest pewnego rodzaju blizną. Pamiątką po przebytym głębokim i ważnym doświadczeniu. Poprosiłam zaprzyjaźnioną fotografkę, Natalkę Biegańską o sesję zdjęciową. Stworzyła przepiękne akty, dokładnie tak, jak to widziałam wcześniej w lustrze. Gdy zobaczyłam zdjęcia, pomyślałam, że może warto pokazać je innym. Być może komuś pomogą, dodadzą odwagi, rozwieją wątpliwości… Pomyślałam, że to ważne. Zdjęcia są subtelne, widać na nich kobietę z woreczkiem na brzuchu, bije z nich naturalne piękno. I naprawdę nie mam się czego wstydzić. Wręcz przeciwnie – po całej drodze, jaką przeszłam, jestem szczęśliwa i dumna z tego, jak wyglądam. Wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny – z powodu tych zdjęć prowadzimy dzisiaj rozmowę…
KK: Predyspozycje przekazane w genach, od Boga, trudno powiedzieć. Można to wypracować, osiągnąć bez większego trudu. Potrzeba trochę świadomości i samodyscypliny, która powoduje, że co rano wstaję, ćwiczę, oddycham i medytuję. Staram się dobrze nakarmić swoje ciało, odżywić w taki sposób, żeby dobrze mi służyło. Niby niewiele elementów, ale każdy z nich jest bardzo istotny. Choroba wrzuciła mnie na ścieżkę uważności wobec samej siebie. To dobra ścieżka i nie chcę z niej schodzi. Wybrałam zdrowie i życie, jestem dla siebie ważna.
MŁ: O ciele metaforycznie mówi się, że to nasz dom, a w nim zdarzają się nieoczekiwane awarie, jak w tym prawdziwym, z czterema ścianami.
KK: Moja awaria wydarzyła się sześć lat temu. Pamiętam to dosyć dobrze, bo weszłam wtedy w 44. rok życia, a jestem numerologiczną 44. Zastanawiałam się, co ta gigantyczna zmiana, jaką była wiadomość o nowotworze odbytu, może oznaczać w moim życiu.
MŁ: Co oznaczała?
KK: Oczywiście na początku wylałam litry łez, ale gdy zbiornik wyczerpał się i wypłakałam wszystko, co niezbędne, podjęłam decyzję, że sama wezmę odpowiedzialność za chorobę, za zdrowienie i siebie. Podjęłam dużo życiowych zmian. Z dnia na dzień przeszłam na dietę, która eliminowała: mięso, laktozę, gluten i cukier. Czyli wszystko to, co może powodować stany zapalne w organizmie. Skontaktowałam się z kilkoma naturoterapeutami i dietetykiem, specjalistami od mikrobioty jelitowej i suplementacji. Wróciłam do jogi, którą bardzo kochałam oraz intensywnie praktykowałam w trakcie studiów. Zaczęłam medytować, robić treningi oddechowe (pranajamy), by poradzić sobie z lękiem. Działałam wielotorowo. Czułam, że radzenie sobie z chorobą, wiąże się z dużymi zmianami w życiu – zmianami dla ciała, ducha i umysłu.
MŁ: Jak na pomysł niestandardowych metod leczenia zareagowali najbliżsi?
KK: Zaufali mi, choć na pewno się bali. Cały system rodzinny był mocno wpleciony w moją chorobę. Myślę, że każda osoba z mojego najbliższego otoczenia dostała pakiet pewnego rodzaju traumy czy lęku. Jestem osobą dość upartą. Członkowie rodziny wiedzieli, że tak chcę – co mogli innego zrobić? Tylko zaakceptować. Poza tym największy ciężar odpowiedzialności spadał na mnie.
MŁ: Kontrolowała pani w jakiś sposób swój stan zdrowia?
KK: Kiedy w 2017 roku zaczęłam od wykonania rezonansu i kolonoskopii – opis badania histopatologicznego był jednoznaczny – miałam nowotwór odbytu. Stanęłam na komisji onkologicznej w Szczecinie. Oczywiście, regularnie wykonywałam potem badania krwi i sprawdzanie markerów. Trwało to cztery lata. Bardzo schudłam, nigdy nie miałam ciała w nadmiarze, ale moje kształty zawsze były kobiece. Można powiedzieć, że byłam bardzo fit. Wszystko byłoby okej, ale nagle zaczął się potworny ból. Ponownie zrobiłam rezonans, który tym razem nic nie wykazał. Gdyby nie fakt, że w opisie było odwołanie do pierwszego badania, lekarze nie wiedzieliby nawet, że cztery lata temu zdiagnozowano u mnie nowotwór. Odbyt to trudne miejsce, totalnie intymne. Żeby się leczyć, się trzeba pozbyć wstydu.
KK: Wypróżnianie to temat, o którym nikt nie chce mówić, i udajemy, że tego nie ma. Mamy pachnieć i dobrze wyglądać, szybko się pozbywać tego, co z nas wychodzi. A wychodzi kupa. Cieszę się, że udało mi się wygrać ze wstydem. Życie wymusza na nas pewne zachowania. Czasem musimy przeskoczyć dużą przeszkodę – czy to wstyd, czy lęk, trzeba czasem podjąć trudne wyzwanie. Jak na przykład wtedy, gdy zdecydowałam się przeprowadzić na wieś i musiałam oswoić lęk przed pająkami.
MŁ: Jak udało się wygrać ze wstydem, to trudny przeciwnik?
KK: Trochę nie miałam wyjścia. Pomogło mi żartobliwe i otwarte potraktowanie tematu. Gdy jestem w towarzystwie, a moje jelito odezwie się, zaśpiewa, „zapufa”, to bez wstydu mówię: „O! Właśnie moje jelito zabiera głos w tej sprawie”. To trochę tak, jakby żyło we mnie zwierzę, które jest niezależne od mojej woli. Spersonalizowanie jelita i wesołe podejście do tematu pomaga – dobrze się z tym czuję. Proces mojego bycia – życia z rakiem był długi, można powiedzieć, że nauczyłam się z nim żyć. W ciągu tych czterech lat dogadaliśmy się. Wszystko było okej do momentu, gdy dwa lata temu pojawiła się szczelina odbytu – trudna przypadłość i cholernie bolesna.
MŁ: Ponoć tylko ból jest w stanie wymusić w nas wizytę u lekarza.
KK: Jestem twardzielką, długo radziłam sobie sama, jestem niezła w radzeniu sobie z bólem. Robiłam dużo ćwiczeń na integrację ciała, oddechu i bólu, to rzeczywiście bardzo mi pomagało i ustawiało głowę. Ale nadszedł czas, kiedy byłam totalnie wyłączona z życia. Nie byłam w stanie jeździć samochodem i właściwie w ogóle wychodzić z domu. Przestałam brać udział w życiu społecznym, nawet w życiu rodzinnym. Prawie w ogóle nie siadałam, mogłam tylko stać lub leżeć. Na dodatek gdy stałam, stawiałam jedną nogę na blacie lub stole. Proszę sobie wyobrazić, że w tej pozycji trzeba na przykład ugotować zupę czy zmyć naczynia... Majstersztyk, prawda? Dotarłam do ściany… wiedziałam, że trzeba poprosić lekarzy o pomoc.
MŁ: Otrzymała ją pani?
KK: Byłam u wielu specjalistów, każdy stwierdzał, że nie da się leczyć chirurgicznie szczeliny odbytu, jeśli wcześniej stwierdzono tam komórki nowotworowe. Nawet jeśli zmiana była mała i prawie niezauważalna. Lekarze zaproponowali mi leczenie standardowe – radiochemiczne. Po czterech latach stanęłam ponownie na komisji onkologicznej, tym razem w Poznaniu i do tego zaocznie…
MŁ: Komisja na dodatek onkologiczna, brzmi prawie jak sąd ostateczny.
KK: Za pierwszym razem totalnie mnie to przeraziło. Weszłam do dużej sali ze stołami. Za nimi zasiadało kilku różnych specjalistów – na pewno chemioterapeuta, chirurg onkologiczny, radioterapeuta. Ja siedziałam naprzeciwko nich. Jeden z lekarzy wypowiedział diagnozę – ma pani raka odbytu. Wyjaśnił, że proponują radiochemioterapię, docierały do mnie strzępy zdań: „będzie pani miała spalone jajniki, żadnych więcej dzieci”. Jedna z lekarek dorzuciła też, że to leczenie to alternatywa dla dożywotniej stomii. Szumiało mi w głowie. Stomia, rak, radiochemia… Chciałam uciec i nigdy tam nie wracać. Poczułam, że to straszne miejsce, byłam przerażona. Za drugim razem, w Poznaniu, było już spokojniej. Nie musiałam stawić się osobiście. Wystarczyło wysłać dokumentację i ponownie, zaocznie założyć kartę DiLO (Karta Diagnostyki i Leczenia Onkologicznego), a potem czekać na telefon. Komisja zaproponowała radioterapię lub radiochemioterapię. Onkolodzy mieli podjąć decyzję, która z form leczenia jest właściwa dla mnie. Zgodnie z procedurą, w przypadku raka odbytu stosuje się radiochemioterapię. Wtedy też dowiedziałam się, że muszę mieć wyłonioną stomię, bo inaczej nie byłabym w stanie przejść leczenia. Mimo że nie były to łatwe kwestie, miałam w sobie większy spokój. Wiedziałam, że trzeba coś z tym zrobić, że muszę podjąć leczenie i zgodziłam się na to. Nie miałam wyjścia.
KK: Długo szukałam, pytałam znajomych. W końcu trafiłam do profesora Tomasza Banasiewicza z Poznania. Po pierwszym spotkaniu z nim wiedziałam, że jest to lekarz, któremu chcę zaufać. Wykazał się niesamowitą empatią, zadawał liczne, wnikliwe pytania, przez całą rozmowę patrzył mi w oczy – takie podejście nieczęsto się spotyka. Poczułam, że prawdziwie się o mnie troszczy. Mimo że mieszkam pod Szczecinem, zdecydowałam się leczyć w Poznaniu, do którego przeprowadziłam się na osiem miesięcy. Byłam już w takim stanie, że można mnie było tylko przewozić samochodem w pozycji półleżącej. Na szczęście miałam wokół siebie cudownych przyjaciół, a także rodzinę.
MŁ: Jak wspomina pani ten czas?
KK: To była całkowita koncentracja na sobie, na pracy ze sobą. Dzisiaj myślę o tym jak o podróży – oczywiście towarzyszył jej ból. Walczyłam jak lwica, by z silnych leków przeciwbólowych korzystać jak najmniej i próbowałam wszelkich sposobów, by zminimalizować ich ilość. Robiłam ćwiczenia z technik integracji ciała i oddechu, technik integracji bólu, a także korzystałam z marihuany leczniczej z użyciem waporyzatora. Ćwiczyłam codziennie i często to pomagało.
MŁ: Finalnie wyłoniono pani stomię…
KK: Onkolodzy poznańscy, gdy usłyszeli o tak aktywnej i rozległej szczelinie, byli zdania, że nie będę w stanie przejść terapii, która głównie miała polegać na naświetlaniu – oparzaniu chorego miejsca. Twierdzili, że z moją raną to się nie uda. Wróciłam więc na oddział do profesora, wyłoniono mi stomię. W międzyczasie przeszłam covid, wszystko rozciągało się w czasie. Później miałam sporo perypetii i awarii, bo moje jelita były bardzo niezadowolone z tego, że ktoś je ruszał, dotykał, wyciągał, wycinał. Przeszłam osiem ataków zablokowanego żołądka.
MŁ: Co to znaczy?
KK: Żołądek rozciągał mi się do monstrualnych rozmiarów i uciskał wszystkie inne narządy. Za każdym razem kończyło się szpitalem i wypompowywaniem treści z żołądka. Było trochę perypetii, ale w końcu się uspokoiło i trafiłam na dwumiesięczne leczenie onkologiczne w poznańskim centrum onkologicznym. Cieszę się, że otwartość tych lekarzy była inna niż ta, którą znałam. Powiedziałam, że nie chcę i całym sercem czuję, że nie potrzebuję chemii, która miała być uzupełniającą terapią do głównej terapii radiologicznej. Stwierdzili, że jeśli taka jest moja wola, to będą najlepiej, jak potrafią, leczyć mnie tylko naświetleniami. Oczywiście musiałam podpisać wszystkie zgody, tonę papierów, ale naprawdę czułam, że to może mi zaszkodzić, osłabić.
MŁ: Trudne doświadczenia są jak nieodrobione lekcje, czasami uczą, ale bywa, że zostawiają w nas piętno…
KK: Ból był moim okrutnym nauczycielem, poznałam, czym jest pokora, praca sama ze sobą i wiara w to, co można ze sobą zrobić. Nauczyłam się przesuwać granice własnej wytrzymałości. Nie rozumiem, gdy ktoś o cierpieniu mówi, że to krzyż, który trzeba dźwigać, albo o poczuciu niesprawiedliwości i zadawaniu pytań: dlaczego ja? Nigdy tego nie odbierałam w tego sposób. Dla mnie to kolejne doświadczenie, bardzo trudne i bolesne, ale do przejścia, z którego można wyciągnąć coś dobrego. Trudne doświadczenie, jeśli nas nie przewróci, to uczy jak żadne inne.
MŁ: Ból – nauczyciel, a stomia?
KK: Podobnie. Długo się przed nią broniłam, to była bardzo trudna decyzja. Moje przyjaciółki w ramach oswajania i obśmiewania tematu, mówiły: „wiesz Kasia, tę stomię można nosić z dumą, jak torebkę Gucci”. Teraz nie mówimy o stomii inaczej niż torebka Gucci. Kiedy wróciłam po operacji, popatrzyłam i powiedziałam do siebie: fajnie, przestało boleć. Zerknęłam na worek i stwierdziłam, że jest całkiem nieźle, a torebeczka całkiem zgrabna. Cieszyłam się.
MŁ: Stomia to duża zmiana, wiąże się z dużym obciążeniem psychicznym…
KK: Pierwszy dzień był dosyć trudny. Pamiętam, że dostałam do jedzenia szpinak. Proszę sobie wyobrazić wypróżnienie po szpitalnym szpinaku. Miałam wrażenie, że całe moje ciało śmierdzi. Wszędzie czułam smród, było mi trudno wytrzymać sama ze sobą. Trwało to dobę, niedługo.
MŁ: Udało się pani zaakceptować stomię?
KK: Z akceptacją stomii nie miałam problemu. Na początku miałam trochę trudności ze zmienianiem worków, ale trafiłam na fantastycznych ludzi – pielęgniarki i pielęgniarzy, dzięki którym szybko nauczyłam się obsługi sprzętu. Nie jest to jakoś skomplikowane. Przez długi czas zamawiałam worki z przezroczystą ścianką, bo intrygowało mnie obserwowanie, jak zachowuje się moje jelito, chciałam to widzieć. Kiedy wróciłam już ze szpitala do tymczasowego poznańskiego mieszkania, podczas zmiany pierwszego worka, zanim założyłam kolejny, z gołym brzuchem wyszłam na balkon, by moje jelito zobaczyło świat. Mówiąc w myślach: „zobacz, tak wygląda ulica Półwiejska (jedna z najbardziej ruchliwych ulic w centrum Poznania, przyp. red.), a tak ludzie… Zawsze żyło w środku mnie, w ciemności, cieple, a teraz jest inaczej, to podejście pomogło mi zdystansować temat i całą sytuację.
KK: Jasne, bo przede mną kolejne wyzwanie. Poważny proces przygotowania fizycznego i psychicznego. Kolejna operacja, trudniejsza. Zawsze uważałam, że moje ciało ma swoją mądrość, wie, jak sobie poradzić ze wszystkimi sprawami, wystarczy je wesprzeć. Być może w jakiś sposób je oczyścić, innym razem odżywić. Powiem pani szczerze, że dopiero w wieku 40 lat przekłułam sobie uszy, bo wcześniej wydawało mi się, że to zbyt duża ingerencja, kaleczenie własnego ciała. Teraz przede mną moment zespolenia, to jest dla mnie nie lada wyzwanie. Przygotowuję się, ćwiczę mięśnie, żeby zwieracze podjęły pracę i wszystko zadziałało jak należy. Ale oczywiście trochę się boję.
MŁ: Jak radzi sobie pani ze strachem?
KK: To nie jest strach obezwładniający, tylko motywujący. Przypomina mi, że powinnam zrobić dzisiaj jeszcze ćwiczenia, bo już jest mało czasu. Jak sobie radzić? Wracać do siebie. Pomedytować, bo wtedy jesteśmy najbliżej siebie.
MŁ: Co w życiu dla pani jest najważniejsze?
KK: Pusta głowa, otwarte serce i zajęte ręce. Pusta głowa – to nietrzymanie się koncepcji. Mimo jakichś doświadczeń, pewniej wiedzy podchodzę do wszystkiego, jakbym nic nie wiedziała. To się łączy z otwartością głowy, bo jeśli nic nie wiem, to jestem ciekawa wszystkiego, co przychodzi. Otwarte serce to miłość, a zajęte ręce – to po prostu zajęcie, które służy innym i daje mi satysfakcję.
MŁ: Jakie ma pani plany i marzenia do spełnienia?
KK: Kiedy przez dwa miesiące kładłam się do akceleratora, gdzie mnie naświetlali, za każdym razem maszyna wydawała dźwięk, który przypominał mi tętent końskich kopyt. Przez dwa miesiące „jeździłam konno" i tylko konie się zmieniały. Marzyłam wtedy, że jak wyjdę, to najpierw będę jeździła na rowerze, a potem konno. Jeżdżę na rowerze, za chwilę będę jeździła konno. To są marzenia, z których realizacji bardzo się cieszę, a za chwilę pewnie będą kolejne… Poza tym nie stawiam sobie bardzo dużych wymagań. Po prostu cieszę się, że jestem zdrowa, mam spokojne życie i dostrzegam radość w każdym drobiazgu. Widzę za oknem drzewo. Każdego dnia inne, choć to samo od lat. Przycinam liście winorośli. Przytulam dynie. Codziennie mówię do swojego ciała, wymieniając po kolei: kocham cię moje serce, cieszę się, że dla mnie bijesz i jesteś zdrowe, i tak mówię do swoich płuc, jelit… itd. To buduje szacunek i miłość do samej siebie. Bardzo się cieszę z tego odkrycia. Miłość do samej siebie to otwarte drzwi, a ja uwielbiam przekraczać progi.
Autor zdjęć – Natalia Kruczyńska
Grudzień 2022