08 Listopad 2025
01-10-2025 przez Iza Janaczek
Uciekamy przed jesienią, przed decyzjami, niechcianym towarzystwem. Czasem nawet przed życiem, jakie znamy i często sami sobie wykreowaliśmy. Sposoby ucieczki są bardzo różne. Od fizycznych (pakowanie walizy i wyjazd tam, gdzie nas nie ma, bo tak pewnie lepiej), do prokrastynujących decyzje, plany, marzenia i, jak się rzekło, także i życie. Powodów mamy mnóstwo.
Jesień, zimno i szaro.
Za dużo pracy, za mało pomysłu, co robić poza nią.
Wszędzie polityka, język daleki od parlamentarnego i drożyzna…

Wymieniać można bez końca. I oczywiście to powody ważne i trudno im odmówić ciężkości i siły rażenia, ale czasami zastanawiam się, co by było, gdybyśmy pomyśleli, choć o części z nich z większą otwartością. Owszem, nie na wszystko mamy wpływ, ale na bardzo wiele wciąż tak, tylko za rzadko z tego przywileju korzystamy. I zamiast kreować własne życie, przesiadujemy je w poczuciu krzywdy, gdzieś w kącie, w ramach buntu raz za czas organizując małe ucieczki od codzienności, dla niepoznaki szumnie nazywając je urlopami.
Tymczasem z właściwym nastawieniem nie trzeba wcale ewakuować głowy na Seszele, by odpocząć od wszystkiego.

Choć nie przeczę, gdy jesień i słota, sama pakuję plecak i wybieram kierunek z większą ilością słońca. Zawsze jednak staram się traktować taką możliwość jako alternatywę dla mało zachwycającej pogody, a nie ucieczkę „od siebie z tutaj”.
Lubię myśleć, że naprawdę jadę na urlop, a nie po to, by od czegoś uciec.
Dlaczego?
Jakie to ma znaczenie?
Wszak, wyjazd to wyjazd? Nie zawsze i nie do końca. Dla mnie, takie podejście to zmiana perspektywy. Tak po prostu.
Wyjeżdżając na urlop, pakuję to, co przyda się na urlopie. Nie pakuję do plecaka i głowy frustracji i złości.

Z takim podejściem do tematu wyjazd w nieznane naprawdę jest odskocznią, a nie transportem problemów stąd – tam. I przeżywaniem ich, tak samo, choć w innej scenerii, co boli i męczy podwójnie. A zwłaszcza, gdy się człowiek połapie, że cały ten misternie zaplanowany plan okazał się pozbawiony większego sensu.

Ale, ale – uczciwie dodam, że takie podejście nie robi się samo.
Tu trzeba treningu. I to – systematycznego.
Staram się więc ćwiczyć zarówno pozytywne myśli (mimo smętnego sezonu, polityki, jesieni, szarości i drożyzny), jak i szukanie światła. Zwłaszcza tego we własnej głowie, a także w głowach ludzi mi drogich. Po co? Bo włączone i świecące jasnym blaskiem oświetla myśli, a wtedy jakoś łatwiej odróżnić te nieoczywiste od prawdziwie pozytywnych. Z dobrą myślą w głowie i światłem nad czołem wystarczy kawałek świata tuż za rogiem. Zanim człowiek ruszy gdzieś dalej. Wtedy cieszy wszystko, kawa z termosu, polana ogrzana jesiennym słońcem, rozmowa z kimś, kto słucha odpowiedzi patrząc w oczy, a nie w szkiełko telefonu.
Spacer bez celu, liczenie dziur w niebie, kawa pod chmurką. To jest właśnie slow travel w wersji, na którą prawdopodobnie w tej chwili (mentalnie) nas stać — podróż w rytmie oddechu. To ona najlepiej przygotowuje do tej większej i dalszej.

Świat za rogiem potrafi zaskakiwać. Choć lokalny i znany na pamięć, czasem pokazuje coś, czego nie dostrzegaliśmy przez lata...
Ale tylko wtedy, gdy w końcu znajdziemy czas i ochotę na niego spojrzeć. Myślę sobie, że taka świadoma pauza, na złapanie oddechu, w dobrze znanym miejscu tuż obok, a nie ciągła zadyszka gdzieś na końcu świata, sprawdza się idealnie.
Pozwala wyrównać oddech, ocenić swoje możliwości i zinwentaryzować myśli.
Co to tak naprawdę daje?
Nierzadko pewność, że to wcale nie świat trzeba zmieniać, tylko perspektywę.
A z taką wiedzą, każda podróż będzie podróżą, a nie ucieczką od tego, od czego de facto uciec się nie da.

Zatem – mamy plan! Ahoj, przygodo!
Tylko, czy my jesteśmy gotowi na taką rewolucję? No bo, co, jeśli nie o to chodzi, by było lepiej, lecz tylko o to, by było jak jest, tylko w ładniejszej scenerii?
Dzień dobry, dobrzy Ludzie :)
.
Napisz komentarz