08 Grudzień 2024
29-05-2024 przez Iza Janaczek
Lubię wyjeżdżać. Zawsze lubiłam. I tak naprawdę, destynacja nie miała nigdy większego znaczenia. To mogły być zupełnie lokalne wycieczki. Mogły też być wyprawy daleko poza te kryteria.
Świadomie i realnie zaczęłam rozwijać tę pasję, będąc już niezależną i dorosłą, choć paradoksalnie (znów) zależną. Tym razem – od choroby jelit, która ni jak nie zamierzała przejść w remisję. Więc będąc od niej zależną, niezależnie od jej kaprysów – podróżowałam.
Nie zawsze z fasonem.
Nie zawsze dziarskim krokiem i prestiżowo.
Wręcz przeciwnie, najczęściej dowlókłszy się do miejsca, gdzie można było przycupnąć, robiłam to, oglądając świat ze spoczynkowej pozycji.
Podczas tych podróży, w których znaczną część bagażu zajmowały leki, ugruntowałam się w przekonaniu, że co nie zabija (choć bywało blisko) to - wcale nie wzmacnia, a jedynie - nie zabija..
Jeśli już miałabym użyć tego słowa, by stereotypowi stało się zadość, powiedziałabym, że to, co mnie nie zabiło, wzmocniło moje przekonanie, że trzeba się spieszyć.
W zwiedzaniu.
W oglądaniu świata i własnego podwórka.
W podróżowaniu i w życiu – ze wszystkim, co niosło.
Żyłam więc, choć lekarze wolą sformułowanie: "funkcjonowałam". Głównie w warunkach szpitalnych lub domowych - leżących. W przerwach od tego funkcjonowania starałam się żyć. Pracować. Uspołeczniać. Chodzić w góry. I podróżować. I to jak najszybciej. By zdążyć przed kolejnym szturmem funkcjonowania.
I co jak co, ale podróżowanie wychodziło mi naprawdę dobrze. Choć nie raz mało dostojnie i raczej na pół gwizdka.
Patrząc z perspektywy czasu, nadal uważam, że choć w moim wypadku nie zawsze było bezpieczne i komfortowe, podróżowanie było najlepszą terapią.
Nie. Nie leczyło. Robiło coś innego. Potęgowało tęsknotę za normalnością i dawało napęd, by do niej dążyć. I w końcu pomogło w decyzji, która rozpoczęła nowy, lepszy, wolny od "funkcjonowania", a pełny "życia" etap, który także podróżom nadał inną jakość.
Dziś wybieram destynacje w dwojaki sposób – sentymentalnie i empirycznie.
Sentymentalnie, wracając do miejsc, które chciałam poprawić we wspomnieniach, dodając im zdrowych wreszcie rumieńców.
Empirycznie – by zapisywać nowe historie, już bez bagażu zaledwie funkcjonowania.
I chyba nie muszę mówić, że obie te opcje idealnie się uzupełniają.
Ludzie mają różne pojęcie domu i różną jego wizję.
Dla wielu, dom to tylko i wyłącznie miejsce, do którego warto wracać. Dla innych to przestrzeń, miejsce, w świecie, w którym czują się oni dobrze, zdrowo i w harmonii z sobą, choć bez ulubionego fotela i własnego łóżka.
Ja lubię myśleć, że dom to połączenie obu tych rzeczy.
Zwłaszcza dlatego, że połączenie to stwarza możliwość wyboru. A wolność stanowienia o sobie i swoim losie, na tyle, na ile znów to jest możliwe, to najpiękniejsza rzecz, jaką udało mi się kupić od losu, choć za naprawdę wysoką cenę.
Jednak…Znów móc „być” - z całą świadomością, radością i tak po prostu - warte było tej ceny.
Wielu ludzi uważa, że nie ma sensu wyjeżdżać, bo wszystko mają w domu. I po prawdzie, coś jest na rzeczy, zważywszy na fakt, że wiele domów to komfortowe gniazdka z pięknym ogródkiem, przystrzyżoną trawką i hamakiem.
I z takich warunków trudno z własnej woli w niewygody - do plecaka albo walizki i pokoju czy mieszkanka wynajętego na jednym z portali z wakacyjnymi domami.
Ale by poznać siebie i własny potencjał warto na chwilę opuścić tę przydomową Arkadię i ruszyć, by zdobyć inną optykę i perspektywę. Podróż tę można i owszem, komfortowo w pakiecie all inclusive, ale można też samodzielnie i samostanowiąc o każdym dniu, bez gotowego planu opłaconego z góry wraz z wszystkimi kolorowymi darmowymi drinkami.
Bo o ile nie rozważamy all inclusive, które wygodą może i trochę przypomina przydomową Arkadię i nosi znamiona jako takiego komfortu (choć trzeba zaznaczyć, że „jako takość” tego komfortu zależy zarówno od ceny, destynacji jak i ilości gwiazdek pod nazwą hotelu), o tyle podróżowanie na własną rękę to coś, co powoduje, że wracając – jeszcze mocniej doceniamy, że tą własną, spersonalizowaną Arkadię mamy. Wtedy też wdzięczność, z jaką witamy zarośnięty trawnik, nie ma sobie równych.
Ale to już zupełnie inna opowieść i inna para trekków :)
Dzień dobry, dobrzy Ludzie :)
Napisz komentarz