23 Kwiecień 2025
18-02-2025 przez Iza Janaczek
Wiedza, jaką posiadam, oraz obserwacje poczynione w czasie jej zdobywania, pozwalają mi stwierdzić, że my, ludzie, którzy potrafią we wszystko, nie umiemy cieszyć się tym, co przychodzi nam za darmo i bez social-mediowego aromatu prestiżu. A bardziej zrozumiale – nie umiemy cieszyć się tym, co po prostu zdarza się nam na co dzień. I to nie tak, że jesteśmy niewdzięczni. Chodzi raczej o to, że skupiamy się na zupełnie innych rzeczach. Najczęściej tych dobrze znanych i sprawdzonych, nie zahaczając nawet myślą o refleksję, że druga strona mostu może być jeszcze fajniejsza.
Z racji moich eksploracji tego, co bliżej i dalej, bywam na różnych internetowych grupach, podpatrując, jak radzą sobie rodacy z poznawaniem świata. Na jednej z grup przeczytałam post – a właściwie pytanie, przyprawione sporą dawką tego, co nam w internetach, czyli anonimowo najlepiej wychodzi. Mowa o nonszalancji z nutką pogardy dla tego, co obce, ale jednak, dla bezpieczeństwa - w obszarze „znajome”. Wpis dotyczył Tajlandii, a dokładniej trunku, który podróżnik ów tam kupił. Okazało się, że marka owego procentowego napoju jest kiepska i nie ma się co zachwycać, bo u nas lepsze.
foto pexels
Pod wpisem dziesiątki komentarzy i zdjęć, z cyklu: „Ja też byłem i też tam piwo piłem…” I wtedy pomyślałam sobie: skoro chodziło tylko o piwo, a nie o kulturę Tajów, ich fantastyczne świątynie, zabytki, oszałamiające wybrzeże, znakomity masaż, oryginalną kuchnię i sam fakt bycia na innym kontynencie – to taniej byłoby po prostu wyskoczyć do wiadomego sklepu z wiadomym logo. Byłoby szybciej i bardziej swojsko. No, chyba że chodziło o to, by jednak gdzieś wyjechać i pokazać znajomym, że człowiek bywały i go stać. No i padło na Tajlandię, bo tam teraz „wszyscy jeżdżą”. Ale i w takim wypadku taniej i szybciej byłoby zrobić city breaka do Pragi czy Berlina i tam machnąć piwko, dzieląc się głęboką myślą nad jego wodnistym smakiem, zamiast tłuc się na koniec świata za milion monet i jeszcze znosić 6-godzinną różnicę czasową w stosunku do Polski.
Co człowiek wynosi z takiego ubogacającego (z definicji) wyjazdu do Azji w myśl filozofii, że podróże kształcą, ponad obserwację, że dana marka tajskiego piwa smakuje jak woda i „kopie” dopiero po 10 butelce? Nie mam pojęcia i śmiem przypuszczać, że to tak samo, jak autor tej głębokiej piwnej myśli podróżnej. Co szokuje bardziej niż niesmaczy, takie zachowania są nie tylko akceptowane społecznie, ale i mocno popierane, choćby licytacją, kto więcej na tej czy innej rajskiej plaży wypił. Trochę to smutne, trochę żałosne, a już na pewno wstyd jak cholera, zwłaszcza gdy w resortach „no limit alkohol” w opcji all inclusive, przy barze wisi karteczka, że opcja ta nie dotyczy Polaków…
foto pexels
I nie chodzi o to, że wszyscy powinniśmy zachwycać się zachodami słońca, azjatycką kuchnią i lokalnymi tańcami. Chodzi o to, by choć próbować się zainteresować czymś, czego nie znamy. A zważywszy, że takie podejście może procentować dłużej i bardziej niż 8 tajskich piw wtłoczonych do brzucha totalnie z przyzwyczajenia – warto zaryzykować i zobaczyć, jak ten świat jest duży i różnorodny. Zwłaszcza gdy się go nie ogląda tylko i wyłącznie zza szklanicy bąbelków z pianką, i to, jak twierdzą znawcy piw wszelakich – na dokładkę, średniej jakości.
Dzień dobry, dobrzy Ludzie :)
na zdjęciu smoothie ze świeżych mango i choć nie kopie jak średniej jakości piwo z dzisiejszej anegdoty, smakuje tak, jak powinno ;)
Napisz komentarz