15 Listopad 2024
05-01-2024 przez Iza Janaczek
Przez cały rok wstajecie rano, rozpościeracie ramiona, uśmiechacie się do siebie i do świata
i mówicie – "Ależ to będzie cudowny dzień"!
Znacie to uczucie?
No właśnie... Ja też nie ;)
Kiedy się na tym złapałam, zawęziłam pole obserwacji do pół roku i obserwowałam siebie. Efekty podobne jak poprzednio. Spróbowałam z 1 miesiącem. Też klapa. Nie poddawałam się - znów redukcja obszaru badań.
2 tygodnie... I wreszcie – DOBRA, MAMY TO!
Odczuwałam radość z każdego dnia. I dosłownie, każdy traktowałam jak wartość dodaną.
Z każdego cieszyłam się i czekałam, co przyniesie. Wnioski były trochę śmiechem przez łzy. Bo i owszem, budujące, ale jak sądziłam, na dłuższą metę nieosiągalne...
Ten dobrostan spowodowany był tym, że byłam wypoczęta, wyspana i zrelaksowana. Tak, zgadliście, to był długo wyczekiwany urlop i nicnierobienie przez całe cudne 2 tygodnie ;)
Powrót do rzeczywistości okazał się trudny. Jak to bywa z powrotami, które dzielą się na te piękne, epickie i na te przypominające dramat. Mój był dramatem i to w kropki bordo, że użyję metafory, z którą zetknęłam się dawno temu, słysząc ją od pewnego profesora, gdy usiłowałam wyłożyć mu zawiłości zawiłego zagadnienia, które sam skomplikował do poziomu węzła gordyjskiego.
Kołując nad naszym rodzimym lotniskiem, gdzie nie widać było nic poza burym całunem smogu, pomyślałam o mijanych lotem obu szczytach Araratu, widzianych ostro i wyraźnie mimo znacznie większej wysokości. Pomyślałam, że nie chcę znów czegoś musieć tylko dlatego, że wypada - bo imperatyw narodowy, bo stereotypy na temat matek, kobiet pracujących, ludzi przewlekle chorujących.
Pomyślałam sobie, że jak już muszę musieć, to chciałabym w swoim imieniu. Czy takie podejście z mojego wewnętrznego dziecka uczyniło bachora? Nie zaobserwowałam tak ciężkiego skutku ubocznego. Podejście to po prostu obudziło tęsknotę za tym, co normalne. Bo co jak co, ale normalności to brakuje nam wszystkim – zbiorowo i każdemu z osobna ;)
I nie, nie chodzi o to, że jesteśmy nienormalni, choć nie przeczę, jak patrzę wokół trudno oprzeć się wrażeniu, że czasami warto weryfikować raz poczynione obserwacje, ale – mówiąc już serio, nienormalne jest to, jak łatwo przystaliśmy na wydzielanie nam porcji tlenu. Dostajemy go tyle, by starczyło na pracę i krótką regenerację.
To oczywiście metafora. Nikt nam powietrza nie odebrał.
Sami je oddaliśmy.
Godząc się na przebijanie się wzrokiem przez ścianę smogu, nie widząc, jak świat potrafi być piękny.
A potrafi. Do utraty tchu.
Czy jesteśmy kowalami własnego losu? Patrząc na to, co dzieje się wokół, to chyba nie do końca. Choć obdarzeni wolną wolą, to wciąż często tańczymy jak gra muzyka, niekoniecznie z naszej własnej playlisty.
Może więc rację mają ci, którzy mówią, by żyć póki sił i okazji i żyć tak, by na 10-stopniowej skali wykręcić co najmniej 12? Mnie osobiście taka opcja kusi... Wielu powie, że skoro nie ma pewności, co będzie później, to po co próbować coś zmieniać?
Bo w sumie, to owszem, jest ciężko, bo ciągły stres w pracy, bo kredyt drożeje, dziecko w trudnym wieku, a i w domu coraz gęstsza atmosfera, ale ten system już znamy, jesteśmy do niego przystosowani, choć może bardziej pasuje słowo "przyzwyczajeni"?
Tylko czy o to chodzi, by to, co mamy najważniejszego, przeżyć z przyzwyczajenia? Przeczekać w dresach i przedeptanych kapciach, i nawet nie sprawdzić, czy można było lepiej?
Wiem sama, że o wiele łatwiej lecieć z prądem, drepcząc w tych kapciach po placu, który już znam, ale to tak, jakby ze wszystkich ciast świata jeść tylko ucieraną tanią babkę i popijać wodą. I choć uwielbiam smak babki i piekę ją z pamięci, to myślę, że od czasu do czasu warto spróbować i szamopana i wypasionego piętrowego tortu z owocami.
Zmiany, mimo że w wielu powodują niepokój, są dobre i choć nie zawsze niosą tylko to, co dobre, to jednak zawsze hartują i uczą. Dzięki nim rozwijamy talenty potrzebne, by walczyć o siebie i innych.
A walka ta to zwykłe "codziennostki". To kolejny projekt do pracy i próba nie spalenia się na nim, to konfrontacja z kimś, z kim konfrontacji unikamy, bo szkodzi na zdrowie – ale by nie musieć się tym martwić po wsze czasy, czas na wyłożenie kart na stół. To zmiana pracy. Praca nad związkiem. To także zaakceptowanie tego, że nosi się na ciele przyklejony stomijny woreczek.
Gdy do tematów tych podejdziemy z "musizmem", przerobionym na to, co "mogę", znów można będzie oddychać pełną piersią i znowu powietrze stanie się klarowne.
Nie muszę pracować nad związkiem – ale mogę to zrobić, by znów poczuć motylki w brzuchu.
Nie muszę zmieniać pracy. Tu mi płacą i mam składki, ale mogę, by mieć opcję pracy zdalnej, na czym mi zależy, bo uwielbiam podróżować.
Nie muszę akceptować stomii. Nie muszę jej nawet lubić – ale mogę choć spróbować do niej podejść bez wrogości i uprzedzeń. Prawie pewne jest to, że ona odpłaci tym, do czego została stworzona – poprawą jakości życia i przywróceniem jego sensu.
Zmiany to rozwój. Rozwój to życie. Życie to supermoc umożliwiająca dwa poprzednie. Zmiany, niekoniecznie zawsze wychodzą na dobre, zawsze jednak pomagają odkrywać własne możliwości, zwłaszcza te, o istnieniu których nie mieliśmy pojęcia.
Dam radę wejść na ten szczyt. Dam radę w ogóle wyjść z domu. Dam radę w końcu podjąć tę decyzję. Dam radę z tą cholerną, uprzykrzoną stomią.
I tak sobie myślę, że skoro stawką jest nasze życie, może warto od czasu do czasu celebrować je tortem i szampanem? Takim akurat na miarę naszej wyobraźni i potrzeb?
Dzień dobry, dobrzy Ludzie :)
Napisz komentarz