08 Grudzień 2024
08-06-2023 przez Iza Janaczek
Za co kocha się weekendy? Za to, że z reguły nic nie trzeba a wszystko można. Oczywiście hipotetycznie. Bo my, z pokolenia, którego młodość upływała w czasach w PRL-u, jakoś tak nie umiemy do końca i bez reszty zatracić się w samym celebrowaniu życia.
A to podłoga wymaga umycia. A to pranie trzeba posortować. Papiery z pracy wzywają syrenim śpiewem i zmywarka poleca się uwadze w kwestii wyładunku umytych naczyń. Co w sumie nie jest tak do końca bezsensowną propozycją, gdy czasem powoli brakuje już nawet papierowych talerzyków ;) ...
Bo tak w sumie przecież ileż można leżeć i patrzeć w chmury jak Dyzio Marzyciel z wiersza Juliana Tuwima. Dyziowanie owszem, fajne i nie żeby coś... Ale po godzince, dwóch to jakoś tak tęskno za pracą a już na bank choćby za jej planowaniem.
Też tak macie czasami? ;)
No właśnie... Ja, dziecię czasów słusznie minionych wyniosłam z tychże wiele rzeczy, które dziś trzeba totalnie oddzielić grubą kreską od zdrowego rozsądku. Jedną z nich jest praca jako droga, nie jako cel drogi, i co ważne - dla potomnych i ich potomnych, a nie po to, by nam samym było ciut lżej.
Dziś śmiejemy się z hasła: "zostaw, to na święta", a po nich "no jedz, bo się zmarnuje!". Jednak, jeśli tak na spokojnie się nad tym zastanowić, to nie ma w tym nic śmiesznego... Bo przekładając to na język codzienny i współczesny, idąc tym tokiem myślenia, uznać w końcu możemy, że czas wolny to czas zmarnowany, a marnować nie wolno... I owszem, podejście "no waste" jest chwalebne, i należy je promować. Jednak zanim popadniemy w skrajność, warto może wykorzystać weekend do czegoś innego niż tylko sprzątanie i praca. Choćby jak kusiło. :)
Okazja ku takiemu słodkiemu nic-nie-robieniu nadarza się zacna. Długi czerwcowy weekend. Spora część rodaków nie spędza go w pracy. Można robić plany... I oby były inne niż remont, trzy segregatory dokumentów do przejrzenia a do przerobienia z dzieckiem historia od średniowiecza do II wojny światowej, bo poprawkę trzeba zdać, a czas ocen końcowych tuż tuż...
Dlatego usiądźmy po pracy spokojnie. Zróbmy sobie kawkę, herbatkę lub coś mocniejszego. Z całą pewnością zasłużyliśmy :) I tak przygotowani zastanówmy się, co zrobić z tak cudną perspektywą jaką jest parę dni z rzędu bez budzika, korków i telefonów z pracy.
Opcji mamy kilka. Każda kusi i owszem, można je przeprowadzić wszystkie na raz, żeby odhaczyć i mieć z głowy. Warto jednak tu nadmienić, że po takim maratonie zdecydowanie trzeba będzie wnioskować o urlop, albo i L4. Bo taki nadmiar dobrego w ilościach hurt i tempie pociągu TGV, bez wcześniejszego treningu - zwyczajnie może zaszkodzić ;)
Opcja pierwsza.
Mam w nosie wyjazdy. W domu sobie posiedzę. Książkę, gazetę poczytam, pośpię do całej 8;30, bo potem pies żyć nie da, a kot dzieła dokończy.
I to jest plan doskonały...
Eksperci mówią wszak, że zdrowy sen bez budzika to podstawa. I że spacer z psem i mizianie kota dopełnia dzieła szczęścia i regeneracji. Przyjęło się, że urlop to wypada trochę tak ekskluzywnie i od razu w trybie rzeczywistym - w internety. Wszak duża część narodu nie wrzuca już fotek w album, lecz wprost na serwery socialmediowe. Ku potomnym, no i... żeby znajomi widzieli... Tak troszkę ;)
Czy jest w tym coś złego? Nie, a już na pewno nie bardzo, zważywszy na czasy w jakich przyszło nam żyć. A czasy w jakich przyszło nam żyć wytyczają pewien trend bycia wciąż "in touch". Choć niektórzy traktujący temat zbyt dosłownie i prócz "in touch" są jeszcze mentalnie "saute". I to często nawet bez figowego listka.
Z resztą, nie ma co tak wielce krytykować. Każdy żyje jak umie i niech rzuci nokią 3310 ten, kto nigdy nie pokazał własnej fotki w internecie... No właśnie... Najważniejsze to w tym rzucaniu zachować umiar, natura zdecydowanie będzie nam wdzięczna ;)
A a propos natury czas na opcję nr 2
Weekend nad morzem...
Jako absolutny zdeklarowany górofan przyznać muszę jednak bez bicia, że opcja: "może nad morze", brzmi równie kusząco, jak wypad na Babią Górę.
Morze ma w sobie coś takiego, że zniewala i przyciąga... I nie wiem, czy chodzi o gaszenie w jego toniach, ognistej gwiazdy, że użyję słów wieszcza, czy o to surowe piękno mieniące się od lazuru po płynną stal podczas odpływów i przypływów. Pozornie w morzu nie ma niczego odkrywczego. Wciąż i wciąż bije falami o brzeg i ucieka w odwiecznym stałym rytmie przypływów i odpływów.
I choć to takie powtarzalne, to jest w tym coś magicznego. Zwłaszcza, popołudniami, gdy naród jako żywo biegnie na rybkę z frytkami i gofry. Wtedy plaże pustoszeją. Wreszcie widać wodę, bo nie zasłania jej labirynt kolorowych parawanów. I słychać szum fal i krzyk mew, bo nikt nie krzyczy: "lody, lodyyyy na patyku – kuuukurydzaaa!"
Tak, wtedy zdecydowanie morze kusi i przyciąga. Nie trzeba nawet syreniego śpiewu, by dać się oczarować i zaczarować.
Wystarczy jeden zachód słońca, by zakochać się w morzu na zabój... Zachód słońca nad morzem, to pora, gdy czas staje w miejscu. Zatrzymuje się magicznie, choć to wbrew logice, bo słońce w szybkim tempie pędzi w głębiny. My jednak zatrzymani pomiędzy jednym uderzeniem fal o brzeg, a drugim, patrzymy, jak ostatnie promienie zmieniają falującą taflę wody w płynne złoto... Byliśmy świadkami wielkiego przeobrażenia. Z gwarnego dnia pełnego dźwięków, światła i życia natura odejściem słońca zasygnalizowała czas wyciszenia kolorów i serca. Nadchodzi noc. Czas tęsknoty za kolejnym porankiem. I kolejną afirmacją życia.
I choć pojutrze znów praca i kierat więc trzeba będzie niebawem wsiąść w samochód i odstać swoje, bo naród uparł się wracać do domu o tej samej porze i w tym samym dniu, to wspomnienie błogości, jaka ogarnęła nas w tej ciszy znikania słońca w złotych falach. rekompensuje wszystko. Choć korki, upał, i zmęczenie, to już tęsknimy za kolejnym takim misterium.
Opcja 3 i ostatnia to góry, w myśl biblijnej zasady, że ostatni będą pierwszymi. Najlepsze zostawiłam na koniec ;)
Nie, nie jestem obiektywna, ale – jak tu być obiektywną, gdy wokół tyle oszałamiającej zieleni...
Nie ma brzydkich czy nudnych gór. Jest tylko złe do nich nastawienie. I owszem, po zasiedzeniu się w pracy przez wiele miesięcy bez spaceru i głębszego oddechu, by zdobyć późniejszy szczyt trzeba się spocić, mało godnie zasapać, a idąc oglądać własne stopy, modląc się przy tym, by nie trzeba było kombinować butli z tlenem ;)
Jednak, gdy choć na chwilkę ogarniemy to sapanie i użalanie się nad własnym losem i kondycją usłyszymy pieśń gór... Słychać ją w bzyczeniu pszczół na górskich nasłonecznionych łąkach, w cykaniu świerszczy i w szumie wysokich drzew... Las śpiewa magiczną pieśń, głaszcząc nas po policzkach wiatrem i chłodząc cieniem. Szczyt już niedaleko, sił wprost proporcjonalnie coraz mniej. Spinamy się jednak i idziemy. Everest to to nie jest, choć wysiłek w zdobyciu wierzchołka, zdaniem wielu, podobny...
Czy warto się tak męczyć? To zależy od tego, czy możemy i czy powinniśmy ale jeśli w oby przypadkach odpowiedź brzmi: tak, to oczywiście – warto. Nawet bardzo.
Dotarcie na szczyt to takie symboliczne zwycięstwo nad własną słabością. Choć zdrowo zmęczeni i tchu być może brak, wzrok się nam wyostrza a ze szczytu widać wspaniale i to, co przed oczyma i to, co w sercu. Wiele zmartwień zmienia swój ciężar i gabaryt, gdy wytaszczymy je na Skrzyczne, na Babią czy w Czerwone Wierchy. Choć problemy zdecydowanie nie znikną po takiej wycieczce, to być może staną się ciut łatwiejsze do ogarnięcia - nowymi siłami i energią. Bo jakoś łatwiej poukładać sobie rzeczy, gdy spektrum postrzegania szersze i widać wszystko jak na dłoni. Najważniejsze, to mieć możliwość wyrwania się z ciągłego kołowrotka życia. Choć na chwilkę.
Góry przyciągają tak jak morze. I tak jak morze mają swoich zdeklarowanych wyznawców.
One nie oceniają. Nie robią wymówek. Nie narzucają tempa i własnego zdania. Są. Trwają, Czekają, zawsze chętne użyczyć nam swej kojącej zieleni.
Dlatego właśnie warto w ten weekend inaczej. Warto coś dla siebie, bo kiedy będziemy spełnieni, wyspani i “doendorfinowani”, nie ma rzeczy, które byłyby przeszkodą nie do pokonania.
Oczywiście problemy nie znikają po wypadzie w góry, nad morze, czy po przespaniu całego weekendu z psem w nogach łóżka... Śmiem jednak przypuszczać, że przy odrobinie szczęścia i dobrej woli nie będą już tak dojmujące...
I chyba po to wymyślono weekendy. :) Byśmy choć na chwilę oderwali się od rutyny dnia codziennego. Od sztucznego światła w biurze, czy w sklepowej hali, w której pracujemy. Od szumu maszyn, które obsługujemy. I od ciągłych telefonów.
Wystarczy zagrać w kolory i wybrać te, ulubione: płynne złoto morza o zachodzie słońca, witalną zieleń górskich łąk i polan, czy brązowe wierne psie oczyska, zapraszające do spacerów.
Kochani Drodzy, stereotyp mówi, że wszystko w naszych rękach. Nieprawda. Nie na wszystko mamy wpływ. Ale na bardzo wiele tak. Skorzystajmy z tego przywileju.
Dzień dobry, dobrzy Ludzie
Napisz komentarz