08 Grudzień 2024
30-07-2023 przez Iza Janaczek
Nastał czas modnych słów, które ładnie wyglądają w internecie. Zwłaszcza z odpowiednio wykadrowanym i dobrym zdjęciem.
"Wdzięczność" to jedno z tych dość modnych i klikalnych słówek. "Wdzięczność" odczuwają celebrytki, piosenkarze, dziennikarki, katechetki, politycy i masa zwykłych ludzi, chcących na tym nośnym słówku zrobić parę lajków. Internetowa wdzięczność jest wdzięczna za wszystko. I dobrze, bo wdzięczność to piękna cecha i bezwzględnie należy ją promować.
Szkoda tylko, że ta wirtualna wdzięczność, bardzo rzadko idzie w parze z autentycznością i konsekwencją w działaniu.
Wyświechtana, ponaciągana i wyretuszowana "wdzięczność" medialnie coraz bardziej traci na znaczeniu. I tak jak wiele ładnych, mądrych i głębokich słów przed nią, staje się powoli kolejną zużytą i nikomu niepotrzebną ideą, którą, gdy całkiem przestanie się klikać, należy zastąpić inną.
Wiadomo, że w przyrodzie musi być równowaga. Z tego powodu gdy "wdzięczność" stanie się rozpaczliwie niemodna, kolejne nośne słówko będzie robić medialną karierę.
Patrząc, co działo się z poprzednimi ważnymi słowami, nie trudno się domyślić, co się stanie z kolejnym, gdy straci blask świeżości. Najpierw, co prawda, wzleci wysoko w zasięgach i lajkach. Potem jednak, z czasem, do cna wyeksploatowane i odarte z godności i głębi, skończy, jak inne ważne słowa, w szufladzie z rzeczami użytymi i niepotrzebnymi.
I tak dziać się będzie w zasadzie bez końca. Bo nawet jeśli braknie odpowiednich, nowych słów , będzie można odkurzyć te stare. Wszak retro zawsze jest w modzie.
Tymczasem wdzięczność dla wielu ludzi nadal i wciąż ma znaczenie. I jest ważna. Tak naprawdę, nie tylko na potrzebę chwili, kampanii, reklamy czy zasięgów.
Wdzięczność odczuwa się z wielu powodów. Niekoniecznie medialnych. Często zwykłych, prozaicznych ale przez to, że w ogóle się zdarzyły – prawdziwie ważnych, urastających do rangi małego prywatnego święta.
Wdzięczni jesteśmy, że operacja Zosi się powiodła, że ziemniaki obrodziły i stonka nie zjadła plonów, że udało się ubrać na wyprzedażach i że ta stłuczka syna to tylko zbity reflektor i kupa strachu i nikt nie ucierpiał.
To niesamowite uczucie ulgi formułujące się w głowie w krótkie słowo: "dziękuję" to właśnie wdzięczność.
Jak widać, nie każdą da się ładnie przedstawić na zdjęciu (patrz stonka), ale mimo, że nie obfotografowana, wdzięczność nadal istnieje, ma się dobrze i sprawia, że idziemy do przodu. Może nie tak szybko, jakby chciał tego świat, ale wciąż i konsekwentnie.
Czym dla mnie samej jest wdzięczność? Czymś bardzo ważnym. I intymnym, prywatnym, nie do klikania. Jak dla wielu wiara, prywatność i domowe zacisze...
Odczuwam ją często, rzadko kiedy o niej mówię publicznie, nie trąbię zaś o niej wcale. Dlaczego teraz więc wspominam? Bo uważam, że czasami trzeba. Gdy pojawi się właściwy moment, by wybrzmiała i pokazała się w pełnej krasie. Jako świadectwo, nie – trofeum.
Jak co dzień przygotowywałam obiad. Nic wielkiego, filet, młode ziemniaczki i mizeria. Lubię mizerię. Zawsze lubiłam. Kojarzy mi się z latem i ze smakami z dobrych, zdrowych czasów. Z czasów sprzed stomii i sprzed choroby, która spowodowała, że na długie lata dietę ograniczyłam do dosłownie paru produktów. Gotowanych a w zasadzie rozgotowanych, niedoprawionych i wcale nie pomagających mi zdrowieć.
Kupiłam w ulubiony warzywniaku ogórki. Obierając je i przygotowując do szatkowania wróciłam myślami do czasów, gdy oglądałam je niemal tylko za szkłem gablotki. Tylko patrząc jak jedzą inni. Ni stąd ni zowąd poczułam ogromną wdzięczność. Tak, przy obieraniu ogórków. Banalne, prawda?
Ja wiem, kto nie przeżył nie do końca złapie w jaki sposób i dlaczego właśnie zwykły niepozorny ogórek, z którego zamierzałam zrobić mało prestiżową, swojską mizerię okazał się czymś w rodzaju kamienia milowego.
By spróbować zrozumieć wystarczy mały seans z własną wyobraźnią.
Wyobraźcie sobie, że macie hiper-super-gigant trzydniówkę. Taką, na którą nie działają żadne leki, a te, które przepisuje Wam lekarz już trochę na chybił trafił, bo przecież coś musi w końcu zaskoczyć – też nie zaskakują, co z kolei zaskakuje lekarza. Powodują one jednak, że siadając na toalecie przezornie bierzecie też do rąk miskę. To z powodu żołądka, który manifestuje, że ma dość tej trzydniówki, która nie wiedzieć kiedy przeciągnęła się na długie 12 lat...
W tym czasie dzielicie życie między szpital, dom, a w zasadzie toaletę i pracę. Tak, z tą galopująca trzydniówką rozciągniętą w czasie na lat 12, nadal jesteście aktywni zawodowo. Nie do uwierzenia, prawda? Nadal pracujecie, wychowujecie dzieci, jeździcie na wakacje. Choć coraz mniej ogarniający, chudsi, bledsi i zmęczeni. By coś na to poradzić – znów odwiedzacie lekarza i tak co miesiąc. Dostajecie kolejne prochy, przez które stajecie się jeszcze chudsi, bledsi i zmęczeni a do pakietu dochodzą bóle stawów i bezsenność... Jecie coraz mniej, bo wiadomo – im mniej do paszczy tym mniej w toalecie i misce... I tak lecą te lata.
Ogórek to warzywo, o którym w ogóle przestaliście myśleć. Z resztą zrezygnowaliście już z tylu rzeczy, że ogórek dopisany do tej listy naprawdę nie ma już znaczenia.
Surowych owoców i warzyw nie jecie wcale. Gotowane, tylko od święta a i tak tę mikro ilość odchorujecie. Zupy kremy, smażone mięsko, pierogi i makarony, totalnie odpadają. Podobnie jak kawa, soki i mocne herbaty. Tak jak sport, wędrówki po ukochanych górach i sen na boku. Wyobrażacie sobie spać tylko na wznak? I to przez całe długie lata?...
Dlaczego na wznak? Bo każde położenie się na boku było sygnałem do kolejnej wizyty w toalecie. Bez względu na to czy była 21, czy 2 w nocy. Toaleta... miska.. inwentaryzacja kafelków... I tak kilka razy w nocy... A rano trzeba wstać do pracy. Żeby choć poudawać, że żyjecie normalnym życiem i tylko macie problem, który jakoś ogarniecie.
Wyobraźcie sobie, że przez te 12 lat nauczyliście się na pamięć układu płytek w łazience w domu, w pracy i na oddziale gastroenterologicznym. A w momentach, gdy jest bardzo źle i tygodniami jesteście w szpitalu i dłuższy czas tylko na żywieniu pozajelitowym (i ewentualnie sucharku lub galaretce bez cukru) myślicie, że to kiedyś się skończy, choć w tej konkretnej chwili jest Wam najzupełniej obojętne – jak. Dbacie tylko, by to chore, smutne marzenie nie wyartykułowało się Wam na głos przy dzieciach.
Wracacie do domu. Jedynie podreperowani. Na wyleczenie nie ma szans, na dalszą degradację organizmu szanse są stuprocentowe. W ręce recepta, w głowie powiększona lista tego, czego nie wolno jeść i pić. Nadzieja powoli gaśnie. Pojawia się natomiast opcja. STOMIA.
I choć początkowo brzmi jak koniec życia obok niej dużymi tłustymi literami w głowie rozbrzmiewa zdanie: pełny powrót do zdrowia.
Nie powiem, że w tamtym momencie pomyślałam o ogórkach. Bo nie pomyślałam. Pomyślałam natomiast o tym, że wyczerpałam wszystkie możliwości i doszłam do ściany i że jeśli jest szansa, by odzyskać kontrolę nad własnym życiem, to chcę spróbować.
Dziś odczuwam wdzięczność za wiele rzeczy. Za to, że znów mogę jeść mizerię, pić kawę, zwłaszcza tę świeżo mieloną w staromodnym młynku. Mogę chodzić w góry, pracować, uprawiać sporty i spać na boku. Powoli też zapominam jak wyglądał układ płytek w szpitalnej toalecie... Tylko, nim zdążyłam znów być zdrowa, dzieci zdążyły dorosnąć... Powolne odchodzenie zabrało mi całe ich dzieciństwo... I choć wielu rzeczy z tamtych czasów nie odczaruję i nie zmienię, to wdzięczna jestem, że choć choroba zabrała nam tak wiele, to pomogła też zrozumieć jak ważne jest dbanie o siebie gdy jest na to czas i przestrzeń.
Wdzięczność to dobre uczucie. To taki filtr dla niedobrych wspomnień... Oglądane przez pryzmat tego, co po nich nastąpiło nie bolą już i nie pieką żywym ogniem lecz pokazują, że to, co nie zabije - nie zabije. Tylko i li.
Ta wiedza i świadomość otwiera cały kosz nowych możliwości. A skoro tak wiele znów można, czemu by nie zacząć od obiadu z mizerią?
Dzień dobry, dobrzy Ludzie :)
Napisz komentarz