08 Grudzień 2024
18-01-2024 przez Iza Janaczek
Trudno znaleźć kogoś, kto choć raz tak nie powiedział. I konia z rzędem temu, kto choć raz tego sformułowania na własne uszy nie usłyszał.
Jest ono absolutnie uniwersalne i robi za wymówkę. Za ripostę i za argument koronny - też. I jeszcze za szach-mat, bezdyskusyjny i ostateczny.
NIE MAM CZASU.
To tylko trzy słowa, ale trudno o coś bardziej wymownego i kończącego dyskusję.
Nie mam czasu na sen.
Nie mam czasu na rozmowę z kimś ważnym, kto czeka już zbyt długo.
Nie mam czasu na seks.
Nie mam czasu na urlop.
Nie mam czasu na relaks.
Nie mam czasu na chorowanie.
I wreszcie, może też: nie mam czasu na decyzję – dotyczącą pracy, związku, dziecka, wyłonienia stomii.
Nie mam czasu. I już. I po wszystkim. I o ile drugiego człowieka można takim argumentem zaszachować, o tyle losu już nie.
Z resztą, powtarzając jak mantrę hasło "nie mam czasu" można wywołać tak zwanego wilka z tak zwanego lasu.
Według starych baśni "Czas" jest nieprzekupny, nierozmowny i nietowarzyski. Nie jest czuły na błagania i za nic ma wszelkie argumenty. Biegnie sam. Sam sobie wyznacza rytm. Nie bawi się w duety. Nie łączy w zespoły. Nikt i nic nie ma na niego wpływu.
To oczywiście tylko fikcjyjne wyobrażenie fikcyjnego władcy czasu, ale – przyznać trzeba, że brzmi złowieszczo.
Bo tak naprawdę jak możemy nie mieć czegoś, co nie należy do nas? Jakie mamy prawo do dysponowania czymś, czego sami nie stworzyliśmy? Czas to coś, co otrzymaliśmy na starcie. Rosnąc i dojrzewając wypełnialiśmy go planami i wydarzeniami, zadaniami i marzeniami.
Z czasem wielu z nas wywaliło z kółka przydatnych i dobrych rzeczy - plany i marzenia, bo przestały się mieścić zadania i wydarzenia, których (najczęściej zawodowo) nie można było przegapić.
Zauważyłam, że "nie-mam-czasizm" prawie nigdy nie dotyczy tego, co sobie nawrzucaliśmy do kalendarza bądź planera w zakładkę "do zrobienia". Dotyczy tego, z czego musieliśmy zrezygnować przez zbytni nawał obowiązków. A żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia i poczucie niemocy zgrabnie nazwaliśmy to zawsze pasującym: "nie mam czasu".
"Nie-mam-czasizm" to mega wygodne określenie całego wachlarza przyczynowo-skutkowego.
Sobie - "nie-mam-czasizmem" tłumaczymy, że nie mamy dla siebie wyrozumiałości, uwagi i – serca. Owszem, można w tak zwanym międzyczasie strzelić sobie nową fryzurę. Można kupić fajną biżuterię i torebkę i na chwilę mieć poczucie, że się o siebie zadbało i o sobie pomyślało.
To jednak nie zastąpi prawdziwego czasu dla siebie. Czasu, w którym odpoczywa nie tylko ciało, ale i - głowa. Chwilówki, jak to pokazały kredyty, z reguły słono kosztują, choć świetnie się reklamują ;)
Dla innych nasz "nie-mam-czasizm" ma dawać sygnał, że mamy wizję i ją realizujemy, a za dużo czasu to rozmydlanie wizji. Jesteśmy więc zajęci, ogarnięci i nie mamy czasu "na głupoty", bo - przy okazji, sen jest dla słabych, a my jesteśmy niezniszczalni. W myśl zasady, że póki nie swędzi - drapać nie należy.
Tylko sęk w tym, że niezniszczalność jest tak przereklamowana jak mega wypasiona chwilówka. Cieszy mniej więcej tak samo długo i ma podobnie kosztowne niespodzianki w pakiecie. Z tym, że ciut inaczej się nazywają i objawiają. To – zawał, depresja, choroby autoimmunologiczne, samotność, stomia...
Jako wytrawna i już obeznana w kruczkach znawczyni niewypaśnych pakietów "nie-mam-czasizmu" mogę stwierdzić z całą stanowczością, acz, jak przystało na rasowego Polaka – już po szkodzie, że tych cudów na patyku, da się uniknąć.
A ile przy tym można zaoszczędzić! Człowiek nie ma pojęcia jak wygląda szpitalna karta dań i toaleta, pije kawę tam, gdzie chce, a nie tam gdzie musi, cieszy się jako takim zdrowiem, a przy tym, ma jasną głowę, plany i przestrzeń, by je realizować.
- "Ty to się serio nudzisz" usłyszałam niedawno, gdy powiedziałam, że przeczytałam ostatnio dwie książki i zaczęłam (znów) uprawiać sport (góry, rower, trekking). Kiedyś bym się zawstydziła, miałabym poczucie winy, że mam czas na coś innego niż praca.
Dziś jestem dumna z tego, że jedyna kultura, jaka mnie kręci to ta wyższa, czyli: teatr, kino, dobra książka czy wieczór poezji. I że fascynację "kulturą do utraty tchu" zwaną potocznie obiegowo "kulturą zapier**lu" mam już za sobą.
Czy jest coś złego w przyznaniu się, że mamy chwilkę wolnego czasu?
Że nie pracujemy non-stop?
Że nie musimy, bo starcza nam to, co mamy?...
Nic.
Absolutnie nic.
Tylko to jakieś takie rozpaczliwie niemodne i wstyd się przyznawać, zwłaszcza, że inni nie rozumieją i patrzą krytycznym okiem. Dlaczego? Trudno zrozumieć, a jeszcze trudniej zdefiniować. Bo nie wypada? Bo inni tak nie robią? Bo trzeba się rozwijać? Bo nie pracując człowiek się nie rozwija?
Powody dobre, tylko nie do końca pasujące do sytuacji.
Czas to coś, co pozwala nam kreować naszą własną rzeczywistość. Nie da się go rozciągnąć i upchnąć w nim miliona spraw. Nie da się go też zatrzymać, by nie biegł tak szybko. Nie da się go też oszukać. Trzeba się z nim ułożyć. Iść na kompromisy i dokonywać wyborów. Ale innych niż te, których często dokonujemy. Skoro to, co robimy, nie do końca nas satysfakcjonuje, może warto zmienić kurs, jednak spróbować być rozpaczliwie niemodnym i spędzać czas inaczej, niż rekomenduje to główny, wdrukowany nam imperatyw?
I może dla odmiany - lepiej przed szkodą niż po tym, jak już się to mleko rozleje, a miseczka stłucze?
Dzień dobry, dobrzy Ludzie :)
Napisz komentarz