23 Listopad 2024
29-09-2023 przez Iza Janaczek
2 miliardy filiżanek pitych dziennie. Prawie 3 kg na łebka rocznie – jeśli chodzi o Polskę, bo liderzy w jej piciu czyli Finowie, by pić ją przez rok, codziennie, w ilościach powyżej 2 filiżanek, potrzebują, tak mniej więcej, 12-kilogramowego zapasu jej ziarenek.
KAWA.
Zawsze rozumie.
Nie pyta i nie ocenia.
Potrafi naprawić naprawdę denny poranek.
Jest połową sukcesu i napojem, który się Bogu najbardziej udał.
Jest też pretekstem do przerwy, spotkania towarzyskiego lub randki
O kilka też długości zostawia w tyle serwowaną na Olimpie boską ambrozję.
Działa lepiej niż gumi-jagody i zdecydowanie daje bardziej pozytywny obraz dnia niż jakikolwiek procentowy drink. Zwłaszcza, że po jej wypiciu można wsiadać za kółko.
Czy ma wady? Według wielu tylko taką, że za szybko ubywa jej z kubka i trzeba wstać, by zrobić sobie kolejną.
W Dniu jej święta zrobiłam małe podsumowanie i odkryłam, że właściwie, ja tej kawy nawet tak jakoś specjalnie nie lubię… Lubię za to ten czas, gdy mogę się jej napić… Gdy mogę zatrzymać się na chwilę która na moim zegarze oznacza: „od pierwszego do ostatniego łyczka”. Wtedy, odkładam pracę, zawieszam ją na haczyku przy biurku, siadam i celebruję moment wspólnego bycia z tymi, którzy są mi najbliżsi na świecie…
To rytuał, który nie potrzebuje extra warunków i zachęt. Do tego, by usiąść z parującym kubkiem w dłoni, nie potrzebuję wspaniałej pogody, soboty albo urlopu.
Chwila na kawę to codzienny rytuał. Taka przyjemna rutyna, na którą czekam pół dnia, od samego poranka. I to wszystko pomimo tego, że ja tę kawę to jakoś tak nawet niespecjalnie lubię
Bo, tak naprawdę, kawa to tylko pretekst, by znów BYĆ w miejscu – ale tak naprawdę, w pełni i w zupełności. By ZATRZYMAĆ SIĘ w tym „chwilowym” oku cyklonu. Bo w oku cyklonu panuje spokój – który mnie ogarnia na czas trwania mojego kawowego rytuału. I to w tej kawie, której nawet nie za bardzo lubię, jest najlepsze.
Przez te paręnaście minut wyłączam bieg, mentalny i fizyczny. Nie pędzę i nie gnam, lecz siedzę wygodnie, trzymając w dłoniach pachnący kubek. I rozmawiam, albo wspólnie zgodnie milczę, z tymi, którzy są mi najdrożsi na świecie…
To dla mnie taki skraweczek błękitnego wewnętrznego nieba, mimo, że, jak to bywa w tej szerokości geograficznej, deszcz z gradem wali prawie poziomo, za oknem. Trzymając w dłoni czerwony kubek z kawą na ten moment zewnętrznego chaosu – zamykam to burzowe okno w głowie.
Tam – sztorm, natłok pilnych spraw i burzowych myśli, tu – cisza i spokój. I ta kawa, której jakoś specjalnie nie lubię lecz która jest idealnym pretekstem, by przeżyć tę chwilę ciszy, z tymi, którzy są mi najważniejsi na świecie..
I owszem, lubię swój domowy kawowy kącik, ale bywa, też tak, że popełniam mój rytuał w miejscach nie moich. Takich, które należą do wszystkich, choć bywają niczyje.
Kawa i góry to duet, który zawsze komponuje się genialnie. Bez względu na to, czy to przedwiośnie, dojrzały letni czas, złocista, kapryśna jesień czy bielusia, puchata od śniegu zima.
Kawa w górach ma smak podwójnie magiczny i smakuje nawet wtedy, kiedy się ją tak niespecjalnie lubi.
Pita na szczycie lub w dolinkach. Z termosów, z termokubków lub z domowego kubka ze szkła, który taszczę nawet w góry, bo to część rytuału. Zawsze ma smak pogody ducha i spokoju.
Mówi się, że trzeba zjeść chleb z wielu pieców by wybrać gdzie smakował najlepiej. Podobnie jest z kawą. Pita w wielu miejscach (życia) daje mapę życio-smaków.
Z perspektywy czasu umiemy więc ocenić, w którym miejscu naszego życia była zbyt mocną siekierą, od której stawało serce. W którym – ledwo lurą nie podnoszącą ciśnienia ani o pół kreseczki, a w którym – była cudownie – w sam raz.
Od razu uspokajam nerwowych i uczulonych na modne internetowe słówka i emocje.
To nie jakiś happeningowy cukierkowy wpis z cyklu: „kochajmy się, bądźmy wdzięczni, bo świat jest piękny tylko my wszystko psujemy ciągle narzekając”…
Po prawdzie świat JEST piękny, a my za dużo narzekamy. Często czynimy to bezrefleksyjnie i z przyzwyczajenia. Zawsze gdy łapię się na tym, że sama robię coś rozpędem jadąc na raz wgranym demo, przypomina mi się żarciki, jak to baca wyszedł, w pewien cudny poranek, na polanę, spojrzał na panoramę Tatr i powiedział: „eej, pikny tyn świat, pikny”… A echo – z przyzwyczajenia, odpowiedziało: „-mać, mać, mać”…
Dlatego unikam przyzwyczajeń, zwłaszcza tych mało chwalebnych. Wyjątek robię dla tych dobrych. Takich jak kawa
Tak naprawdę, nie wszyscy i nie zawsze mamy obowiązek być wdzięczni. I to na gwizdek i absolutnie za wszystko. Mamy prawo być źli, wkurzeni i zniechęceni. I okazać to, o ile nie krzywdzimy w ten sposób innych. Świat skrojony pod jedną pasującą i obowiązują sztancę w zamyśle nie lubi tych, którzy się wychylają, myślą inaczej i okazują brak szacunku utartym schematom.
Czasami wkurza nawet to , że słońce świeci i kawa pachnie. I dobrze. Może wkurzać.
I myślę sobie, że, o ile słowiański nerw jest potrzebny, by była równowaga, to jednak, warto szukać powodów do małych radości. Właśnie one mają szansę zamienić się w szczerą i budującą wdzięczność.
A wdzięczność – tak, stwierdzam to z całą mocą, ona działa oczyszczająco, pod warunkiem, że na nią jesteśmy gotowi.
Tak więc – znów siadam do kawy, której nawet niespecjalnie lubię. Jednak, fakt, że popełniam tę chwilę z Ludźmi, którzy łączą mnie z wdzięcznością – jest absolutnie bezcenny.
Dzień dobry, dobrzy Ludzie
Napisz komentarz