Lepsze życie i prestiż. Dlaczego tak chętnie się pracoholizujemy, gdy bonusy w tej atrakcji są tak mało prestiżowe?

– Nie teraz! Nie widzisz, że pracuję?
Konia z rzędem, temu, komu ani raz nie wyrwały się takie słowa. Te zdania rzucane często za często, choć mają być napomnieniem, przypominają raczej oganianie się – jak od natrętnej muchy. I słyszane setny raz smagają rozmówcę pozostawiając w jego psychice czerwone pulsujące pręgi.

Takich kwiatków my, ludzie pracujący, mamy całkiem sporo w swoim ogródku.
– Nie mogłam przyjść na Twój występ, mamusia musi pracować, chyba to rozumiesz?
– Będzie jeszcze tyle meczy. Nie nudź. Przyjdę na następny. Przecież wiesz, że tym razem nie mogłem bo to był naprawdę ważny projekt.
– Dobra, jak chcesz to mogę mniej pracować ale nie proś mnie o kasę na nowe „najki”. Przecież wszystko to robię dla Ciebie. Zamiast narzekać – doceń choć raz.

i kultowe, powtarzane w myślach do samej/ samego siebie:
– Dam sobie radę. Nie potrzebuję L4. To tylko małe zmęczenie.

grafika, żródło: pixabay.com.

Można wymieniać bez końca. Bo potrafimy bez końca szukać powodów, by usprawiedliwić to, co sprawia, że zawalamy. Zwyczajnie dajemy plamę na wielu polach. Zawodząc tym ludzi dla nas ważnych i – samych siebie… Jakbyśmy mieli monopol na niekończący się czas, na tysiąc nowych szans, zrozumień i przebaczeń…
I co ciekawe, to zjawisko zawalania spraw ważnych i ważniejszych w imię spraw nie podlegających dyskusji doczekało się nawet swojego święta.
W kalendarzu, obok świąt zacnych i zacniejszych, figuruje też jedno wyjątkowe, które nijak nie pasuje do tego obrazka.
Dzień Pracoholika, to dzień, w którym nikt nie powinien dostać balonika i czekoladki w nagrodą za samo bycie w tym nie-zaszczytnym i wcale nie-prestiżowym klubie.
I nie, nie jestem złośliwie niesprawiedliwie teoretyczna. Przyznać muszę, że temat przypadkiem trochę znam od podszewki. I właśnie dlatego nie uważam, by wskazana była jakakolwiek forma mentalnej gratyfikacji dnia ludzi zawalących tak wiele w życiu innych i własnym.

My naród z gruntu uważający, że u sąsiada i tak lepsza trawa rośnie, mimo, że dzieli nas tylko płot typu siatka i po obu jego stronach jest ta sama łąka, zawiścimy, zazdrościmy i mocno naśladujemy. Niestety, przy wielu dobrych cechach, te wstydliwe wybijają się na plan pierwszy. Czy popychamy je pędem do perfekcji, czy to ona je podsyca? Trudno wyrokować. Wiadomo jednak, że w długiej i trudnej drodze do celu, którym jest dobre i dostatnie życie, gubimy jego pierwotny cel i sens.
Marudzimy i mitrężymy czas na pomniejszych przystankach. Co, przyznać trzeba, miewa opłakane i katastrofalne skutki.

“Pracoholizmujemy” się prawie wszyscy. W mniejszym lub większym stopniu. Praca stała się przyzwyczajeniem. Nie drogą do celu lecz celem samym w sobie. Gdzieś w oddali majaczy ten pierwotny zamysł dobrego i bezpiecznego życia. Z bliskimi. Z rodziną i z przyjaciółmi… Szybko jednak ginie w nurcie kolejnego, niecierpiącego zwłoki zadania, którego przecież nikt za nas nie wykona. I choć utarło się, że pracoholizują się generalnie intelektualiści lub ci którzy popełniają pracę biurową, to trend ten dotyka ludzi w różnym wieku. Mogą oni mieć różny temperament, różnie postrzegać świat. I co najważniejsze, mogą wykonywać różne zawody i czynności. Tak więc, to wcale nie musi być kolejne prawnicze pismo pisane do rana, dyżur w szpitalu, czy rozliczeń urlopów pracowniczych. Pracoholizm popełnimy też w warunkach domowych. Jak?
Bardzo proszę, oto kilka przykładów…
– Grudzień, -4 i siąpi, ale cóż… Święta idą a okna się same nie umyją, choć sama nie czujesz się za tęgo, jedziesz z tym koksem.
– 3 w nocy a Ty nadal z żelazkiem w ręku. Jeszcze tylko 3 koszule i już, wszystko uprasowane, można się kłaść.
– Później z wami usiądę, teraz muszę jeszcze wyjąć naczynia ze zmywarki i powiesić firanki. Będzie wspaniale znów widzieć świat za oknem. To, że nie będzie go komu podziwiać, bo wszyscy się rozejdą i mało kto te firanki i okna dostrzeże, to już zupełnie inna sprawa…

Czy dążenie do celu jest złe? Nie. W żadnym wypadku. Poczucie celu ratuje życie psychiczne a często życie w ogóle. Tak jak i praca, która wiele razy stała się lekiem na wiele życiowych spraw.
Tak. Dążenie do celu jest dobre.
Jednak, jest źle, gdy zamienia się ono niepostrzeżenie w pracę po 16 i więcej godzin dziennie. Wliczając, lub nawet jeszcze nie – dodatkową domową roboczą dogrywkę.
Nie jest lepiej, gdy zabiera się telefon firmowy na romantyczną kolację z najdroższym czy zasłużone wakacje.
I, co gorsza, gdy się go wtedy odbiera.
Smutne natomiast i alarmujące, gdy się telefonu nie odbiera bo akurat te firanki i okna i zmywarka, a dzwoni akurat nie szef, a syn. Wiesz że ma ostatnio gorszy czas. Może chce pogadać. Cóż.. Pogoda się psuje. Trzeb dokończyć te okna.. Syn poczeka. Skończysz i oddzwonisz…
I kończąc tę wyliczankę rzeczy, jakimi okupiony jest prestiż i sukces – absolutnie katastrofalnie jest już wtedy, gdy bagatelizuje się czas przeznaczony na słuszny odpoczynek, podreperowanie zdrowia i – konieczne badania, bo wszędzie pełno czerwonych flag.
Takie bycie pozornie niezniszczalnym ambitnym i niezastąpionym owszem, budzi podziw i szacunek. Zwłaszcza, gdy stan ów wizualizuje się fajną miejscówką na strzeżonym osiedlu z wyczesanym trawnikiem, elegancką, dyskretnie drogą biżu w uszach i na nadgarstku i oślepiająco białymi licówkami…

– „Ty mi, człowieku, oddaj swój czas, młodość i energię, a ja ci w zamian dam kilka doczesnych dóbr i poczucie, że wszyscy cię podziwiają i zazdroszczą tego, jak daleko doszedłeś.”
Mniej więcej tak brzmi w wielkim skrócie pakt z sukcesem za wszelką cenę. Niżej, pod tym tekstem jest jeszcze parę słów drobnym druczkiem: „człowiek nie wnosi skarg i pretensji za opłatę pobraną za te cenne usługi realizacji jego marzeń„.

grafika, żródło: pixabay.com.

Co to za opłata? Nic ponad to, co już posiadamy i w swojej lekkomyślności uważamy, że mamy tego tak dużo, że możemy się podzielić… Kontakt z bliskimi, zaufanie dziecka, zdrowie, czas, spokój, sen.
Co dostajemy uiszczając taką opłatę? Bonusy. Niechciane, ale tego nie było nawet drobnym druczkiem. Te bonusy to: bezsenność, samotność, poczucie pustki, depresja, zmęczenie, stres, stomia.

Właśnie dlatego dzień Pracoholika to takie smutne święto. Zamiast kwiatów, ciastek i baloników – niechciane bonusy. Zamiast wspólnego świętowania – nadgodziny. Często – w samotności.
Dzień pracoholika to święto, które nic nie honoruje. Ukazuje jedynie, jak daleko na drodze donikąd może zajść człowiek nim się zorientuje, że pobłądził. I co szokuje go jeszcze bardziej, choć wciąż szedł naprzód, odwracając się kontrolnie, nie widzi drogi powrotu. Ani ludzi, którzy przy niej stali, jeszcze niedawno. W zasięgu wzroku jest tylko ściana z gęstej mgły.

Czy warto dla tej chwilowej estemy, prestiżu i poczucia zmierzania do lepszego życia tracić to, co w gruncie rzeczy jest dobrym, życiem, choć często nieuświadomionym bo, jak wiadomo, trawa u sąsiada zawsze lepsza… Trudno wyrokować, a jeszcze trudniej, oceniać. Zwłaszcza innych, skoro często sami pod tym względem nie domagamy.
Pracoholizm to takie dziwne uzależnienie, mentalne zło, które mimo zniszczeń, jakie sieje, budzi szacunek, podziw i ciche przyzwolenie. Bo miło fajnie żyć i fajnie być podziwianym.
Przecież praca to praca, nikomu krzywdy nie robimy, zwłaszcza, gdy cel jest szczytny. Tak, dokładnie. Jednak… zaniechanie pewnych spraw, wynikające ze skupienia się na innej drodze to też często zło, tylko ciche i nie rzucające się w oczy.
Bo jaką szansę ma głos dziecka bądź bliskiej osoby w szumie wielu pochlebnych głosów wyrażających podziw i zainteresowanie? W oparach takiego chwali-zgiełku absolutnie niknie przecież ciche:
„- kocham Cię tatusiu. Wróć szybko, tęsknię”.
Albo „- kochanie, zwolnij, martwię się. To nic, że zapomniałeś o rocznicy, poświętujemy później. Tylko odpocznij”.

Dzień Pracoholików to dzień tych, którzy widzą i słyszą ale nie dostrzegają i nie słuchają. Na szczęście ta przypadłość jest uleczalna, choć każdy potrzebuje innej ilości czasu, by dojrzeć do zmian.
I choć wiem o tym dniu sporo, o czym przypomina mi pamiątkowy bonus, nie obchodzę go. Choć nadal nie jest łatwo do końca wyzbyć się nawyków, jakie mojemu pokoleniu wpajano od najmłodszych lat- staram się patrzyć inaczej.
Na naukę ponoć nigdy nie jest za późno, choć, jak przypomina to, co po takiej lekcji dostajemy w bonusie, bywa ona kosztowna. Dlatego dziś celebruję inne rzeczy będące składowymi innej drogi. Wspólna kawa, spacer, kino, wyjście w góry. Tak, ta perspektyw brzmi zdecydowanie lepiej niż samotne nadgodziny.

Dzień dobry, dobrzy Ludzie 🙂

grafika, żródło: pixabay.com.


Dodaj komentarz