Rower, niewidzialne metki i czas, który przecieka jak woda przez sitko… Rzecz o tym, co nas tak naprawdę cieszy

Kiedy słyszymy pytanie: co nas cieszy… ale tak naprawdę? To jaka jest nasza pierwsza myśl?
I… Drugie ważne pytanie – jak szybko umiemy wymyślić na to pytanie odpowiedź?….

No właśnie… Trudno tak „na pstryk”. W dwie sekundy.

Ja sama też musiałam się chwilę zastanowić. I nie, nie temu, że nie mam czegoś, co cieszy. Odpowiedź po prostu zgubiła się w mnogości sygnałów i bodźców, jakie generuje każdy dzień życia. Wrzucone rano tempo utrzymujemy praktycznie aż do późnych godzin nocnych, a o tak nieludzkiej godzinie, o której często się kładziemy ani nam w głowie odpowiadać na jakieś filozoficzne pytania.

Człowieka XXI wieku cieszy niewiele, ale nie dlatego, że ma mały wybór. Prędzej temu, że ma za duży.

Kiedyś, gdy wszystko było jakieś inne, pełnią szczęścia był wypad maluchem na Mazury, pod namiot.
I nic to, że komary nie dawały żyć. Lub, że człowiek funkcjonował tylko na podłej mielonce z konserwy i bułkach, a w nocy nie raz pompował materac, bo trzeci raz zeszło powietrze, choć dziury nie widać.

Cieszyły nas małe prezenty. Zwłaszcza dzieci umiały je docenić. Co ciekawe, wtedy podarki nie musiały być wielkie i bardzo kosztowe.
Dziś, zjazd cenowy poniżej 100 złotych w przypadku prezentu okolicznościowego lub na tak zwane „lody”, czy wartość poniżej ceny dobrego zegarka (na urodziny, dzień dziecka, zajączka) i niżej wartościowo niż quad, gdy nieszczęśnik jest chrzestnym a ma zaproszenie na komunię, to już w ogóle nie wchodzi w grę.

Gdzie się podziały czasy, gdy wszyscy zaproszeni goście zrzucali się na rower marki Jubilat tudzież Wigry i srebrny łańcuszek albo zegarek elektron?
Co było złego w tym, że mieliśmy niewiele? Zwłaszcza, że ani trochę to nie raziło, bo inni mieli tyle samo, więc się tak po prostu lubiliśmy. Za nic. Albo, tak zwyczajnie za nic – nie lubiliśmy.
Bez materialnego gatunkowania. I co ważne, to była często taka zwykła antypatia. Nikt nie robił szczegółowych planów, jak komuś zniszczyć życie, a dzisiejszy hejt wtedy był zaledwie raczkującą anomalią.

Patrzycie czasami wstecz? Ja często.

I choć nie wszystko było tak bardzo różowe – po prawdzie mało co było, bo tamte czasy zyskały przecież miano szarych, to jednak niektóre rzeczy warto wciąż pielęgnować. Jedną z nich jest nie zapominanie o tym, co się lubi.

By nie zwariować z niemocy, moje „lubię” dzielę na kategorie. Mam zatem „lubię”: codzienne, weekendowe, okolicznościowe i wakacyjne.
Sztuką, której się uczę jest dopasowywanie sił i możliwości do okoliczności.
Nie zawsze można wyskoczyć na tak zwane spa, do teatru, na wędrówkę po Azji, czy inny zorganizowany urlop w 5* egzotycznym hotelu. Wtedy włączam tryb przyjemności codziennych. I choć nie mają takiego kalibru jak wymienione wcześniej, cieszą nie mniej. I choć to pewnie zależy od podejścia, ja osobiście bardzo je lubię i mocno na nie czekam.
Jestem pewna, że każdy z nas ma takie małe „codziennostki”, które cieszą, choć nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, że tak jest, póki z jakiegoś powodu ich nie zabraknie.

Kawa, nie w biegu, ale jako miły popołudniowy przerywnik, bez ciastka, ale za to w dobrym towarzystwie. Książka lub audiobook. Spacer z psem, zwłaszcza teraz, gdy lato i choć nie rozpieszcza pogodowo, to i tak jest przyjemniej niż w listopadzie. Kąpiel lub dłuższy prysznic. Owocowa uczta. Rowerowy wypad polnymi drogami.
To może być cokolwiek. Ważne, by kojarzyło się dobrze i poprawiało nastrój…
By było fajnym przerywnikiem, chwilą gdy łapiemy oddech do dalszego zmagania się z życiem.
Brzmi dramatycznie, choć nie o to chodzi. Z reguły przecież sobie radzimy. Jesteśmy zorganizowani i po prostu dajemy radę. Ale są takie dni, albo taka pora dnia, gdy każda dodatkowa rzecz urasta do rangi wyzwania. Po prostu.
Nie jesteśmy niezniszczalni. Wg badań i obserwacji człowiek jest w stanie tak naprawdę skupić uwagę przez 15 minut. Tylko. Oczywiście można ćwiczyć i trenować, by ten czas powiększać.

Jeśli ze skupieniem uwagi sprawa wygląda tak, to – jak się przedstawia temat odpoczynku? Ile godzin pracujemy, ale tak naprawdę wydajnie? Po jakim czasie potrzebujemy przerwy?
Szukając odpowiedzi znalazłam w internecie wzmiankę o badaniu, przeprowadzonym kilka lat temu na grupie prawie dwóch tysięcy Brytyjczyków. Obserwacja ich dnia pracy dowiodła, że pracują oni wydajnie całe 2 godziny i 53 minuty. Mimo, że przychodzą do pracy na 8 godzin.

3 godziny. Tyle był w stanie skupić się przeciętny pracownik umysłowy niewiele ponad 3 lata temu. Po tym czasie zaczynał się rozpraszać. Wchodził na media społecznościowe i strony internetowe, bynajmniej nie związane z wykonywaną pracą. Szedł sobie zrobić coś do picia. Uprawiał biurowe pogaduszki. Wychodził na dymka i coś do jedzenia. Czatował ze znajomymi lub do nich dzwonił.
Mamy rok 2023. Brzmi znajomo? Trochę tak…
A słysząc zewsząd, że galopujące przebodźcowanie idzie po rekord można więc tylko przypuszczać, że dziś statystyki te przedstawiają się w najlepszym wypadku – podobnie.

3 godziny. Choć staramy się myśleć, że nas to nie dotyczy, to dotyczy. W mniejszym lub większym stopniu. Wszystkich. I dlatego właśnie małe codzienne przyjemności są takie ważne. Pozwalają zachować poczucie, że panujemy nad własnym życiem. Że nie przecieka jak woda przez sitko. Znów brzmi dramatycznie? Być może. Choć jakby się nad tym zastanowić, to nie tyle dramatycznie co wręcz – kasandrycznie. A to zdecydowanie – jeszcze gorzej.

Puentując powoli te rozważania, wrócę do pytania, jakie wybrzmiało na początku tych rozważań, lekko je parafrazując.
Co jest złego w tym, by nie mieć wszystkiego? Hipokryzją byłoby twierdzić, że to, co mamy nie daje nam satysfakcji i nie usprawnia życia. Choć mówić, że daje też radość, to już zupełnie inna liga tematyczna.
Mamy wiele a wiele mieć jeszcze chcemy. I nie, nie chodzi tylko o rzeczy materialne. To może być kolejny telefon, laptop, drogi samochód, ciuch, kurs jazdy konnej, ale też – kariera, prestiż, uznanie w oczach znajomych…

Chcemy, marzymy i pragniemy to mieć… A kiedy chcemy i mocno się na tym fokusujemy, to nie bardzo patrzymy na to, co jest napisane drobnym druczkiem przy każdej z tych rzeczy. Często chcemy coś mieć, bo inni mają i sobie chwalą. I z reguły to wystarcza, by uśpić uwagę.
A to błąd, bo te niewidzialne karteczki z tekstem pisanym drobnym druczkiem są, choć ich istnienia wnikliwy obserwator życia może się co najwyżej domyślać, a ten, który pędzi bez uważnego rozglądania się – na pewno przeoczy.
A one są. Jak ceny na sklepowych produktach. Do każdego „chcenia” jedna. Zawierają różne komunikaty i informacje…Jakie?
Na przykład:
UWAGA!! SAMOTNOŚĆ!
WYPALENIE…!
DEPRESJA…!
UDAR….!
CHOROBY JELIT…!
ZAWAŁ…!
STOMIA..!.
NERWICA…!
BEZSENNOŚĆ..!
NADPOBUDLIWOŚĆ..!
ŚMIERĆ…

Ktoś powie, że to przesada. Że to takie straszenie, jak te durne obrazki na opakowaniach z papierosami i trzeba wtedy klinem, żeby pokazać, że nie jest tak źle. Bo ojciec palił całe życie i nic się nie stało, a siostra kolegi odpala jednego od drugiego i jest jakimś dużym szefem w dużej korpo i super jej się powodzi…. Być może dlatego, idąc po zakupy, wielu kupując papierosy przewrotnie prosi te z dziurką po tracheotomii w szyi, babką z krwiopluciem albo gościem w śpiączce.
Jesteśmy nonszalanccy, uważając, że to oznaka twardzielstwa. Nie jest. Jest za to powodem do głębokiego niepokoju i społecznego smutku. Choć na taką refleksję, wielu zwyczajnie często brak czasu.

Tak sobie ułożyliśmy ten świat, że prawie wszystko jest dla ludzi. Prawie, bo są od tej reguły wyjątki. Na przykład papierosy, których choćby nie wiem jak się starać, to nie da się wcisnąć w ramki produktu, który ma chociaż neutralny wpływ na życie palacza i jego otoczenia.
Niemniej, wiele, bardzo wiele jest w zasięgu naszych rąk. Pytanie tylko – jakim kosztem?

Zasada złotego środka to dobra zasada. To taki kompromis, który pozwala dojść do celu, tylko trochę dłuższą i może bardziej okrężną drogą, która zajmie więcej czasu.
Zatem, by nie czuć, że ten czas przecieka, jak woda przez sitko, bo przecież tyle można zrobić, gdy się nic nie robi, warto spojrzeć na temat nie jak na marnowanie czasu ale jak na jego ochronę… Mówiąc ciut przewrotnie, traktując temat dosłownie – czemu by ta okrężna droga prowadząca do złotego środka nie mogła przybrać kształt rowerowej trasy? I to takiej prawdziwej? Wszak my, ludzie XXI wieku uwielbiamy w multitasking. A to taka doskonała okazja 🙂

Dzień dobry, dobrzy Ludzie 🙂







Dodaj komentarz