Pomidorowe love. Pomidor – afrodyzjak, uważany za truciznę. Kulka mocy, czasami oznaczająca nowy początek

Uwielbiamy je za wszystko.

Za wygląd, kolor, kształt, smak i za to, że te najsmaczniejsze oznaczają, przyjście ciepłego, wspaniałego polskiego lata.

POMIDORY 🙂

Ponoć pochodzą z Ameryki Południowej. Wraz z wzrostem możliwości przemieszczania się trafiły kolejno do Ameryki Środkowej a przez nią i do Północnej. Do samej Europy przywędrowały w wieku XVI, wraz z hiszpańskimi żeglarzami wracającymi z Meksyku do domu.

Długo nazywane były po prostu tomatami. Swą dzisiejszą nazwę zawdzięczają Włochom, którzy o pomidorach mówili: „pomi der mori”. Mmmmm…. Już sama ta nazwa pachnie prawdziwym sosem pomidorowym z bazylią i wszystkim tym, za co kochamy włoską kuchnię.



Co ciekawe, Hiszpanie zaczęli używać pomidorów kulinarnie już w XVI wieku, Włosi ciut później bo w XVII, podczas gdy w Polsce długo jeszcze uważano, że po ich spożyciu krew zamienia się w kwas 😉
Pierwsi odważni rolnicy zaczęli uprawiać pomidory w Polsce dopiero w 1880. Co ciekawe, żadna kronika wypadków, nie wspomina nic o kwasie jako skutku ubocznym spożywania tych smacznych czerwonych kulek, zatem rację mieli pionierzy – można jeść 🙂

Do tematu całkiem ciekawie podeszli Francuzi, bowiem w XVIII-wieczej Francji pomidory uchodziły za afrodyzjak, co zawdzięczały swemu doskonałemu kulistemu kształtowi oraz intensywnej barwie. Kiedy połapali się, że to jednak nie do końca działa, a do głowy lepiej uderzają bąbelki szampana? Trudno powiedzieć, milczą o tym wszyscy kronikarze.


Czym dziś są pomidory? Skoro nie do końca afrodyzjakiem a już na pewno nie zamieniają krwi w kwas?

To źródła mocy, urody i zdrowia. A dla mnie, osobiście, symbol nowego życia.

Ja wiem, że nie wszyscy mogą je spożywać. Sama długi, długi czas miałam na nie totalne embargo… Chorujący na jelita mają bardzo mocno ograniczone pole działania, jeśli chodzi o kulinarne szaleństwa, a już na pewno, jeśli dotyczą one surowych warzyw, owoców oraz soków. Na takiej opłakanej dosłownie i w przenośni diecie „eliminacyjno-wyrzeczeniowej” można przeżyć tydzień, miesiąc, nawet rok… ale 12..? Przekonałam się na własnej skórze, że też można, jednak – co to za życie?
Dlatego teraz, gdy mogę i to totalnie „na legalu”, to cieszę się każdym daniem, które długi czas dla mnie nie istniało. Dlaczego nie ryzykowałam prób sprawdzenia, czy rację mają lekarze i dietetycy, wieszczący, że po surowiźnie to tylko jelitowy kataklizm? Pewnie, że ryzykowałam! Zwłaszcza w ostatnim czasie przed decyzją, w totalnej bezsilności, wiedząc, że nic już się nie poprawi, choćbym nie wiem co jadła, albo czego nie jadła. Robiłam to, by znów poczuć się jak inni – normalni…. Za każdym razem skutki były opłakane i nikomu nie polecam takiego rozpaczliwego hedonizmu. Ale, na wszystkich bogów olimpijskich, było warto 😉


Do pomidorów mam ogromny sentyment. To warzywa, które podczas „12-letniej jelitowej odsiadki we własnej głowie”, podziwiałam tylko z daleka. Lubiłam je przed chorobą, ale pokochałam dopiero, gdy znów odzyskałam wolność wyboru.

Drugiego dnia po operacji usłyszałam, jak lekarz mówił do pielęgniarki: „-od jutra proszę rozszerzyć pacjentce dietę. Jest już na to gotowa”.
Nie do końca wiedziałam, co to oznacza w praktyce. Oczekiwania przerosły rzeczywistość…
Dostałam prawdziwe śniadanie „normalsów”: kromeczki weka, wędlinka, jakiś serek, liść sałaty i 2 czy nawet 3 plasterki pomidora… Siedziałam przed dłuższy moment patrząc na te komponenty. W pierwszym odruchu chciałam powiedzieć: „- wspaniale to wygląda, ale niestety nie mogę surowych warzyw”, a potem przypomniałam sobie słowa lekarza, który przed operacją powiedział mi: – teraz zmieni się wszystko. Będzie Pani mogła naprawdę wszystko. Słysząc słowo „wszystko” i to dwa razy pod rząd w kontekście własnego życia można wymyślić tysiąc zwariowanych pytań. Natomiast, jedyne pytanie, jakie mi przyszło do głowy nie dotyczyło, o dziwo, skoków ze spadochronem, przedzierania się przez amazońską dżunglę ani wyprawy na Spitsbergen. Ja wypaliłam po prostu: „A BĘDĘ MOGŁA JEŚĆ POMIDORY?” Na co doktor uśmiechnął się i powiedział „–pomidory to będzie dopiero początek” 🙂
Kiedy przypomniałam sobie tę rozmowę ogarnęło mnie wielkie wzruszenie. Mój NOWY POCZĄTEK rzeczywiście przybrał kształt, smak i zapach pomidora 🙂

Trzęsącymi się rękoma zrobiłam pierwsze zdjęcie, pamiątkowe, symboliczne, ważne. Szpitalny pojemniczek, wek, szyneczka, odrobina sałaty i wspaniały pyszniący się czerwienią pomidorek, którego plasterki przesuwałam później po kanapkach, jak w czasach słusznie minionych, by starczyło na dłużej, bo przecież nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go, jak śpiewali Skaldowie 🙂


Dziś pomidory wcinam pasjami. W domowej zupie pomidorowej, w pomidorowym soku, na kanapkach lub w serbskiej sałatce podawanej nie tylko w Serbii ale i w Czarnogórze 🙂 I robię im zdjęcia, pewną, już nietrzęsącą się ręką, odżywioną i zdrową. Tak, przyznaję bowiem bez bicia, wszystkie widoczne tu pomidory zarówno sfotografowałam… jak i również zjadłam 🙂 I obie te rzeczy zrobiłam z ogromną frajdą!

Smakują tak jak wyglądają, absolutnie wybornie, no i co tu kryć, doskonale leżą w dłoni robiąc za pocisk podczas pomidorowej bitwy. La Tomatina to bitwa na pomidory, która od roku 1945 odbywa się w hiszpańskim miasteczku Buñol, nieopodal Walencji.
Skąd ta tradycja? Tuż po wojnie, w ostatnią środę sierpnia, grupka młodzieży chcąca rozwiązać jakiś swój, w tej chwili totalnie nieistotny, spór postanowiła stoczyć bitwę na pomidory. Temat był tym łatwiejszy do zrealizowania, że nieopodal stał sklep warzywny, gdzie pomidory w skrzynkach stały wprost na ulicy, z której to szansy na darmowe pociski, krzepcy wojownicy skorzystali bez skrupułów.
Radocha była taka, że za rok powtórzyli ten proceder, już pokojowo. Od tamtego czasu te bezkrwawe, a jednak ociekające czerwienią bitwy, zyskały popularność na całym świecie stając się w roku 2002 Świętem o Międzynarodowym Walorze Turystycznym.

I pomyśleć, że my – tu w Polsce, jako dzieci, toczyliśmy bitwy na pokrzywy… Hmmm… pokrzywy i pomidory, niby ta sama grupa, bo jedno i drugie to rośliny jadalne, a jaka różnica w smaku i doznaniach… Jednak, jak życie pokazuje – może być zarówno tak blisko, a jednocześnie tak daleko 😉

Jeśli tylko możecie (bo nie ogranicza Was dieta), lecz nie lubicie, to spróbujcie koniecznie odczarować ten trend 🙂 Zwłaszcza latem w Polsce lub w cieplejszych krajach, gdzie pomidory dojrzewające w słońcu dostępne są częściej niż tylko kilka tygodni… Wtedy mają niesamowity smak i wspaniale pachną.


Dziś już wiemy że nie zamieniają krwi w kwas ani nie są raczej afrodyzjakiem, no, chyba, że ktoś podatny na sugestię 😉 Mają za to coś znacznie ważniejszego. To likopen, przeciwutleniacz, który posiada właściwości będące w stanie chronić ludzki organizm zarówno przed chorobami układu krwionośnego jak również, co bardzo ważne, zwłaszcza dziś, gdy rak sieje spustoszenie w coraz młodszych rocznikach – przed nowotworami (szczególnie: piersi, szyjki macicy, trzustki, prostaty i jelita grubego).

Prócz tego, pomidory zawierają całą gamę dobroczynnych witamin, stawkę otwierają: A,C, E, obok nich witaminy z grupy B: B1, B2, B3,B6, zabraknąć nie mogło tu także witaminy K.

Co istotne w tych kulkach mocy roi się też od składników mineralnych. Jest i żelazo i wapń, magnez, sód, potas, miedź, mangan, cynk, fosfor, fluor, jod i karoten.

Świat idzie na rekord w temacie suplementacji, Polacy dzielnie dotrzymują mu kroku mimo, że lekarze biją na alarm, że co za dużo to niezdrowo, że owszem suplementy to rzecz nie do przecenienia, ale z umiarem a nie w opcji: „wszystkie razem i na wszelki wypadek w podwójnych, ba, nawet potrójnych dawkach”

Oczywiście, że nadmiar pomidorów ocierać się będzie o obżarstwo, zwłaszcza, że z reguły najlepiej smakują w daniach kuchni włoskiej, niemniej, może warto chwilę zadumać się nad tym, czy czasami lekarze nie mają trochę racji w tej kwestii? Ponoć diabeł tkwi w szczegółach, a one zazwyczaj drobnym druczkiem. Bierzmy, skoro ktoś nam tę wiedzę podaje na talerzu, dosłownie i w przenośni 🙂

Od tego pierwszego w nowym życiu śniadania mocy, pomidory polecam, zarówno do sałatki, na kanapkę jak i „na odwagę”. Kto wie, może nie tylko mnie będą się kiedyś kojarzyć z odzyskanym życiem? Życzę Wam tego z całego serca.

Dzień dobry, dobrzy Ludzie!

4 komentarze do “Pomidorowe love. Pomidor – afrodyzjak, uważany za truciznę. Kulka mocy, czasami oznaczająca nowy początek”

  1. Gdyby żył nieodżałowany Wiesław Michnikowski, nauczylibyśmy go wersji Buen Dias …pomidory.
    Tekst się pochłania, jak…bawole serce albo inną malinówkę:)

    Odpowiedz
    • No i okazało się, że nawet zwykłe pomidory mogą być inspiracją🤭💪🍅 A co do tekstu guru Michnikowskiego – hmmm, zawsze można dopisać drugi sezon – „sezon na pomidory” 🤭🤭🍅😜 ściskam Cię mocno, pięknego dnia 🥰😘😘

      Odpowiedz

Dodaj komentarz