zdrowa głowa - Blog STOMAlife https://stomalife.pl/blog-stomalife/tag/zdrowa-glowa/ Sun, 20 Aug 2023 11:58:57 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.3.1 Zmęczenie materiału. I rachunek zysków i strat w cudnych okolicznościach przyrody. O terapii leżenia na trawie w letni dzień https://stomalife.pl/blog-stomalife/zmeczenie-materialu-i-rachunek-zyskow-i-strat-w-cudnych-okolicznosciach-przyrody-o-terapii-lezenia-na-trawie-w-letni-dzien/ https://stomalife.pl/blog-stomalife/zmeczenie-materialu-i-rachunek-zyskow-i-strat-w-cudnych-okolicznosciach-przyrody-o-terapii-lezenia-na-trawie-w-letni-dzien/#respond Sun, 20 Aug 2023 11:58:55 +0000 https://stomalife.pl/blog-stomalife/?p=2268 „Zmęczenie materiału” – dość często w polu naszej uwagi pojawia się to właśnie hasło. Z reguły w kontekście różnych rzeczy fizycznych. Samolot runął, ponieważ jakaś maleńka acz, jak się okazało bardzo ważna część silnika zaważyła na losie wielu ludzi będących na pokładzie. Przyczyn do końca nie wyjaśniono. Prawdopodobnie doszło do zmęczenia materiału. Samochód wpadł w ... Dowiedz się więcej

Artykuł Zmęczenie materiału. I rachunek zysków i strat w cudnych okolicznościach przyrody. O terapii leżenia na trawie w letni dzień pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>

„Zmęczenie materiału” – dość często w polu naszej uwagi pojawia się to właśnie hasło. Z reguły w kontekście różnych rzeczy fizycznych.

Samolot runął, ponieważ jakaś maleńka acz, jak się okazało bardzo ważna część silnika zaważyła na losie wielu ludzi będących na pokładzie. Przyczyn do końca nie wyjaśniono. Prawdopodobnie doszło do zmęczenia materiału. Samochód wpadł w poślizg. System hamulcowy nie zadziałał tak, jak trzeba. Zmęczenie materiału.
Kran się rozciekł. Pralka nie odwirowuje. Mikser nie działa – wysiadł silnik. Zmęczenie materiału.

Czym jest to mało techniczne sformułowanie, które często używane jest właśnie w odniesieniu do bardzo technicznych spraw? Zmęczenie kojarzy się z czymś bardzo ludzkim, materiał – z fizyką. Po połączeniu tych słów otrzymujemy określenie z pogranicza: „nie ma pewności – to wielce prawdopodobne – tak to można ująć”
Można przyjąć, że na zmęczenie materiału składają się dwie rzeczy – wyeksploatowanie i przypadek, który sprawia, że wyeksploatowanie osiąga masę krytyczną.

To zrozumiałe w przypadku samolotu. Nadwyrężona blaszka, śrubka i uszczelka, jakoś się trzyma, spina i nie powoduje problemów, ale wystarczy mały impuls z zewnątrz, przypadek i wszystko się zmienia. W zasadzie – kończy. Gdyby nie zbyt gwałtowny ruch wolantem, gdyby nie burza, gdyby pilot nie był tak zamyślony, gdyby nie zagadał się z drugim pilotem, to może by coś zauważył… Tych składowych może być wiele. W przypadku samolotu, samochodu, kranu, pralki i miksera.

No stało się. Zmęczenie materiału. Nie ma co dyskutować.

Trudno nie odnieść wrażenia, że zmęczenie materiału dotyczy nie tylko rzeczy ale też i ludzi. Różnie to nazywamy i różny miewa finał. Bywa więc zapaścią, zawałem, udarem, obniżeniem nastroju, chorobą autoimmunologiczną. Kończy się często załamaniem nerwowym, protezą, depresją, stomią…

Zmęczenie materiału jest wtedy, gdy dochodzi do wyeksploatowania i splotu niesprzyjających przypadków. W zasadzie, co straszne w swej prawdziwości – pasuje jak ulał do życia wielu z nas. I co z tym zrobimy? Też powiemy, jak w przykładzie suszarki miksera czy samochodu: „no stało się. Zmęczenie materiału. Nie ma co dyskutować”.
Można i tak. Jednak, myślę sobie, że taki stoicyzm raczej sprawy nie załatwi. Akceptacja jest ważna i potrzebna. Ciche przyzwolenie i rozgrzeszenie – już zdecydowanie nie.

Rozbity samolot zastąpić można nowym modelem. Choć to kosztowne, to się jednak da. Zepsuty mikser, pralkę i lodówkę, naprawić lub wymienić na nowe. Z człowiekiem tak łatwo nie pójdzie.

Jesteśmy najwspanialsza maszynerią jaką widział ten świat. Mięśnie, ścięgna, naczynia krwionośne napędzane siłą myśli i woli przekształconej i dystrybuowanej impulsem elektrycznym, to coś absolutnie doskonałego i – niesamowici kruchego. Gdy się zepsuje, tak naprawdę i nieodwołalnie odmówi posłuszeństwa bardzo trudno o naprawę. O wymianę jeszcze trudniej. A mimo to, człowiek, w swej arogancji „bycia na maxa” wciąż przesuwa granice. Naciągając je i balansując. Często na krawędzi. Świadomie lub nie.

Robimy to wszyscy. Choć skala bywa różna i zmęczenie też. Wystawiamy nasz ludzki materiał na coraz to nowe, bądź wciąż te same czynniki. Rzadko lub wcale nie biorąc pod uwagę, że prędzej czy później dojdzie do zmęczenia materiału. Jeśli nie włączymy uważności, zapobiegania lub – procesów naprawczych.

Przykłady?

Jest ich kilka, choć to czubek góry lodowej.
Papierosy. Na każdym pudełku informacja, ba, nawet zilustrowana, obrazująca do czego doprowadza palenie papierosów. Mimo to, palenie nadal jest modne, bo uspokaja, pomaga utrzymać wagę, bo to jedyna przyjemność w ciągu dnia.

Alkohol. Na samotność i rozruch. A także na sen i na bezsenność. Na poprawę nastroju i na rozkręcenie imprezy. A także na doła i frustrację.

Pozory – udajemy dużo i często. Ponoć w naszym kraju mniejszym wstydem jest się przyznać do nijakiego / żadnego życia intymnego niż do tego, że na coś nas nie stać. Pokazujemy zatem, że stać i to jeszcze jak! Wystudiowane, wykadrowane fotki z podróży, wypraw do modnych vege knajpek i takie ze spotkań towarzyskich. Samochód, na kredyt, tak jak i mieszkanie na strzeżonym osiedlu, modne sprzęty i dzieci w prywatnych szkołach. Jakie to szczęście, że na zdjęciach i w opowieściach przy drinku nie widać bezsennych nocy, zmartwień z czego zapłacić kolejną ratę i problemów z obniżonym nastrojem przemęczonych dzieci.

Praca – bo rozwija. Dopieszcza ego. Pomaga się wzbogacić, lepiej żyć i lepiej się czuć. Pracujemy więc dużo. I to dużo za dużo. Z czegoś, co miało motywować i dopełniać życie – pełne życia, zrobiliśmy jego treść, sens i cel.

Przeczytam gdzieś w internecie, że za 20 lat, jedynymi ludźmi, którzy będą pamiętać, że zostawiliśmy w pracy do późna będą nasze dzieci. Tylko.

To przerażająca prognoza. Bo pokazuje, że zmęczenie materiału to nie tylko zepsucie się rzeczy lub człowieka. To także daleko idąca destrukcja infekująca często najbliższych nam ludzi. Czy można coś z nią zrobić, póki czas? Przewrotnie odpowiadając – póki czas – zawsze…

Lato to czas gdy wszystko jakoś widać lepiej, pełniej i bardziej intensywnie. Może to przez wciąż długi dzień. Może przez przyrodę idącą po rekord w naturalnym konkursie piękności. Bo u schyłku swego czasu zachwyca ona dojrzałym wysyceniem, pięknem zamkniętym w kłosach, owocach, intensywnych zapachach i dźwiękach.

Zmęczenie materiału. I w tak cudnych okolicznościach przyrody występuje. Czy tego chcemy, czy nie. Może je czujemy a może nie mamy na to czasu, lub się nad tym nie zastanawialiśmy. Tak czy owak, koniec sierpnia wprost zaprasza do profilaktycznego przeglądu technicznego. Takiego bilansu, który wskaże słabe punkty, bądź je choć zasygnalizuje.

„Czasami leżenie na trawie w letni dzień, słuchanie szmeru wody lub obserwowanie chmur unoszących się na niebie, nie jest stratą czasu.” John Lubbock, angielski arystokrata, antropolog, biolog i polityk.

Dzień dobry, dobrzy Ludzie 🙂



Artykuł Zmęczenie materiału. I rachunek zysków i strat w cudnych okolicznościach przyrody. O terapii leżenia na trawie w letni dzień pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>
https://stomalife.pl/blog-stomalife/zmeczenie-materialu-i-rachunek-zyskow-i-strat-w-cudnych-okolicznosciach-przyrody-o-terapii-lezenia-na-trawie-w-letni-dzien/feed/ 0
Ciało i jak je zaakceptować gdy często nawet go nie znamy a tym bardziej nie za bardzo lubimy https://stomalife.pl/blog-stomalife/cialo-i-jak-je-zaakceptowac-gdy-czesto-nawet-go-nie-znamy-a-tym-bardziej-nie-za-bardzo-lubimy/ https://stomalife.pl/blog-stomalife/cialo-i-jak-je-zaakceptowac-gdy-czesto-nawet-go-nie-znamy-a-tym-bardziej-nie-za-bardzo-lubimy/#comments Sat, 05 Aug 2023 08:12:42 +0000 https://stomalife.pl/blog-stomalife/?p=1999 Czasami boli, czasami chcielibyśmy, by zniknęło. Lub, by było inne. Ładniejsze, seksowniejsze, gładsze, jaśniejsze, bardziej opalone, zdrowsze, bez woreczka. Inne. Po prostu. Nie nasze. Nie moje… Inne. Ciało to ważny temat i internet „lubi to”. Wiedzą to wszyscy.Dlatego mówi się o nim z każdej perspektywy. W pierwszej, drugiej i trzeciej osobie. Jest punktem wejścia do ... Dowiedz się więcej

Artykuł Ciało i jak je zaakceptować gdy często nawet go nie znamy a tym bardziej nie za bardzo lubimy pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>

Czasami boli, czasami chcielibyśmy, by zniknęło. Lub, by było inne. Ładniejsze, seksowniejsze, gładsze, jaśniejsze, bardziej opalone, zdrowsze, bez woreczka. Inne. Po prostu. Nie nasze. Nie moje… Inne.

Ciało to ważny temat i internet „lubi to”. Wiedzą to wszyscy.
Dlatego mówi się o nim z każdej perspektywy. W pierwszej, drugiej i trzeciej osobie.
Jest punktem wejścia do wszelkiej o nim dyskusji ale też punktem wyjścia – z pewnej strefy komfortu.
I wszystko pięknie i wszystko wspaniale się układa. Pod jednym warunkiem.
Że czytelnik, choć częściej czytelniczka, odnajduje się w poszczególnych zapiskach, wynurzeniach i radach. A jeszcze lepiej, gdy potrafi odfiltrować otoczkę i sięgnąć sedna, wyciągając dla siebie tylko to, co w tej pozostałej esencji najlepsze, zostawiając dławiące fusy na spodzie szklanki.

Historia ludzkiego ciała ma tysiące lat… Opiewane już było w pieśniach, w poematach, fraszkach i sonecikach. Pisano o nim powieści i sztuki teatralne. Rzeźbiono i malowano. Fotografowano i przedstawiano na srebrnym ekranie. Odziewano je od stóp do głów i rozbierano. Nie zostawiając nawet figowego listka.
W ludzkim ciele nie ma niczego, o czym byśmy nie wiedzieli. Zadbała o to nauka i szołbiznes. Choć każde z innych pobudek i w inny sposób.
Z jakiegoś jednak powodu ciało wciąż jest tematem tabu. Choć to XXI wiek. I nie chodzi o pruderię. Od tej strony o ciele wiemy już raczej wszystko.
Chodzi o to, co my robimy dla ciała. I dlaczego wciąż – tak bardzo mało.

– Mnie to nie dotyczy. Uprawiam sport i nie palę.
– Przecież dbam. Jem, łykam leki, stosuję się do zaleceń lekarza. Biorę suplementy.
– Nie żałuję sobie na kosmetyki, a czasami nawet zaszaleję ze spa. Stosuję peeling, maseczki oczyszczające i kremy pod oczy, na łokcie i pod kolana. Te i inne myśli często pojawiają się w kontekście pytań, jak dbamy o swoje ciało. I choć te rzeczy są istotne, brakuje w nich czegoś ważnego. Dbamy, ale czy się troszczymy? Brzmi podobnie, a przecież to duża różnica.
Zakładamy, że powierzchowne dbanie wystarczy. Jednak, czy to powoduje, że człowiek zna a tym bardziej lubi swoje ciało? Lubi, tak po prostu? I akceptuje, bez chęci wskoczenia w cudze, w myśl zasady, że w ogródku po sąsiedzku i tak rośnie ładniejsza trawa, choćbyśmy jakie nawozy stosowali u siebie?

Lubić, znać i akceptować. I to „coś”, na co z reguły nie patrzymy za często z uwagą, a jeszcze rzadziej z czułością, zrozumieniem i akceptacją. Bo blizny, bo fałdki i cellulit po porodzie, bo kilka kilo za dużo, kilka za mało i kości sterczą, bo trądzik, żylaki lub stomia…

Bardzo często traktujemy swoje ciało z nonszalancją i po macoszemu. Jest jakie jest i lepsze nie będzie. Dostaliśmy je za darmo, a wiadomo, jak bardzo często traktuje się to, co za darmo. Nie kupiliśmy go i nie musieliśmy się o nie starać. Mamy i już.
I owszem, by nie stanęło w pół drogi, wlewamy w nie paliwo w postaci jedzenia i napojów. Czy jakościowych? Czy regularnie? Często, niestety – nie. Jednak, póki ta opcja działa, to działa. Dajemy też ciału kilka godzin na sen i regenerację. Choć zwykle i tak za mało, więc, by chciało współpracować, wlewamy w nie z samego rana mocną kawę, potem kolejną i ze dwie w ciągu dnia. Rzadko kiedy jakościowo się przy tym odżywiając.
W efekcie tych zabiegów, rozedrgany wewnętrznie i pobudzony organizm wieczorem ma problem, by zasnąć. Wkurzeni, że 2 w nocy a my nadal nie śpimy bierzemy tabletkę. A rano, by się uruchomić – pijemy kawę…
Często w ten właśnie sposób mówimy „dziękuję” przyjacielowi, który znów stanął na wysokości zadania, pomagając nam przeżyć kolejny trudny dzień.

Palimy. Często dużo za dużo… Nie odpoczywamy. Zapominamy, że mamy urodziny i że są święta. Wszak raz w roku tydzień lub dwa urlopu na all inclusivie w Turcji powinien załatwić sprawę. Pędzimy więc, nie zwalniamy tempa i poddajemy własne ciało kolejnym testom na wytrzymałość.
Badania? A kto by miał na to czas? Skoro nie boli, to nie ma co kusić losu (to autentyczna wypowiedź, którą usłyszałam na własne uszy)
Powstrzymujemy łzy, emocje, poczucie głodu a nawet – potrzeby fizjologiczne.
Tak, pochłonięci pracą wiele godzin siedzimy z pełnym pęcherzem. Często głodni, z piekącymi, ze zmęczenia, oczami i głową, w której szaleją wszystkie kowalskie młoty na raz. Bierzemy tabletkę. Potem drugą. Czekamy na cud. w tak zwanym międzyczasie zmuszając się do dalszej pracy.

XXI wiek to wybuchowa mieszanka oczekiwań i aspiracji.
Łączy kulturę „pracy do utraty tchu” (w skrócie „zapier**lu”, jak mawia większość) z obsesyjnym dbaniem o swój wygląd i to najlepiej, 24 godziny na dobę. Celebrytki i samozwańczy kołczowie pokazują, że się da, że tylko trzeba od siebie więcej wymagać. Nie narzekać, tylko działać. I sukces przyjdzie. Szkoda tylko, że nie mówią ani słowa, że oni sami w dążeniu do sukcesu dość często wspomagają się sposobami, które publicznie krytykują i piętnują.

Z jednej strony mamy pracować, bo to dobrze wygląda, z drugiej, mamy więcej odpoczywać i dbać o siebie, bo to też dobrze wygląda.
Jak tak na to patrzę, to wygląda to tak, że nie wygląda wcale, a już na pewno łącznie. Wykonalne też nie jest, zwłaszcza z budżetem ekonomicznym i mentalnym, jaki posiada statystyczna Polka, zdana tylko na siebie.
Ona jednak, ta statystyczna Polka, taka jak Ty lub ja, często poddawana jest ogromnej presji otoczenia, nie mającego odwagi przyznać, że to wszystko to często ściema, która nie działa.
Właśnie to błędne koło powoduje, iż statystyczna Polka uważa, że to z nią jest coś nie tak, skoro nie daje rady, a inni dają.
Jak do tego doszło, że szczerość w relacjach międzyludzkich zastąpiona została plastikiem? Który, na domiar złego, łykamy wszyscy, choć wiadomo, co się mówi o plastiku w organizmie…
To oczywiście ponury żarcik i przewrotna gra słów, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że kolorowy, wystudiowany i wykadrowany plastikowy kadr zastąpił nam prawie wszystko.

Drogie kochane Kobiety, jesteśmy mądre, tylko zabiegane. I to, owszem, tłumaczy lecz absolutnie nie usprawiedliwia tego, co robimy ze swoim ciałom. A w zasadzie – czego nie robimy. Nic dziwnego, że ani trochę go nie znamy i trudno nam je lubić.

Głodzimy je, męczymy brakiem snu i zalewamy kawą. Potem podkarmiamy prochami na wszelkie zło świata, na rozruch i na sen a nierzadko – podtruwamy papierosami. Zapominamy, że ciało to coś, o co należy dbać, nie tylko sprawić takie pozory.
Może łatwiej przyjdzie je zaakceptować, gdy się z nim tak po prostu, po ludzku pogodzimy i przestaniemy testować na „nadwytrzymałość”?

Internet aż huczy od rad, jak powinnyśmy się akceptować i dopieszczać. Bo praca to nie wszystko i trzeba znaleźć czas na domowe spa, kieliszek wina i masaż regeneracyjny + jogę i wieczór z książką.
Jednocześnie przesuwa się granice wytrzymałości, krytykując tych, którzy nie chcą pracować do utraty tchu, lecz tylko tyle, ile trzeba. Pokolenie X, jak często z dumą podkreśla, pracowało wszak wiele więcej, i dzisiejsza młodzież do niczego nie dojdzie, bo tak nie potrafi i nie chce. A by do czegoś dojść należy przecież pracować. Jak to podpowiadają internety ustami tych, „którzy do czegoś doszli”, co najmniej 12-15 godzin – dziennie…
I żeby teraz pasowało nam do drugiego obozu: uwaga! po takim dniu pracy należy się nam regeneracyjna 2 godzinna kąpiel przy świecach i w olejkach, 8-godzinny sen, następnie pobudka o 6:30, jogging, prysznic, omlety, kawa z mleczkiem a przy niej – prasówka. A potem na spokojnie, wyjście do pracy, którą zaczynamy od 7, być może od wykładania towaru na półki, a być może od pisania prawniczych pism rozwodowych… Nie, pomieszanie czasów i nieścisłość logistyczna nie jest pomyłką, lecz celowym paradoksem, który pokazuje, że nic się tu nie spina. Bo gołym okiem widać, że się nie spina, prawda?

Kobietki kochane, nie dajmy „się oszaleć”. Nie mamy nadludzkich mocy. Potrzebujemy się wyspać, porządnie, jakościowo zjeść i odpocząć. I, choć o tym się nie wspomina, bo to oznaka słabości i to nieelegancka – także wypłakać ze zmęczenia i, co bardzo ludzkie – iść siusiu. I nie po kilku godzinach pracy na kasie i nie po całej zmianie siedzenia nad ważnym tematem sprawy, jaką prowadzimy, lecz wtedy, gdy potrzebujemy…

Tyle się mówi o akceptacji, ale jak zaakceptować skoro, tak mało się o czymś wie? To tak jak planować bieg przez płotki, gdy człowiek ledwo co słyszał o chodzeniu…

By zaakceptować trzeba zrozumieć.
To ciało to ja. Tamto ciało to ty lub ona.
To są nasze ciała. Nasze osobiste żyjące, oddychające, organiczne PC (Personal Computer). Mamy w nich wszystko. Jak w najlepszym ajfonie. Dlaczego więc o ajfona dbamy, a o ciało tak nie do końca? Może dlatego, że ajfon kosztował kupę hajsu, a ciało mamy od zawsze bez większego starania? Oby nie, oby chodziło tylko o zwykłe zabieganie, a nie zwykłą – niewdzięczność..

Bądźmy dla siebie dobre. Makijaż jest ważny. Dobra odzież też. Ale – i tak bardziej – kilka dni wolnego, gdy cieknie z nosa, temperatura skacze powyżej 38,5 i chrypa odbiera głos.
All inclusive to super sprawa ale nie zrównoważy pozostałych 50 tygodni ciężkiej orki, gdy zapomina się o jedzeniu, a spać się kładzie, gdy na dworze zaczyna świtać.

Weźmy się czasami na spacer do lasu. Najlepiej z psem. Zróbmy sobie zielonej herbaty albo zwykłej z malinowym sokiem. I odpocznijmy, w ulubionym fotelu.
Wyłączmy budzik i pośpijmy tyle, ile potrzebuje organizm. Wyleczmy katar, a jak siądzie na oskrzelach, to weźmy L4. Może niebo nie spadnie nam, na głowy od tygodnia pauzy spędzonej w łóżku… Zapiszmy się do psychologa, na siłownię lub do biblioteki, zgodnie z tym, czego potrzebujemy w danym momencie życia. Odłóżmy telefon i posiedźmy sobie słuchając muzyki, albo lasu, albo własnych myśli.

Poznajmy, zrozummy i choć trochę bardziej polubmy siebie, a wtedy, kto wie, może z czasem damy też radę z akceptacją 🙂

Dzień dobry, dobrzy Ludzie 🙂




Artykuł Ciało i jak je zaakceptować gdy często nawet go nie znamy a tym bardziej nie za bardzo lubimy pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>
https://stomalife.pl/blog-stomalife/cialo-i-jak-je-zaakceptowac-gdy-czesto-nawet-go-nie-znamy-a-tym-bardziej-nie-za-bardzo-lubimy/feed/ 2
Kultura w internecie, czyli dlaczego zaje***cie dociera bardziej niż „fantastycznie”? Wulgaryzmy vs język literacki, wciąż mocne 1:0 https://stomalife.pl/blog-stomalife/kultura-w-internecie-czyli-dlaczego-zajecie-dociera-bardziej-niz-fantastycznie-wulgaryzmy-vs-jezyk-literacki-wciaz-mocne-10/ https://stomalife.pl/blog-stomalife/kultura-w-internecie-czyli-dlaczego-zajecie-dociera-bardziej-niz-fantastycznie-wulgaryzmy-vs-jezyk-literacki-wciaz-mocne-10/#respond Thu, 27 Jul 2023 13:56:38 +0000 https://stomalife.pl/blog-stomalife/?p=1830 Lubię sobie popatrzyć w internety. Tak po prostu. Popatrzyć i poczytać co piszczy w tej wirtualnej trawie. Fascynują mnie zwłaszcza komentarze. I to, co ma do powiedzenia naród. A przyznać trzeba, że Polak, jako samodzielnie myśląca, niezależna i kulturalna, w rzeczy samej, jednostka, ma do powiedzenia sporo. I na wszystkie tematy, bez względu, na to, ... Dowiedz się więcej

Artykuł Kultura w internecie, czyli dlaczego zaje***cie dociera bardziej niż „fantastycznie”? Wulgaryzmy vs język literacki, wciąż mocne 1:0 pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>

Lubię sobie popatrzyć w internety. Tak po prostu. Popatrzyć i poczytać co piszczy w tej wirtualnej trawie. Fascynują mnie zwłaszcza komentarze. I to, co ma do powiedzenia naród. A przyznać trzeba, że Polak, jako samodzielnie myśląca, niezależna i kulturalna, w rzeczy samej, jednostka, ma do powiedzenia sporo. I na wszystkie tematy, bez względu, na to, czy ma o nich pojęcie, czy nie do końca 😉
I trudno stwierdzić, czy to przez upały, ulewy, czy przez to, że mamy na przykład lato albo lipiec. Ludzie są coraz odważniejsi. W sieci rzecz jasna, nie twarzą w twarz. Wszak, w internecie łatwiej i jak wielu mylnie zakłada, bez konsekwencji. A my ludzie, lubimy w komentarze i to bardzo. Zwłaszcza te oburzone i karcące, choć sporo też tych z gatunku: krytykuję bo mogę, lub: zobaczcie jak mi dobrze 🙂

Oburzony Polak pokazuje zatem w internecie jak bardzo jest wkur***ny. Tak – właśnie „wkur***ny”, bo słowo zdenerwowany, wkurzony lub zły i wściekły, już nie oddaje odpowiednio jego stanu oburzenia i świętego gniewu.
Zatem człowiek mocno wkur***ny wrzuca do sieci dosadny komentarz, albo i kilka. Nie bacząc, czy to, co napisał, jest do końca mądre i czy nie obraża innych, bądź – bezpodstawnie nie osądza. Skoro w internecie, to przecież można. W razie czego to się wykasuje i po krzyku.

W ogóle, żyjemy w czasach, gdzie trzeba soczyście i z przytupem, żeby ktoś zrozumiał. Nie wystarczy więc powiedzieć że jest fajnie, miło, extra lub fantastycznie. Teraz te wszystkie słówka łączy jedno dosadne i obrazowe – zajebi***cie.
I owszem, wpada w ucho. I owszem udziela się i ani człowiek się spostrzeże, gdy sam włada biegle tym obcym, choć ponoć wciąż tylko kuchennym, językiem. Pytanie tylko – czy to oznacza, że trzeba koniecznie z tym nowo-dobrodziejstwem nie tyle mowy potocznej, co wręcz „potoczyzmu” od razu w internety? Hmmm…

Zapytam zatem raz jeszcze filozoficznie, czy dziś człowiek wkurzony, nawet srogo, jest mniej wart niż człek wkur**ny? A ten, który miał fajne wakacje to nikt w porównaniu z tym, co to czas spędził zajeb**ie?

Co się podziało w ostatnich czasach, że kulturalne słowa tracą sens i trzeba zastępować je wulgaryzmami?
I czy w ogóle trzeba? Czy jednak nie trzeba, ale one po prostu głośniej wybrzmiewają i Ci, którzy wolą jednak bardziej kulturalnie po prostu schodzą im z drogi lub, co gorsza, by nie odstawać sami dopasowują się do rozmówcy myślą, mową i (internetową) retoryką?
Doszło więc do tego, że ani się spostrzegliśmy, jak tym samym językiem zaczęliśmy w mniejszym lub większym stopniu posługiwać się i my sami… Słowa, od których uszy więdną, słychać wszędzie: w parku, telewizji, na placu zabaw… Osłuchani z nim w miejscach publicznych stosujemy je z fantazją we własnej przestrzeni. Bo szybciej, łatwiej i… wszyscy zrozumieją 😉

I nie, nie mówię tu o soczystym przerywniku, który prywatnie zdarza się raczej każdemu, KAŻDEMU, mnie samej nie wyłączając z tej wyliczanki.
Nie bądźmy hipokrytami. Chyba nie ma człowieka, który by sobie choć raz nie przeklął – choćby pod nosem. Kiedy? Tłukąc ulubioną cukierniczkę po babci, wylewając sok wiśniowy na nowy beżowy dywan, stając gołą stopą na klocek lego, lub trafiając małym palcem u nogi w kant rogówki.
Dyplom i medal dla tego, kto w tej sytuacji mówi: O-JEJ! 😉

Legenda głosi, że używanie wulgaryzmów świadczy o dużej inteligencji. Myślę sobie jednak, że właściwe ich dostosowanie do sytuacji jednak – bardziej.

Bo właściwie, to kiedy przestaliśmy stosować w życiu mowę literacką? Wtedy, gdy z braku sił i czasu przestaliśmy czytać dla przyjemności? Czy może jeszcze wcześniej?
Według statystyk tylko w zeszłym roku ponad połowa Polaków nie przeczytała żadnej książki. Czy to dlatego, że ciągle brak czasu, czy temu, że w przebodźcowanym świecie po prostu za trudno się skupić i łatwiej obejrzeć filmik na tik toku, niż przeczytać rozdział powieści? Trudno dziś wyrokować. Jednak, co ciekawe, brak poszerzania wiedzy w sposób tradycyjny, znaczy – za pomocą książki, nie przeszkadza wypowiadać się w internecie. I to na każdy temat, choć niekoniecznie – stricte na temat 😉
Ja wiem, może ciut przerysowałam, ale trudno nie dostrzec czerwonych flag, które coraz częściej pojawiają się w naszej przestrzeni. Zwłaszcza wirtualnej.

Zwykliśmy mówić, że świat staje się coraz gorszy. To zdecydowane nadużycie, bo w sumie, czemu niby miałoby tak być? Co ma świat do tego, że coraz gorsi stają się – jego mieszkańcy? To my ludzie robimy wszystko trochę na skróty, bez sprawdzenia tematu.. Bywamy atencyjni, zamaszyści, głośni, wszechwiedzący i coraz bardziej wyrywni do oceniania innych. Zwłaszcza na odległość, wirtualnie.
Skąd ta usilna potrzeba wyrażenia opinii bez konieczności zdobycia wiedzy w danym temacie? Trudno dziś na to pytanie znaleźć sensowną odpowiedź.
Wypowiadamy się na każdy temat. Krytykujemy, że ktoś jest za chudy, a ktoś inny za gruby. Od razu dopowiadając, że pewnie nie dlatego, że ma jakiś problem, lub jest chory, lecz – bo się zaniedbał.

Krytykujemy, na forum, nie w prywatnej wiadomości, kobietę, która odważyła się pokazać zdjęcia z widocznym woreczkiem stomijnym lub inną, która nie pokazała – a pokazać w sumie mogłaby, bo przecież to nie wstyd, a ona jakaś dziwna i chowa go pod ubraniami… Często takie dwojakie komentarze padają od tych samych osób. I wszystkie oczywiście w soczystych, dosadnych słowach i koniecznie – na forum.

Mało kto zastanawia się dlaczego ktoś czuje potrzebę ukazania światu nagiego brzucha z woreczkiem, protezy nogi w krótkich szortach, czy łuszczycy, która zajęła całe ręce, aż po łokcie. Stosunkowo niewiele osób doceni też fakt, że inni wolą inaczej – ciszej i dyskretniej. I nie dlatego, że się wstydzą, lecz dlatego, że tak jest bardziej w zgodzie z ich głową. Pierwszych krytykuje się często za bezwstyd i brak wyczucia, drugich za sabotowanie swojego stanu (??) i asekuranctwo.
Przyklaskujemy bądź krytykujemy – publicznie, bez zastanowienia się jaki to będzie miało wpływ na tych, których słowa te dotyczą… A co, kiedy pewnego dnia, to my, krytykujący odważnie innych, staniemy się ofiarami cudzej krytyki „w dobrej wierze”?
Warto zastanowić się nad tym zanim znów wciśniemy enter kończący wynurzenia na temat bliźniego swego. Zwłaszcza te niekoniecznie miłe, zasadne i wpisywane, choć nikt nie prosił. Niech każdy żyje jak umie. Po prostu… A jak nie do końca umie, niech obserwuje i czyta, zanim sam coś stworzy 😉 Czego (wciąż) sobie i innym życzę. Bo jak powiedział Isaac Newton: „co my wiemy, to tylko kropelka. Czego nie wiemy, to cały ocean.” Pomyślcie tylko Drodzy, Kochani, jakby to było, tak wypłynąć na prawdziwie szerokie wody, zamiast wciąż brodzić przy brzegu…. To dopiero będzie fantastyczne a nawet zajebi**ie fantastyczne uczucie 🙂

Dzień dobry, dobrzy Ludzie 🙂



Artykuł Kultura w internecie, czyli dlaczego zaje***cie dociera bardziej niż „fantastycznie”? Wulgaryzmy vs język literacki, wciąż mocne 1:0 pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>
https://stomalife.pl/blog-stomalife/kultura-w-internecie-czyli-dlaczego-zajecie-dociera-bardziej-niz-fantastycznie-wulgaryzmy-vs-jezyk-literacki-wciaz-mocne-10/feed/ 0
Co wspólnego ma mop do podłogi i zasłużone wakacje na wypasie. O tym, jak wyobrażenia mogą zniszczyć cudną rzeczywistość https://stomalife.pl/blog-stomalife/co-wspolnego-ma-mop-do-podlogi-i-zasluzone-wakacje-na-wypasie-o-tym-jak-wyobraznia-moga-zniszczyc-cudna-rzeczywistosc/ https://stomalife.pl/blog-stomalife/co-wspolnego-ma-mop-do-podlogi-i-zasluzone-wakacje-na-wypasie-o-tym-jak-wyobraznia-moga-zniszczyc-cudna-rzeczywistosc/#respond Tue, 11 Jul 2023 11:17:02 +0000 https://stomalife.pl/blog-stomalife/?p=1660 Lubimy je bardzo, A jeszcze bardziej lubimy je planować i wyobrażać sobie jak będzie cudownie. Często też planujemy tak mocno, dokładnie i usilnie, że – przeszacowujemy. Nie, nie dlatego, że Tajlandia wcale nie taka ładna, a na Zakynthosie niebo bardziej błękitne w internecie niż w realu. Problem polega w tym, że czekając tak długo, fantazjując ... Dowiedz się więcej

Artykuł Co wspólnego ma mop do podłogi i zasłużone wakacje na wypasie. O tym, jak wyobrażenia mogą zniszczyć cudną rzeczywistość pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>

Lubimy je bardzo, A jeszcze bardziej lubimy je planować i wyobrażać sobie jak będzie cudownie. Często też planujemy tak mocno, dokładnie i usilnie, że – przeszacowujemy. Nie, nie dlatego, że Tajlandia wcale nie taka ładna, a na Zakynthosie niebo bardziej błękitne w internecie niż w realu. Problem polega w tym, że czekając tak długo, fantazjując na ten konkretny temat i dostając de facto to, na co czekaliśmy nie jesteśmy do końca zadowoleni, bo liczyliśmy, że będzie nieco inaczej. Nie – lepiej, nie – gorzej, ale właśnie – inaczej. Po prostu. Jest fajnie, nie żeby coś, no ale… hmm… liczyłam, że będzie jakoś tak, no sama nie wiem… Inaczej?…
O co mi konkretnie chodzi? Już wyjaśniam.

Ostatnio szukając w internecie czajnika (mój się zepsuł, chciałam kupić nowy) trafiłam do sklepu z rzeczami do domu. To był znany każdemu portal aukcyjny. Każdy sprzedawca jest tam oceniany komentarzem. I każdy klient ma prawo wystawić ocenę danemu produktowi. Sprzedawca, u którego chciałam kupić czajnik dostał 2 gwiazdki na 5 za mopa z wiaderkiem. Komentarz do tej oceny brzmiał: „nic specjalnego, mop tępo jeździ po podłodze”.
Przyznam, że ciut mnie to skonfundowało. Skoro mop jeździ tępo po podłodze, to co będzie robił czajnik? Wygrała ciekawość. Kupiłam. Wnioski? Trzymając się tego toku myślenia: mój czajnik zwyczajnie gotuje wodę, jakoś tak normalnie i bez efektu wow… Rozważam, czy nie reklamować… 😉

A tak poważnie właśnie, o to mi chodziło.

Podróże dzielą się na te w głąb siebie – potocznie zwane „życiem”. I na te na zewnątrz – przed siebie – potocznie zwane „podróżowaniem”. Innymi słowy – te w głowie i te po świecie, bliższym lub dalszym. I w sumie, bez względu na to, jaka i gdzie ta podróż, bardzo często efekt jest taki sam: „spodziewałam się / oczekiwałem czegoś innego”… Może bardziej błękitnego nieba, lub bardziej szafirowej wody, czy bardziej sypkiego piasku… A w przypadku podróży do własnego wnętrza: pełniejszych doznań, większej adrenaliny, lub odpowiedzi na wszystkie nurtujące pytania. Trudno powiedzieć o co chodzi, bo często sami nie wiemy, jak sprecyzować to: „inaczej” 😉

W przypadku tych pierwszych podróży szczególnie wiele opcji nie ma. Po prawdzie, nie ma żadnego pola manewru. Jakbyśmy nie kombinowali i się starali, to w zasadzie, do tej wyjątkowej podróży nie da się tak od samego początku przygotować.

Dlaczego? Bo patrząc ciut filozoficznie, nasze życie jest jedną wielką podróżą, która zaczęła się trochę bez naszego świadomego udziału, w dniu narodzin. I trudno doszukiwać się tam jakiegoś wielkiego naszego wkładu. Urodziliśmy się, bo ktoś tak zdecydował, albo i z powodu przypadku, co też się zdarza i naprawdę niczego nie przesądza. Tak czy owak, w tamtym czasie interesowało nas, by było ciepło, sucho w śpiochach i pełno w brzuszku. Owszem z czasem zaczęliśmy dostrzegać więcej. I tu zaczyna się etap podróży, gdzie minimalnie mogliśmy korygować jej kurs i wpływać na jej jakość. Tak więc, wyrastając i dorastając snuliśmy pierwsze plany. Podejmowaliśmy samodzielne decyzje. Każda z takich decyzji, była ważna. Zarówno ta maleńka i nie mająca żadnego wpływu na bieg świata, jak i ta wielka mająca wpływ na bieg naszego życia.
Te decyzje to przystanki w wielkiej podróży życia. To czas na korektę kursu, na chwilę dystansu i zastanowienia się, co robić dalej, by nie wypaść z trasy. Bo w przypadku tej konkretnej podróży, możemy co najwyżej korygować kurs. Tu nie da się wysiąść, zrobić chwilową pauzę i zacząć od nowa, w wybranym przez nas momencie. Kiedyś tam. W bliżej nieokreślonym czasie… Życie tak nie działa. Nie pozwala nam na przerwę. I nawet, gdy robimy pauzę, ta rozpoczęta tuż po narodzinach podróż trwa nadal, tylko wtedy bez naszego świadomego udziału. Im dłuższa pauza, tym dłużej wszystko biegnie tak jakoś bez większego celu.

W przypadku tych drugich, mamy zdecydowanie większy wachlarz możliwości. Podróż przed siebie to taka podróż w podróży. Ale w tym konkretnym przypadku, możemy ją, choć z grubsza zaplanować 😉
W ogóle, bardzo często podróż kojarzymy z wakacyjnym urlopem. 7-10-14 dniowym. Tylko i li. A szkoda, bo podróżą może być wyjście – wyjazd do lasu, nad rzekę czy do parku. Owszem, to podróż mniejszego kalibru i nie wymagająca takiego nakładu czasu. Może mniej prestiżowa i nie tak social mediowa, ale ale – to wciąż podróż. I choć krótka, to wcale nie mniej piękna.

Tymczasem, pozostając w temacie wyjazdu urlopowego. Pakujemy walizy i ruszamy. Albo w znane, odwiedzane co roku miejsca, albo totalnie w nowe destynacje. Jedziemy sami. Tylko z rodziną, albo z grupą przyjaciół lub prestiżowo i bez troski – z biurem podróży. Tak czy owak, już sama myśl o tym, że wyjeżdżamy i zmienimy otoczenie, na chwilę odrywając się od rutyny działa na nas ożywczo.

Skąd to przeświadczenie, że podróż jest dopiero wtedy podróżą, gdy jedzie się daleko? Być może wynika to z pewnej tęsknoty za tym, czego nie mamy na co dzień. A może z pragmatyzmu, pewnego wygodnictwa i trochę z braku wyobraźni. Co smutne, dwie ostatnie propozycje dyktowane są pędem, jaki sobie wrzuciliśmy pracując dużo za dużo…

Dlatego, nie planując już żadnej zdrowej aktywizacji długo przed urlopem, jak mantrę powtarzamy: wyśpię się – na urlopie. Wtedy też nadrobię czytanie, będę biegać, zdrowo się odżywiać i medytować.
Tak. I to wszystko na urlopie, który trwa 7-10 lub szalone 14 dni… Przy czym często dwa dni schodzą na podróż tam i z powrotem więc trudno je wliczać w czas wypoczynku.

By nie zostawiać sobie wszystkiego na czas urlopu, warto poćwiczyć wcześniej. Wybrać się na weekend nad jezioro. Czy z przyjaciółmi w Bieszczady . Zabrać ulubioną książkę i posiedzieć w parku.

Dla wielu, to nie podróż. I dlatego nie ma sensu. Bo przyjęliśmy z gruntu błędne założenie, że podróż jest wtedy, gdy mamy do czynienia z efektem woow. I to nie u celu podróży, ale już podczas chwalenia się naszym znajomym – gdzie jedziemy. Z resztą, co paradoksalne, z tymi ludźmi, od których często chcieliśmy odpocząć, jesteśmy w kontakcie non stop od momentu wyjazdu aż po powrót, relacjonując w trybie bieżącym, jak nam wspaniale. Coś z cyklu: pracuję ciężko, stać mnie.

Żyjemy w czasach, ciągłego porównywania się z innymi. Choć świadomie się odcinamy od takiego schematu, podświadomie usiłujemy nadążyć. Porównujemy wszystko: ciuchy, samochody, dzieci, domy, partnerów i wakacje… Ścigamy się ze znajomymi, bądź z celebrytami obserwowanymi na instagramie.

Nieprestiżowe wyjście do lasu nie klika się tak, jak all inclusive na Zakynthosie, a całkiem przyzwoity kompleks basenowy i to nawet z dwoma saunami w miejscowości obok to nie spa resort na tajlandzkiej wyspie Koh Samui. Niby tak… Tylko problem polega na tym, że czasami po prostu zwyczajnie nie stać nas na Tajlandię i Grecję a wstyd wybrać się do Białowieży czy Jelitkowa. Z resztą, jaka to frajda, gdy się porówna przepłacone słono dorsza smażonego na nie pierwszej świeżości oleju i przesolone frytki z grecką fetą i winem z tamtejszych winnic.
To już lepiej w domu zostać. Będzie zdrowej i taniej. Kropka.

Cóż.. Bez względu na to, co postanowimy, nasza podróż wciąż trwa. Jest cudne lato. Nawet w Polsce pogoda, jak w słonecznej Albanii lub Grecji. Nawet niebo równie piękne. Mamy kilka opcji. Możemy wyskoczyć w wielką urlopową podróż i całe 7-10 lub 14 dni nie myśleć o niczym innym jak tylko wypoczynek, jedzenie, sen, książki i… relacje w social mediach. 😉 A problem spłaty kosztów tego cudnego szaleństwa (a co, stać mnie!), który pojawia się bardzo często, o czym cicho sza w social mediach, zostawiając na czas „po powrocie”.
Możemy też obrazić się na życie i nie mogąc wyjechać na urlop życia, przesiedzieć je w kącie, bo bez sensu tak lokalnie na działkę i do lasu…

Podróżować jest bosko, śpiewała Kora. Co prawda piosenka opowiadała o Buenos Aires ale, skoro podróż zaczyna się od pierwszego kroku, dlaczego nie uczynić go, mając na myśli bliższą destynację? Ponoć w lesie i na łące myśli się jakoś jaśniej, a zielone leczy i powoduje, że łatwiej o dobre decyzje. Warto tu dodać, że jeśli ktoś akurat nie ma czasu wyskoczyć do Puszczy Amazońskiej, by dokonać podsumowania roku i zaplanować city break albo chociaż weekend, to nasze krajowe lasy są w tym celu absolutnie pierwszorzędne. Można tam podejmować zarówno decyzje małe, jak i te wielkiej wagi.

Może to wcale nie taki zły pomysł, by wielkie wycieczki planować podczas tych zgoła malutkich? To trochę taki support, jaki robi mniej znany ale wspaniały wokalista przed występem wielkiej gwiazdy rocka, niekoniecznie wspaniałej ale za to światowej sławy. Co w sumie tłumaczy cenę lecz być może, rozczarowanie – niekoniecznie. Jednak w przypadku takiego połączenia, nie dość, że można zaliczyć dwa koncerty podczas koncertu, to jeszcze odkryć, że gwiazdka, która miała jedynie oświetlić scenę gwieździe okazuje się bardziej wspaniała i intrygująca, podobnie jak często skromna margerytka przy rasowej róży. Wszak, wszystko zależy od okoliczności, gustu i… oczekiwań 😉

Dzień dobry, dobrzy Ludzie 🙂

Artykuł Co wspólnego ma mop do podłogi i zasłużone wakacje na wypasie. O tym, jak wyobrażenia mogą zniszczyć cudną rzeczywistość pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>
https://stomalife.pl/blog-stomalife/co-wspolnego-ma-mop-do-podlogi-i-zasluzone-wakacje-na-wypasie-o-tym-jak-wyobraznia-moga-zniszczyc-cudna-rzeczywistosc/feed/ 0
Wakacje – statystyki vs rzeczywistość. Czyli czy da się coś zrobić, by nie zwariować od nadmiaru opcji i oczekiwań? https://stomalife.pl/blog-stomalife/wakacje-statystyki-vs-rzeczywistosc-czyli-czy-da-sie-cos-zrobic-by-nie-zwariowac-od-nadmiaru-opcji-i-oczekiwan/ https://stomalife.pl/blog-stomalife/wakacje-statystyki-vs-rzeczywistosc-czyli-czy-da-sie-cos-zrobic-by-nie-zwariowac-od-nadmiaru-opcji-i-oczekiwan/#respond Fri, 23 Jun 2023 12:32:18 +0000 https://stomalife.pl/blog-stomalife/?p=1367 Wakacje kojarzą nam się różnie. W zależności od tego, mówiąc kolokwialnie acz obrazowo – po której stronie lady w czasie ich trwania jesteśmy. Dosłownie i w przenośni.Nasze podejście do wakacji determinuje najczęściej pozycja życiowa w jakiej nas ten cudny czas zastał. – Dzieciaki szkolne – huuura, nareszcie wolne.– Rodzice dzieciaków szkolnych – no i znów ... Dowiedz się więcej

Artykuł Wakacje – statystyki vs rzeczywistość. Czyli czy da się coś zrobić, by nie zwariować od nadmiaru opcji i oczekiwań? pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>

Wakacje kojarzą nam się różnie. W zależności od tego, mówiąc kolokwialnie acz obrazowo – po której stronie lady w czasie ich trwania jesteśmy. Dosłownie i w przenośni.
Nasze podejście do wakacji determinuje najczęściej pozycja życiowa w jakiej nas ten cudny czas zastał.

– Dzieciaki szkolne – huuura, nareszcie wolne.
– Rodzice dzieciaków szkolnych – no i znów 2 miesiące ogarniania czasu wolnego i proszenia się teściów.
– Młodzież i studenci – nareszcie!! sen i laba!
– Ich rodzice – dwa miesiące bez korepetycji – jaka to ulga dla budżetu.
– Dorośli pracujący – może uda się wykroić choć tydzień na jakiś last minute we dwoje a potem wypad z dzieciakami nad Bałtyk lub w góry? No i trzeba jeszcze remont salonu gdzieś wkalkulować.
– Babcie i dziadkowie – wnusie przyjadą, nareszcie!

W tym miejscu, rzecz jasna, robię duże, żartobliwe oko, w kierunku stereotypowego podchodzenia do ludzi i sytuacji i do ludzi w danych sytuacjach.
Każdy jest wszak inny, a że czasami ta inność prowadzi nas w tym samym czasie, w te same miejsca co resztę narodu, to już naprawdę absolutne zrządzenie losu 🙂
Tak więc, wszelkie podobieństwo do osób, planów i typów zachowań zbiorowych – absolutnie przypadkowe.

Wg naukowców wakacje, by naprawdę działały relaksacyjnie na organizm powinny trwać około 2 do 4 tygodni. Powyżej tego czasu, słodkie lenistwo za bardzo zaczyna wchodzić w krew i człowiek kombinuje, co tu robić, żeby jednak nic nie robić. To z kolei też nie jest dobre dla zdrowia.

Wydawać by się mogło, że wakacje to taki nieskomplikowany temat a tak naprawdę to są one jak najbardziej skomplikowana potrawa.
Za krótko pieczona – będzie zła. Za długo trzymana w piecu – jeszcze gorsza. Gdy w ogóle nie powstanie, to już katastrofa totalna. Przekładając tę metaforę na temat samych wakacji – istnieje ponoć coś takiego jak „syndrom braku wakacji”. Przyczynia się on do częstszej i większej zapadalności na choroby serca, udar i wiele innych dolegliwości. I nieee, syndrom ten nie znika, kiedy statystyczny, zaradny i pomysłowy Polak bierze urlop, by wyremontować mieszkanie córki lub własne, a statystyczna pracowita i obowiązkowa Polka robi sobie dwutygodniowe wolne, by oba te mieszkania gruntowanie posprzątać.

Ponoć, by czar wakacji działał muszą być one uskuteczniane w środowisku innym niż domowe. Po prostu. Tak jak nie popija się napojem gazowanym leków, bo skutek może być odwrotny, tak samo, nie spędza się urlopu w domu – z tego samego powodu.

Nie tylko my mamy problem z brakiem czasu na odpoczynek. Inne nacje też. Niektórzy mniejsze, niektórzy większe. Weźmy na przykład takich Japończyków. Nie do końca wiem, jak to u nich z remontami własnym sumptem, ale z pracą to zdecydowanie jest ostro. Japończycy to już w ogóle się zagubili w kulcie pracy do utraty tchu. Szacunek do pracy, w ich wypadku graniczący ciut z bałwochwalstwem wszedł tak mocno, że trzeba było regulacji prawnych, by statystycznego Japończyka wysłać na zasłużone wakajki. Minimalne zesłanie na wole to 5 dni w roku. Nie znalazłam najnowszych statystyk pokazujących, jak ten przepis wygląda w praktyce. Niemniej już sama konieczność ustanowienia takiego imperatywu powinna budzi uzasadniony niepokój i głęboką refleksję.

Bo w sumie, to co złego jest w chwili wytchnienia z dala od biura czy domu? Odpowiedź jest dość banalna. To ciągły pośpiech i poczucie, że na odpoczynek jest czas, bo teraz, to jest czas na pracę – zawodową i tę poza nią.

Mimo tego, lato się nie zraża i wciąż kusi możliwościami. Komu ciągle zimno – najlepiej na słoneczny all inclusive. Kto kocha góry – temu w Tatry, Bieszczady lub w Beskidy. Do żeglowania polecają się Mazury i inne mniej znane acz równie piękne słodkowodne miejscówki. A jeśli ktoś tęskni za morzem, bo mieszka z dala od wielkiej wody – relaks znajdzie nad chłodnym acz prześlicznym Bałtykiem. Dla równowagi w tej sytuacji polecają się też nieodległe aż tak bardzo i cieplejsze słone – zagraniczne zbiorniki.
I nie jest prawdą, że nie da się bez dzikiego tłumu. Da się. Tylko trzeba zejść z głównego deptaka 🙂 I niepostrzeżenie robi się spokojniej, ciszej i piękniej… Jak w życiu 🙂

Fajnie jest, kiedy wychodzimy ze swojej bańki komfortu i poznajemy coś nowego. Kiedy idziemy naprzód nie bojąc się nowości, ani tych małych ani tych większych. Lody pistacjowe zamiast czekoladowych, ziemniaczki zamiast frytek, sukienka zamiast spodni, komedia zamiast thriller i stomia zamiast immunosupresji, sterydów i szpitala co miesiąc. Zmiany są dobre, zwłaszcza gdy można spokojnie poznać temat i przygotować się do decyzji. To podwójny przywilej.

Najważniejsze jednak w tym straganie z różnościami, to nie ulegać presji. Nie każdy lubi gdy się wokół niego dużo się dzieje. Nie każdy też lubi wyjeżdżać. No tak już mamy i kropka. I zmuszanie kogokolwiek do zmiany tego stanowiska radości nikomu nie przynosi.

No ale jak to? Skoro w wakacyjnym kodeksie tego, co można a nawet trzeba, stoi jak byk, że wyjeżdżać wypada. Jeśli nie dla siebie to już choćby z tego względu, by fakt ten obwieszczać całemu światu w mediach społecznościowych. 😉 😉
Choćbyśmy jak wspaniałą mieli wizję podboju świata – to odpuśćmy tym wszystkim, którzy nie bardzo ją podzielają. Nie każdy tak musi, nie każdy chce. Wielu właśnie dlatego wyjazdów wszelakich unika. Bo na nich muszą więcej niż w pracy. A nie chcą, bo kompletnie nie czują, że powinny w ten sposób.

Jakby się zastanowić, tak na spokojnie – to, co to właściwie znaczy tak naprawdę relaksować się na urlopie? Dla jednych to znaczy być w ciągłym ruchu i tam, gdzie się dużo dzieje. Dla innych wprost przeciwnie – to błogi bezruch. Taki, kiedy to można tak niemodnie i nieinstagramowo posiedzieć na leżaczku z lekturą i zimnym soczkiem. Spokojnie, bez presji czasu i nacisków.

Nie ma co więc wpadać w skrajności. Ani pędzić tak, że po urlopie człowiek potrzebuje kolejnego, ani okopywać się w przeświadczeniu, że wakacyjne krótkoterminowe zmiany miejsca pobytu to nowomodny wymysł, a w tym czasie można przecież tyyyle zrobić 😉
Pewnie, że można. Ale dlaczego teraz, dlaczego już? Akurat w czasie wolnym? Wszak co za dużo to nie zdrowo. W każdym z przypadków.
Żyjmy więc jak umiemy najlepiej. I dajmy żyć innym. Jeśli wolimy szalone wyjazdy – wyjeżdżajmy i szalejmy, ale jeśli kto woli domowo i stacjonarnie, z lekturą przy nieodległej wodzie – nie oponujmy. W obu wypadkach wszak chodzi o to samo. By odpocząć. I jeśli to się udaje, to już jest mega wielki krok do przodu.

Żyjemy w czasach, gdzie wciąż wydłuża się średnia wieku ale też, gdzie wiele planów zostawia się na później. A może, raz na czas wyściubić nosa poza swoją bańkę w celach rekreacyjnych tylko i li? Ot tak, choćby tylko po to, żeby mieć siłę te plany wciąż na później odkładać. No i, dla świętego spokoju. Własnego i rodziny, która się martwi, że przeginamy z pracą…
I nie chodzi wcale o to, by od razu na koniec świata wyruszać. W szaloną podróż last minute z jedną walizką. Bardziej o to, by wyłączyć budzik i telefon i tak prostu, po ludzku… odpocząć.
Ja wiem, że oczywiście te statystyki chorobowe i jeszcze gorsze, akurat nas nie dotyczą… Bo kto by miał czas się nad nimi zastanawiać, a tym bardziej odnosić je do siebie?… Przecież do tej pory jakoś się tak szczęśliwie udawało unikać chorób i nieszczęść. Więc skoro się udawało, to nadal będzie… Jednak… Z drugiej strony, po co kusić los? Zwłaszcza, że jak już zaryzykujemy i spróbujemy z tym małym urlopem to może być tak naprawdę, naprawdę miło?

Dzień dobry, dobrzy Ludzie 🙂


Artykuł Wakacje – statystyki vs rzeczywistość. Czyli czy da się coś zrobić, by nie zwariować od nadmiaru opcji i oczekiwań? pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>
https://stomalife.pl/blog-stomalife/wakacje-statystyki-vs-rzeczywistosc-czyli-czy-da-sie-cos-zrobic-by-nie-zwariowac-od-nadmiaru-opcji-i-oczekiwan/feed/ 0
Lato, lato, lato – ach to Ty… W pierwszym jego dniu, wyliczanka, za co je tak kochamy https://stomalife.pl/blog-stomalife/lato-lato-lato-ach-to-ty-w-pierwszym-jego-dniu-wyliczanka-za-co-je-tak-kochamy/ https://stomalife.pl/blog-stomalife/lato-lato-lato-ach-to-ty-w-pierwszym-jego-dniu-wyliczanka-za-co-je-tak-kochamy/#comments Wed, 21 Jun 2023 16:09:11 +0000 https://stomalife.pl/blog-stomalife/?p=1345 Kalendarzowe lato w Beskidy wkroczyło z hukiem. Dosłownie. W akompaniamencie grzmotów. W strugach deszczu, ciągnąc za sobą dramatyczną szaro-stalową scenerię grozy. Na szczęście to było tylko przebranie sceniczne, by wzmocnić efekt wielkiego ENTRÉE. Teraz, nad górami znów cudny błękit. Wokół łagodnie szumi zieleń drzew i traw, a pszczoły, po krótkiej pauzie, uwijają się wprawiając w ... Dowiedz się więcej

Artykuł Lato, lato, lato – ach to Ty… W pierwszym jego dniu, wyliczanka, za co je tak kochamy pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>

Kalendarzowe lato w Beskidy wkroczyło z hukiem. Dosłownie. W akompaniamencie grzmotów. W strugach deszczu, ciągnąc za sobą dramatyczną szaro-stalową scenerię grozy.

Na szczęście to było tylko przebranie sceniczne, by wzmocnić efekt wielkiego ENTRÉE. Teraz, nad górami znów cudny błękit. Wokół łagodnie szumi zieleń drzew i traw, a pszczoły, po krótkiej pauzie, uwijają się wprawiając w kompleksy wszystkich patrzących. Nikt nie jest w stanie dotrzymać im tempa oraz dorównać determinacji, obowiązkowości i pracowitości.

Lato. 4 literki, w których mieszczą się wielkie plany i marzenia… Być może tylko tygodniowe, albo na mały kredyt. A może i dłuższe i bez kredytu ale bardzo budżetowo. Środki, jakie podejmujemy, by sięgnąć tych marzeń, choć są ważne, to jednak mają trochę drugorzędne znaczenie. Zwłaszcza w obliczu masy endorfin, jakie mogą zasilić naszą skołataną często głowę.

Lato to czas, gdy jakoś nam tak odważniej i w podróże i w modę i w różne małe fajne szaleństwa. Zwłaszcza na te, na które brak sił długą, słotną jesienią czy senną zimą.

Lato lubimy i to bez dwóch zdań. Za wiele wiele rzeczy.

Ja osobiście lubię je za milion małych fajnych szczęść.

Pierwszym, z racji pory występowania, jest ptasie radio o 4 rano w ogrodowych mirabelkach. Choć wszelakie ptactwo zlatuje się akurat w te moje i drze dzioby, ile skali na potencjometrze, to jakoś tak człowiek nie umie się nawet zdenerwować. Po zimowym bezruchu i ciszy w kolorze ścierki do podłogi, ten kolorowy, różno-oktawowy jazgot po prostu wchodzi. Jak letnie menu. Bez względu na porę. Biorę każdy taki cudny dzień bez gadania (z resztą trudno by było je usłyszeć w tym latającym rozgwarze). I choć ptasi budzik nie zrywa mnie z łóżka świtem, lubię tak w „międzyśnie” powyobrażać sobie, o czym tak rozprawiają 🙂

Lubię też brzozy. Świeżo udekorowane małymi, drobnymi listeczkami. Te szczuplutkie, ledwo pobielone. I te smukłe dorosłe, wspaniale strzelające zielonymi ramionami w niebo. W letnie poranki ledwo drży im listowie. Podczas popołudniowej sjesty leniwie trzepoczą listkami głaskane przez zefirek. Ale podczas burzy? Podczas burzy i wichury to zupełnie co innego… Płynnie dopasowując się do imponującego burzowego crescendo, te delikatne listeczki tańczą dziko w oszałamiającym wietrznym wirze, zmieniając barwę od soczyście zielonych po niemal srebrzyste.

Zieleń jakoś tak zawsze urzekała mnie w lecie najbardziej. Kwiaty, domena wiosny zapierały dech oszałamiając kolorem i nowym życiem po czasie zimowej lodowej kolorystycznej pustki. Lato, zwłaszcza to wczesne, to czas zieleni. Wiosna była cudna szaloną feerią barw. Po niej, zanim zdążyłam ochłonąć z wrażenia i zrobić miejsce na nowe zdjęcia – przyszło zielone, żywiołowe lato. Całkiem zasłużenie dopraszające się atencji i zachwytów.

Lubię lato za wysokie trawy, które umknęły kosiarkom i szumią na wietrze buńczucznie błyskając jaskrami, makami i chabrowymi błękitami. I owszem zanurzenie się w ten łąkowy, zielony ocean grozi przyniesieniem do domu wszelakiego łąkowego życia. Jednakowoż, przyjemność z korzystania z tej przebogatej zielonej oferty pomocowej i tak przewyższa w punktacji wszelakie konsekwencje. Choć często są swędzące, piekące i rosnące w różne bąbelki…

Korzystam zatem, póki nie zaczął się czas sianokosów. Beskidzkie łąki zachwycają swą urodą i gościnnością. Co prawda monopol na najlepszą ofertę chiilloutową dzierży niezmiennie od wieków Jan Kochanowski. Stosował on, ponoć z powodzeniem, marketingowe kuszenie „na lipę”. 😉
Jakby się nad tym głębiej zastanowić, to pan Jan umiał w reklamę, zanim stało się to w ogóle modne. I choć nie przeczę, szło mu zacnie, myślę sobie, że beskidzkie trawy i wysokie buki nie ustępują w niczym czarnolaskiej lipie. Bo u nas, w Beskidach , sporo jest gościnnych drzew, które oferują przyjemny cień….

Lato poleca się też uwadze w kwestii bufetu i open baru. Bezalkoholowego, rzecz jasna 😉
Po pierwsze, bo szkoda zaprawiać alkoholem smaki, które właściwie wybrzmiewają tylko latem. A po wtóre – na tym blogu promujemy oszałamianie się naturą i widokami, nie procentami 😉

Nie ma chyba dorodniejszego menu, niż to letnie.
Soczyste truskawki, luksusowe wciąż czereśnie, rumiane jabłuszka, brzoskwinie, pełne zdrowia morelki i zamorskie banany, arbuzy, melony oraz pomarańcze. Doskonale i w sałatkach, i w sokach i całkiem solo. Bufet warzywny też jest nie do pogardzenia, bo prawda jest taka, że letnie warzywa smakują tylko latem… Później to już trzeba mocniej doprawiać 😉 Dorodne pomidorki, młode ziemniaczki i kapustka. Ogórasy w śmietance i cukinie… Idealnie smakujące w śmietanowym sosie.
A jeśli do tego po drugiej stronie stołu można zobaczyć dobrą, znaną i kochaną twarz, to już mamy przepis na absolutną pełnię letniego szczęścia.

Lato uwielbiam też za czas na lekturę. I to taką tradycyjną, totalnie oldschoolową, bo papierową. Czuć papier pod palcami, to coś, co urzekło mnie już w dzieciństwie. Wtedy to, czekając na lekcje zaczynające się bez mała o 13:30, zaczytywałam się w szkolnej prl-owskiej świetlicy Kwiatem kalafiora” czy „Spotkaniem nad morzem”.
Dziś sięgam już po inne lektury. Jednak tamten czas, gdy przenosiłam się z szarej świetlicy i szarych czasów w świat baśni, przygód i zaczarowanych roślin, zawsze budzi we wspomnieniach sentyment.

Ja wiem, że dziś ebooki i podcasty i seriale w odcinkach na głosy i na role. I że, praktycznie, samo się czyta przez słuchanie. Znam. Stosuję. I polecam z całego serca. Zwłaszcza przy prasowaniu. Sztuka ta, przynajmniej dla mnie, jest czasem, jaki koniecznie trzeba zagospodarować, by nie mieć poczucia utknięcia w jakiejś dziwnej czasowej, czarnej dziurze. Na domiar z gorącym żelazkiem w dłoni… 😉
Więc, słuchanie książek jest cudowne. Zwłaszcza , gdy można lub nawet trzeba robić dwie rzeczy na raz, by nie zwariować z nudów (patrz – prasowanie) 😉
Jednak, gdy czas jakoś magicznie zatrzymuje się w miejscu, gdy pojawia się chwila, by zwyczajnie usiąść i nic nie robić, to wtedy dobra książka przyciąga jak magnes. Wtedy miejsce nie ma znaczenia. Idealny jest zarówno fotel w domu jak i ławeczka w parku… 🙂

Lato kocha się za wiele rzeczy. Kilka wymieniłam. Kilkuset – nie…
Każdy lubi je za coś innego i każdy w innym czasie. Mamy wszak lata które chcemy powtarzać i lata, o których chcemy zapomnieć. Takie, które najlepiej przeskoczyć i zamienić na kolejną porę roku, bo wtedy być może, już będą znane efekty kuracji ostatniej szansy. Być może wtedy to już będzie po operacji, po rehabilitacji, po egzaminach, po przeprowadzce. I po rzeczach, które nas bardzo stresują…
Gdy w głowie ciągły remont, trudno cieszyć się czymkolwiek. Trzeba przetrwać, przeczekać i znaleźć swój moment.
A moment ów, który będzie już „po tym, co trzeba przeskoczyć” i „przed tym, co cudne i nieznane i znów cieszy” być może nastąpi w cudnym maju, może w zapłakanym listopadzie, a może tuż przed świętami… Jednak, kiedy by to nie było, po tym przełomowym czasie znów przyjdzie lato… Może już to właściwe i naprawdę wyczekiwane. To, w którym cieszyć będą i trawy i owocowy bufet i spacer z psem i lektura czytana pod słonecznym parasolem.

Kiedy by to nie było, niech będzie jak najszybciej.

Dzień dobry, dobrzy Ludzie!

Artykuł Lato, lato, lato – ach to Ty… W pierwszym jego dniu, wyliczanka, za co je tak kochamy pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>
https://stomalife.pl/blog-stomalife/lato-lato-lato-ach-to-ty-w-pierwszym-jego-dniu-wyliczanka-za-co-je-tak-kochamy/feed/ 2
Co zabrać na wakacje – czyli o tym, że dobre usposobienie nie zajmuje miejsca a i tak często zostaje w domu https://stomalife.pl/blog-stomalife/co-zabrac-na-wakacje-czyli-o-tym-ze-dobre-usposobienie-nie-zajmuje-miejsca-a-i-tak-czesto-zostaje-w-domu/ https://stomalife.pl/blog-stomalife/co-zabrac-na-wakacje-czyli-o-tym-ze-dobre-usposobienie-nie-zajmuje-miejsca-a-i-tak-czesto-zostaje-w-domu/#comments Sun, 18 Jun 2023 09:40:21 +0000 https://stomalife.pl/blog-stomalife/?p=1244 Czas letni to tak fajny czas. Robimy plany. Kupujemy wakacje marzeń lub organizujemy je sami. Nierzadko trochę po taniości, co wcale nie znaczy, że gorzej. Część z nas robi tak co roku, pakując rodzinę do samochodu i jadąc tam, gdzie wspaniale. Choć na horyzoncie cudne jodły zamiast strzelistych palem. Choć woda nawet w środku lata ... Dowiedz się więcej

Artykuł Co zabrać na wakacje – czyli o tym, że dobre usposobienie nie zajmuje miejsca a i tak często zostaje w domu pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>

Czas letni to tak fajny czas.

Robimy plany. Kupujemy wakacje marzeń lub organizujemy je sami. Nierzadko trochę po taniości, co wcale nie znaczy, że gorzej. Część z nas robi tak co roku, pakując rodzinę do samochodu i jadąc tam, gdzie wspaniale. Choć na horyzoncie cudne jodły zamiast strzelistych palem. Choć woda nawet w środku lata daleka jest temperaturowo od tej, która jest gdzieś daleko, za wieloma górami i palmami i nawet wczesną wiosną zaprasza do kąpieli.
I choć często realia ciut inaczej się prezentują niż marzenia, to i tak nie tracimy ducha. Wolne, to wolne. Nawet, jeśli te cudne wakacje w głowie miały barwy słońca, zieleni lasu i wszechogarniającego lazuru a w realu kolor ten jest z gruntu nieokreślony, bo mokry. Tak czy owak. Jako się rzekło, wolne to wolne. Załóżmy więc, że będzie tak, jak w naszych marzeniach. Słonecznie, ciepło, przejrzyście, błękitnie i – wspaniałe.

Co zapakować, by było idealnie i by naprawdę nic nie zakłóciło wspaniałego czasu relaksu? Statystyczny człowiek pakuje się w zależności od wybranej destynacji.

Inaczej pakujemy się w dalekie zamorskie kraje, gdzie ciepło nawet zimą….Wtedy walizy pełne są kreacji na każdą porę dnia. Na czas śniadaniowy. Obiadowy. Na popołudniową kawę. A także na kolację połączoną z zabawowym wieczorkiem. To chyba jedyny taki czas, gdy tango przeplata się z muzyką latino, a to wszystko z disco polo, bez względu na to, czy hotel ma 4 czy więcej gwiazdek 😂

Zakładając, że będzie wspaniałe, zabieramy więc bagaż, a w nim, wszystko, co może się przydać.

By niczego nie zapomnieć robimy listy kontrolne. Odhaczamy i pakujemy karnie, to, co absolutnie niezbędne. I – już. Gotowi do drogi. Mamy walizę lub nawet dwie. Pełne są kreacji, książek, kolorowych gazet, kosmetyków przed i po kąpieli słonecznej i jeszcze wielu potrzebnych rzeczy lecz wciąż nie ma w nich tego, co najważniejsze…

Zabieramy wszystko a nawet więcej, bo najważniejsze, to być przygotowanym na każdą okazję.

Mamy więc coś na biegunkę podróżnych, na kaszel i katarek. Na deszcz i na spiekotę. Na odcisk i na dziurę w moście. Jednak, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy, zabieramy też to, czego nie ma na liście. Co jest niewidoczne ale zawsze się zmieści: zmęczenie, złość, znudzenie i zniecierpliwienie.
Umordowani pakowaniem w pędzie, patrzymy na swoje dzieło. Przezornie mamy wszystko a nawet więcej. Jednak, choć walizy pełne, choć my gotowi na podbój świata, to często i tak bawimy się jakoś średnio i wracamy z niedosytem…

O co może chodzić? Może tylko i aż o to, co zaginęło podczas akcji: „wyjeżdżamy na urlop”?

Może w całym tym radosnym zamieszaniu znów zabrakło… nas samych…
I tego, co napędzało nas kiedyś… Pasji wspólnego planowania i wspólnego patrzenia w jednym kierunku. Jak kiedyś, w innym życiu, gdy wszystko było jakieś mniej skomplikowane i w ogóle prostsze. Gdy cieszyły spacery za rękę i wspólne biesiadowanie. Zarówno przy stole rodzinnym, jak i przy stole życia. I choć, być może, nie było tak barwnie, egzotycznie i prestiżowo, jak dziś, to było wspólne, prawdziwe i w ogóle było „razem”…

W tym nowym życiu i owszem stać nas na lepsze wakacje niż kiedyś. Pijemy lepsze drinki, lub pijemy drinki w ogóle i smarujemy się droższym kremem niż kiedyś. Siadamy nie pod gruszą, czy brzózką, a pod palmą. Zmęczeni całoroczną drogą do tego, by tu być, patrzymy w wodę, w drinka lub w telefon i cudem odnajdujemy siły na kontakt z całym światem, jaki w nim mamy. Jakby kontakt ten, w czasie rzeczywistym, z ludźmi, tam, daleko w rodzinnym kraju, zamiast z osobą tuż obok na leżaku, był czymś, bez czego nie da się celebrować w pełni urlopu.
Mamy siłę i ochotę na wirtualne kontakty, ale na te żywe, ciepłe, często już nie. Nie mamy zarówno sił jak i energii na wspólną radość i rozmowę z tym, z którym dzielimy sen, urlop i cały ten człowieczy los.
Te zespalające nas cechy zgubiły się gdzieś, fatalnie zapodziały, pomiędzy kolejnymi rzeczami, które „trzeba” i „wypada” i „musimy”. Zabrakło tych ważnych wartości, tak samo, jak czułości, cierpliwości i wspólnych tematów. Bo przecież to w końcu może poczekać. Na to będzie jeszcze czas. To się da jakoś odkręcić. Czy zawsze i czy na pewno?
Często na odkręcenie całego trudnego roku, albo i nawet wielu lat mijania się przy posiłkach i czasem w weekendy, dajemy sobie kilka szalonych dni urlopu, sądząc, że to wystarczy. Często okazuje się jednak że – nie….

No więc, co poszło nie tak, skoro kiedyś, całe życie temu, było inaczej?
Może wtedy nie było tak daleko i nie tak ekskluzywnie… Nie było też, może fantazyjnych drinków i wycieczek, które ktoś zaplanował od „a do z” za nas. A zamiast palmy może była grusza u ciotki Jadzi w ogródku.
Może nie było hotelu z czterema gwiazdkami, było za to milion gwiazd, rozrzuconych po nieboskłonie. I śmiech był o północy. Beztroski i zaraźliwy. I wspólne układanie marzeń do snu w naszych własnych ramionach.

Co się więc stało? Dlaczego dziś walizka prócz fajnych ciuchów, kosmetyków i fantazyjnego kapelusza mieści się też złość, bezsilność, brak cierpliwości i wyrozumiałości. I to nie tylko dla kogoś z kim popełniamy tę kolejną przygodę życia, ale też, a może przede wszystkim, dla nas samych.
Bo to właśnie dla siebie samych jesteśmy zarówno najbardziej wymagającymi szefami jak również najbardziej srogimi sędziami.

Czy zatem dalekie wyprawy, elegancki basen, miękkie hotelowe ręczniki i drinki z palemką to coś złego? Nie, absolutnie… To bardzo fajny pomysł na błyskawiczne dopieszczenie obolałego i zmęczonego „ja”.
Coś się jednak z nami stało, skoro to wszystko nie daje tyle radości, co przesłodzony kompot gdzieś w góralskiej karczmie, czy widok morza, tak po prostu, złocącego się zachodem słońca. Te rzeczy cieszyły kiedyś, w poprzednim życiu. Kiedy wszystko było jakieś prostsze. Teraz… Teraz jest po prostu inaczej. Trzeba iść z duchem czasu… Czy jednak daje nam to radość i spełnienie? Ale tak naprawdę czy daje?

Co się podziało, że mając tak dużo, jednocześnie mamy coraz mniej?
Coraz mniej czasu…szans na szczęście…pomysłów, jak je osiągnąć i gwiazd, które te nasze marzenia oświetlają? I żaden drink, czy to alkoholowy, czy fantazyjnie podany soczek, nie jest w stanie na dłużej poprawić sytuacji.
I to wcale nie jest tak, że nieszczęśliwi jeżdżą na all inclusive a spełnieni w Tatry czy własnym sumptem, nad Bałtyk. Kryzys niedoczasu i niepamięci dobrych i szczęśliwych chwil dopadł nas wszystkich. Równo , równiuteńko… Bez względu na wiek, płeć, poglądy, budżet wakacyjny i preferowany kierunek.

By nie czuć mentalnego kaca mimo, że w szklance tylko soczek, dobrze by było na te dalekie wakacje zamiast torby ze zmartwieniami, pretensjami do siebie nawzajem i zniecierpliwieniem zabrać po prostu – siebie…
Wtedy powinno znów być prościej ogarnąć rzeczy, które kiedyś cieszyły, liczyć gwiazdy, śmiać się z głupot. I znów patrzyć. Razem. W tym samym kierunku…..

Podróże są fajne. Nawet bardzo. I nie jest istotne, czy to wypasiony all inclusive gdzieś za górami i za palmami, coroczny urlop nad Bałtykiem czy szalony wypad pod namiot w krainę jezior.

I nie ma znaczenia ile pieniędzy przeznaczymy na ten czas, lecz ile czasu i uwagi…. Sobie i komuś, z kim planujemy spędzić te wakacje.

Bardzo łatwo jest doradzić, by frustracje, niepokój i stres zostawić w domu. Nie pakować ich do walizy z kieckami na wieczorek taneczny…. Tak, radzić jest łatwo. Gorzej wykonać… Zwłaszcza, gdy te wakacje życia trwają bez mała tydzień, bądź szalone 10 dni.

Jak przestawić głowę na tryb relaks, gdy 51 tygodni żyje się w trybie: „stres, pośpiech, niedoczas?”

Nie ma na to właściwej odpowiedzi…. A kto uważa, że jest, nigdy w takiej sytuacji nie był – w myśl polskiego przysłowia: „nie zrozumie syty głodnego”. Dlatego zamiast dawać prawie niewykonalne rady, które powodują jeszcze więcej stresu i zaniżają samoocenę, warto spróbować zrozumieć i stojąc z boku, nie narzucając – pokazywać możliwości, jakie pojawiają się, gdy człowiek sobie samemu trochę odpuści.

Od czego zatem zacząć pakowanie? Od kawy, herbaty i chwili oddechu. Dla siebie. Taka pauza świetnie nastraja do zmiany opcji „muszę” na opcję „mogę”, o czym już tu pisałam.

A co zabrać na wakacje? A raczej, czego nie zabierać, bo z tym raczej mamy mały problem… Nie zabierajmy gniewu, frustracji i pośpiechu. Na pierwszy rzut oka, to bardzo proste do wykonania, po zastanowieniu – prawie niewykonalne. Bagaż mentalny to coś, co trudno zostawić w domu i zamknąć drzwi na klucz.

Żyjąc 51 tygodni w stresie trudno tak po prostu w ciągu kilku chwil przejść pełną transformację. To w zasadzie prawie niewykonalne. Można znieczulić się drinkami lub dwoma. Można tańczyć po świt ale często to tylko próba zakrzyczenia tkwiącej w nas zadaniowości, którą hodowaliśmy w głowie przez cały ten rok. A może i , przez rok poprzedni i wiele innych.

Nie potrafimy też odpuścić z innego powodu, a w zasadzie z innych powodów. Ich symptomy rozpoczynają się od myśli: „-co inni powiedzą?”, „-stać mnie, a co!”, „-i znów zepsułeś fotkę i trzeba powtarzać, a wiesz, że chciałam ją wstawić na insta”…

Stawiamy sobie samym oczekiwania, jakie mają wobec nas inni, lub jak nam się wydaje, że mają…. Często nie żyjemy życiem w pełni, lecz wykadrowanymi fotkami pokazywanymi w socialmediach. Ku chwale innych. Nie dla własnej przyjemności.
Patrząc tymi kategoriami, poziom szczęścia określa nam ilość reakcji na nasze wypasione wakacje wrzucane do sieci w trybie rzeczywistym…. Brak serduszek odbiera humor i radość z wypoczynku. Po prostu. Goniąc za idealnym króliczkiem nie umiemy się cieszyć nawet wtedy, gdy uda nam się złapać go za puchaty ogon. Wciąż podnosimy sobie poprzeczkę. A szkoda. Bo żyjąc w pełni, żyjemy życiem własnym. To cieszy i daje napęd. Inspiruje i motywuje. Bo skoro możemy być swoimi najbardziej wymagającymi pracodawcami i najbardziej surowymi sędziami dlaczego, dla odmiany, nie zostaniemy własnymi namawiającymi do życia w zgodzie z sobą – motywatorami?

Skoro biblijny Dawid pokonał Goliata, może i my mamy szansę przez tydzień zmienić to, co narosło nam w sercach i głowach przez 51 wcześniejszych? Nie, nie od razu… Powoli, metodą prób i błędów…

Urlop to czas szaleństw i rzeczy, jakich nie robimy na co dzień…. Warto spróbować i tego, by być sobą i tego, by sobie choć trochę odpuścić. A mając taką bazę powolutku, metodą prób i błędów, damy radę coś zmienić, tak, by być może w swym odbiciu w lustrze zobaczyć kogoś, kogo straciło się z oczu dawno temu.

Dzień dobry, dobrzy Ludzie 🙂

Artykuł Co zabrać na wakacje – czyli o tym, że dobre usposobienie nie zajmuje miejsca a i tak często zostaje w domu pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>
https://stomalife.pl/blog-stomalife/co-zabrac-na-wakacje-czyli-o-tym-ze-dobre-usposobienie-nie-zajmuje-miejsca-a-i-tak-czesto-zostaje-w-domu/feed/ 4
Rzecz o zdrowej diecie i czasie, kiedy nie ma na nią szans oraz, czy trzeba mieć wrogów, by nie jadać kolacji? https://stomalife.pl/blog-stomalife/rzecz-o-zdrowej-diecie-kiedy-nie-ma-na-nia-szans-i-czy-trzeba-miec-wrogow-by-nie-jadac-kolacji/ https://stomalife.pl/blog-stomalife/rzecz-o-zdrowej-diecie-kiedy-nie-ma-na-nia-szans-i-czy-trzeba-miec-wrogow-by-nie-jadac-kolacji/#comments Tue, 06 Jun 2023 18:14:01 +0000 https://stomalife.pl/blog-stomalife/?p=1162 Ponoć w ciągu całego roku przeciętny człowiek zjada około 680 kg żywności… Czy to dużo czy to mało, zależy od osobistego punktu widzenia. I myślę sobie, że o ile ważne jest ile jemy, o tyle większe znaczenie ma chyba to, co mamy na talerzach.Jest bowiem subtelna różnica między 680 kg tłustych mięs, fast food’ów i ... Dowiedz się więcej

Artykuł Rzecz o zdrowej diecie i czasie, kiedy nie ma na nią szans oraz, czy trzeba mieć wrogów, by nie jadać kolacji? pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>

Ponoć w ciągu całego roku przeciętny człowiek zjada około 680 kg żywności… Czy to dużo czy to mało, zależy od osobistego punktu widzenia. I myślę sobie, że o ile ważne jest ile jemy, o tyle większe znaczenie ma chyba to, co mamy na talerzach.
Jest bowiem subtelna różnica między 680 kg tłustych mięs, fast food’ów i frytek a taką samą wagą warzyw, ciemnego pieczywa i chudego mięsa 😉
Jednak jakby na to nie patrzyć, fakt pozostaje faktem. Wiele wyborów żywieniowych zależy od życiowej chwili, w jakiej się znajdujemy. I żeby nie było, że fantazjuję. Teorię tę mocno podpieram własnymi żywieniowymi refleksjami. Nie zawsze zgodnymi z zaleceniami dietetyka. 😉

Na chwilowego doła lepszy będzie migdałowy torcika z kremem, niż sałatka z kiełków i brokuła. Z kolei na niski dzień – czekolada na gorąco zamiast zielonej herbaty i pyszne pulchne ciasteczka. Natomiast słoneczny, cudny czas jakoś tak nie wypada celebrować inaczej niż chłodnikami i świeżymi warzywami, także na kanapce.

Czy jest coś złego w dietetycznych grzeszkach? Myślę, że nie, dopóki ich wybór nie stanie się rutyną i hołdowaniem złym nawykom żywieniowym na co dzień. Nawet, jeśli mają one uzasadnienie, choćby nawet mocno wątpliwe 😉

Najważniejsze, to nie popadać w skrajności. Jak to zrobić, skoro najczęściej nie mamy czasu na sen i odpoczynek, a co dopiero na układanie zdrowego zrównoważonego menu?

Stare przysłowie mówi: śniadanie zjedz sam, obiadem podziel się z przyjaciółmi, a kolację oddaj wrogowi.
Choć nie należy rozpatrywać go absolutnie dosłownie, warto wyciągnąć z niego to, co wartościowe.

A wartościowa jest prawda, że o ile kolacja nie jest czymś absolutnie koniecznym, by przeżyć do rana, to śniadanie, by zdrowo przeżyć do kolacji – już tak 😉

Śniadanie to totalnie niedoceniany posiłek. Nie mamy na niego czasu. Zastępujemy je mocną kawą i papierosem, bądź tylko kawą. Przekładamy na godziny bliżej nieokreślone, bądź w jego ramach, jemy w biegu batona bądź tłustego pączka.

No ale z drugiej strony…. Siedziałaś nad pracą / nauką do 3 nad ranem. Nie masz siły już dziś umyć włosów, więc zakładasz, że zrobisz to rano, przed pracą / uczelnią. Nastawiasz więc budzik na 6:00. Masz godzinę na prysznic, fryzurę, make up i kawę, by się jakoś uruchomić. Często nawet jej nie dopijasz, biegnąc do pracy, by zdążyć na 8:00.
Spałaś 3 godziny, rano masz godzinkę na pozbieranie się… Gdzie tu miejsce na wypasione śniadanie? No właśnie…
Internet stoi dobrymi radami, które zaczynają się od słów: musisz. Musisz zmienić swoje życie, musisz zmienić nawyki żywieniowe… Żadna z tych rad, nie widzi, że ty już masz swoją listę tego co musisz – zaczyna ją to, że musisz spłacić ratę kredytu, żeby cię z dziećmi nie eksmitowano, musisz opłacić im korepetycje z matmy i fizyki, bo matura za pasem, a w szkole jak jest każdy wie, musisz utrzymać tę pracę, bo bez niej nie ma punktu nr 1 i punktu nr 2…
Co na to mądre internety? Niewiele… I trudno ocenić, czy wynika to z faktu, że dylematów, jakie mamy my, nie ma nikt inny i nie warto się nad tym pochylać, trzeba po prostu dociągnąć i już; czy raczej z faktu, że kiedy trzeba się zmierzyć z prawdziwą, sensowną logistyką piętrzących się problemów i doradzić tak, by to miało sens zadziałać, internety wymiękają, bo nie mają oferty?

Zatem, zanim zdołujemy się totalnie uważając, że to coś z nami jest nie tak, bo inni dają radę, spróbujmy wziąć sprawy w swoje ręce. Może trzęsące się od nadmiaru kawy, może zmęczone tak, że wszystko z nich leci…Spróbujmy mimo to… Sami, metodą prób i błędów.

Zacznijmy od śniadania.
Pewnie codziennie się nie uda, ale w weekend zdecydowanie pozwólmy sobie na ucztę bogów 🙂
zaszalejmy z warzywami, dobrym serem, chlebkiem i aromatyczną kawą… najlepiej zbożową 🙂

foto Agnieszka Siedlarska

W tygodniu może uda się nam choć kilka razy kupić coś zdrowego wieczorem i przygotować tak, by rano szybko zapakować do torebki i mieć na chwilę przerwy z biurową kawą lub herbatą. To nie musi być coś wow, ot kilka pomidorków koktajlowych, ser pleśniowy, feta lub taki, jaki lubimy, rzodkiewka i bułeczka. Zdecydowanie ta jakość wygra z każdym batonem czy pączkiem 🙂

A jeśli rano pojawią się luzy czasowe to może warto łaskawiej spojrzeć na owsiankę? Poleca się ona w każdej konfiguracji, zarówno na gorąco (jenyy, kto ma na to czas?), jak i w wersji sezonowej, zblendowana na zimno, z owocami i jogurtem lub kefirem (brzmi krócej, lepiej i serio – zajmuje 10 minut, nie licząc mycia naczyń) Może, warto spróbować? Jeśli tylko czas pozwoli, jeśli nie trzeba biec świtem, lub do świtu siedzieć…

O ile śniadanie dość często albo ignorujemy całkowicie albo jemy niezbyt mądrze, o tyle w porze obiadowej już całkiem serio burczy nam w brzuchach. Organizm, choćbyśmy jak zaklinali, daje sygnał, że aby jechać dalej, trzeba paliwa.
Tak, obiad bywa problematyczny. W pracy trudno tak jakoś o 13-tej zasiąść do stołu, nałożyć serwetkę pod brodę i na kolanka i delektować się młodymi ziemniaczkami z koperkiem, kawałkiem białego mięska i talerzem surówek. I to podczas gdy jest temat do zrobienia. Dosłownie na przedwczoraj. Dlatego, by jakoś dotrwać do zakończenia dnia w pracy, jemy w niej tak zwane byle-co, by już w domu połączyć uczciwie domowy obiad z kolacją.
Pomysł nie jest zły, choć w naszej kulinarnej narodowej filozofii często wychodzi nie dość, że późno, to jeszcze ciężko i tłusto.

Obiad jedzony o 18-20 to nie obiad, choćbyśmy jak zaklinali rzeczywistość. 🙂
To kolacja.
A będąca powetowaniem całego dnia na głodzie – z reguły syta, kaloryczna i pod korek.
Tymczasem, wierząc porzekadłu, kolację, nawet jeśli łączymy ją z obiadem, należy oddać. I to wrogowi. Rada to ciut niekonsekwentna, niepraktyczna i mało merytoryczna, bo przecież możemy nie mieć wrogów. Co wtedy? Zajeść się totalnie i rozpaczliwie, bo można?
Nie idźmy tą drogą, że zacytuję klasyka 😉 Zjedzmy tę kolację. W końcu po całym dniu zasługujemy na coś domowego. Tylko, spójrzmy na rzecz inaczej. Zjedzmy coś lekkiego, prostego i nieprzetworzonego, smażonego i tłustego… Ja wiem, że koń z kopytami, to to nie jest, ale zasyci głód. Zdecydowanie.
A czas, w którym pichcilibyśmy nocny makaron z sosem carbonara albo sznycelki i ziemniaczki ze skwarkami, przeznaczmy na zrobienie sałatki. Lub samych warzyw. Kiedy dodamy do tego pieczywo, lub ryż / makaron, będzie jak znalazł na kolejny dzień w pracy…
Taki domowy gotowiec da sygnał organizmowi, że go trochę lubimy, i trochę cenimy. I że wcale, ale to wcale nie planujemy się z nim rozstać, ani po części, ani wcale. Wtedy prawdopodobnie dostaniemy od niego kolejny kredyt zaufania.

Żyjmy dobrze, żyjmy pięknie, a przede wszystkim, żyjmy najlepiej jak umiemy, czyli – po swojemu. Nie biczujmy się, że nie wychodzi nam to tak, jak widać na fotkach i w opowieściach innych… Zważywszy na fakt, jak wiele w internecie pudru, mejkapu i filtrów, nie jest wcale pewne, czy ci „inni”, naprawdę tak sobie świetnie radzą. Może tylko umiejętnie korzystają z wszelkich życiowych filtrów i polepszaczy?

Z okazji nadchodzącego lata i wysypu wszelakich owoców, na deser zjedzmy winogrona, maliny, czereśnie lub jeśli ktoś może, truskawki. Wypijmy toast za własne zdrowie szklanką soku z marchewki lub smoothie… Po takiej dawce energii i mocy dostrzeżemy prędzej czy później, że nie jest tak źle, że damy radę. Powoli, po swojemu i we własnym czasie, dalekim od tempa turbo.

Dzień dobry, dobrzy Ludzie

Artykuł Rzecz o zdrowej diecie i czasie, kiedy nie ma na nią szans oraz, czy trzeba mieć wrogów, by nie jadać kolacji? pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>
https://stomalife.pl/blog-stomalife/rzecz-o-zdrowej-diecie-kiedy-nie-ma-na-nia-szans-i-czy-trzeba-miec-wrogow-by-nie-jadac-kolacji/feed/ 3
Różnica między móc a musieć, kiedy życie w realu jest jak komputerowa gra a kiedy- jak droga donikąd https://stomalife.pl/blog-stomalife/roznica-miedzy-moc-a-musiec-o-zycie-w-realu-kiedy-jest-jak-komputerowa-gra-a-kiedy-jak-droga-donikad/ https://stomalife.pl/blog-stomalife/roznica-miedzy-moc-a-musiec-o-zycie-w-realu-kiedy-jest-jak-komputerowa-gra-a-kiedy-jak-droga-donikad/#comments Thu, 25 May 2023 08:46:55 +0000 https://stomalife.pl/blog-stomalife/?p=928 Różnica między móc a musieć jest mniej więcej taka, jak między Austrią i Australią. Czyli diametralna, kolosalna i absolutna. Często mylimy te pojęcia. Uważamy wręcz, że „MUSIEĆ” to nowe „MÓC„. Nic bardziej mylnego, ale by dostrzec tę, wcale nie aż tak subtelną, różnicę, trzeba się zatrzymać, uspokoić oddech i przeanalizować, co oznacza każde z tych ... Dowiedz się więcej

Artykuł Różnica między móc a musieć, kiedy życie w realu jest jak komputerowa gra a kiedy- jak droga donikąd pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>

Różnica między móc a musieć jest mniej więcej taka, jak między Austrią i Australią. Czyli diametralna, kolosalna i absolutna.

Często mylimy te pojęcia. Uważamy wręcz, że „MUSIEĆ” to nowe „MÓC„.

Nic bardziej mylnego, ale by dostrzec tę, wcale nie aż tak subtelną, różnicę, trzeba się zatrzymać, uspokoić oddech i przeanalizować, co oznacza każde z tych słów. I czy naprawdę dobrze je interpretujemy i właściwie dopasowujemy do sytuacji.

Czytałam niedawno, że żyjemy w „kulturze pracy do utraty tchu i sił”. To oczywiście eufemizm zastępujący sformułowanie co najmniej bardziej dosadne. Użyłam go jednak, by nie używać wersji dosłownej, ale uważam, że o ile wyrażenie „kultura zapier^^^lu” (bo to właśnie ta dosłowna wersja), składa się ze słów powszechnie uznawanych za niecenzuralne, oddaje jednak dość wiernie stan rzeczy, jaki nas dopadł. Jest tak samo niedorzeczne, kuriozalne i odklejone, jak nasza, często wykreowana przez nas samych, codzienność.

Tak więc kultura pracy do utraty tchu i sił” to kuźnia słowa „musieć”

Co zatem musisz/ musimy? Wiele rzeczy, że wymienię tylko kilka…

MUSISZ/ MUSIMY:
– zostać dłużej w pracy, choć miałaś już plany na ten wieczór
– napisać ten referat na jutro, mimo, że patrz punkt wyżej i właśnie wróciłaś do domu
– wkuć jeszcze kilka działów Prawa Pracy, bo za dwa dni egzamin
– sprawdzić zadanie dziecku i pomóc dokończyć zielnik na jutro, choć patrz punkt pierwszy
– być pod telefonem, nawet kiedy wybierasz się na romantyczny weekend we dwoje

Musisz… Musimy… Musicie….

Można tak wymieniać i odmieniać bez końca, bo w swej kreatywności potrafimy nawrzucać sobie do mentalnego plecaka mnóstwo takich spowalniaczy powodujących, że obrywają się już w nim uszy, a jego ciężar ciągnie nas w dół przytrzymując w miejscu. To taki trochę konflikt, bo w „kulturze pracy do utraty tchu i sił” musimy być w ciągłym ruchu.
Jak to zrobić, gdy mentalny plecak, niczym kotwica, trzyma w miejscu, pozwalając tylko na małe ruchy wokół własnej osi? Czytaj – kręcenie się w kółko?

Cóż… Najprościej byłoby wyjąć z plecaka kilka „muszę-kamieni” i ruszyć z miejsca, wreszcie do przodu, bez mało produktywnych piruetów wokół własnej osi… Tylko… z czego zrezygnować?

– Z romantycznego weekendu we dwoje?
– Z pomocy dziecku? Niech dostanie pałę. Da sobie jakoś radę, w końcu kiedyś trzeba dorosnąć, a im szybciej się zacznie tym łatwiej powinno pójść.
– Z egzaminu? I pójść na termin poprawkowy, choć wtedy nie powinno Cię już tu być, bo masz już kupiony bilet do Londynu na spotkanie z mamą, na które obie cieszycie się jak wariatki?
– Z napisania referatu? Jak to wytłumaczysz szefowi, który liczy na Ciebie i na tym referacie oparł prezentację, która ma się odbyć następnego dnia? A jeszcze hipotetycznie, rozważasz rezygnację z kolejnych w tym miesiącu nadgodzin.

No właśnie. Dobre rady są dobre, tylko wtedy, gdy da się je zaimplementować do życia.

Rady zaczynające się od: „musisz zmienić to, jak żyjesz” – są tak samo skuteczne, jak gaszenie pożaru benzyną. Niby ciecz, niby powinna zadziałać, ale jednak coś poszło nie tak.

Kultura zapier^^^u, lub dla wrażliwszych: „pracy do utraty tchu i sił” wciąga i uzależnia. To trochę jak gra komputerowa, tylko tam można fajniej wyglądać. Jeśli grającym jest mężczyzna to najczęściej przybiera awatar muskularnego faceta w typie niezniszczalnych bohaterów kina akcji lat 90-tych, a jeśli kobieta, to jest połączeniem lalki Barbie z wojowniczą księżniczką Xeną.
Bohater, lub bohaterka chodzi i zbiera różne rzeczy, które podnoszą rangę, wartość, siły i możliwości. Czasami postać wpadnie w jakiś dół, czasami zostanie zamknięta w jakiejś jaskini i by się uwolnić i wrócić do gry, musi coś od siebie dać. Jakoś się wykupić. Oddaje więc te z trudem zdobyte nagrody, odznaki i sprawności, by znów być w szeregu. To jest w sumie tak, jak w realnym istnieniu, z jedną tylko różnicą. W tej grze w real nie można zbierać, zdobywać i gromadzić dodatkowego życia. Nie da się go odkupić, wywalczyć, zabrać komuś innemu. Po prostu. To taka gra na bardziej serio.

Mając świadomość faktu, że to wszystko na serio. I że te fikołki, często nadludzki wysiłek i wyrzeczenia trzeba zrobić kompletnie na jednym życiu – i tak w to idziemy. Po prostu – MUSIMY.

I tak sobie myślę że imperatyw „muszę” to wcale nie tak nowomoda… Wbijany był nam wszak od dziecka.

– Musisz spać, bo nie urośniesz, to nic że sobota i wszyscy mają dziś luz
– Musisz pić mleko, będziesz mieć zdrowe zęby i kości, to nic że cię po nim boli brzuch. Poboli i przestanie
– Musisz jeść mięso, bo to samo zdrowie, choć tobie totalnie rosło w ustach, zwłaszcza wołowe zrazy
– Musisz posprzątać pokój, bo przyjdą goście. To nic, że to twój pokój, a goście będą siedzieć w salonie
– Musisz się iść kąpać, bo to sobota, a jeszcze siostra musi zdążyć.

Takie małe „musisz” wpajano nam od małego. Czy było ono logiczne i konsekwentne? Nie bardzo, a już na pewno, nie zawsze. Czy wychowawcze? Często jeszcze mniej. Ale, imperatyw, to imperatyw. Innymi słowy – mus to mus 😉

Ewolucja zamieniła australopiteka we współczesnego Malinowskiego. Grzechem zatem byłoby nie poddać tak owocnym zmianom słówka „MUSZĘ
Poddaliśmy zatem. Dodaliśmy też od siebie trzy grosze, zmodyfikowaliśmy tu i ówdzie, no i widzimy, co mamy. A co mamy, to widzimy.

To właściwie to samo, co już było, tylko w ciut nowszej, lepszej formie. Czyli to nadal ta sama „kultura pracy do utraty tchu i sił” tylko przerobiona z „retro” na „modern i teraz doładowana nowościami i usprawniaczami jest w wersji de lux.
Bo o ile nasi rodzice uprawiali ją głównie z myślą o potomstwie, odmawiając sobie przyjemności, o tyle potomstwo owo nie ma takiego dylematu. Ono uprawia kulturę ową nierzadko dla samej sztuki jej uprawiania. Czy dla potomnych? A kto by miał dziś czas na potomka, gdy trzeba pracować?
No właśnie.

Choć widzimy jak wyglądają owoce tej nowej kultury nie potrafimy i często nie mamy sił na zmiany. Na choćby maleńki bunt. W efekcie obserwujemy kolejki do psychologów, gastrologów, kardiologów, zaklinając w duchu los, by na nas też nie padło. Szukamy kołczów, trenerów, guru i szamanów. Chcemy, żeby było inaczej, ale często nie potrafimy pokonać wewnętrznego przymusu, nakazującego wykonywanie nadanego imperatywu.
Nawet nasze zwierzęta domowe i dzieci, tak jak my kiedyś, zainfekowane zostały wewnętrznym przymusem spełniania cudzych marzeń – w tym przypadku marzeń ich opiekunów i rodziców. A oni w przypływie ciągłego zmęczenia, niedoczasu i przeładowania nierzadko marzą o spokoju, ciszy, i choć tego być może nie analizują , także o czasie sprzed dziecka i o tym, by ono po prostu zniknęło, najlepiej od razu z psem, którego też nie ma sił i czasu nikt wyprowadzać. No i dziecko znika, najpierw z oczu, chowając się w swoim pokoju, a potem czasami także z życia, wedle tego nie zawsze i nie całkiem uświadomionego sobie życzenia. Wtedy, dla zachowania równowagi oddziały dziecięcej psychiatrii pękają w szwach.

W większej lub mniejszej części styk z tą starą-nową kulturą, mamy wszyscy…
Ja także. Czy opieram się? Oczywiście. Choć jak u większości z nas, to często walka z wiatrakami. Czy mimo tej wiedzy próbuję coś zmienić? Tak. Cały czas. Nie staram się jednak odczarowywać tego, co muszę kolejnym „muszę”, choćby w dobrej wierze. Sprawdziłam. Nie działa. Szukam dla niego przeciwwagi. A idealną przeciwwagą do słowa „MUSZĘ” jest – słowo „MOGĘ„.

Miewamy życiowe pauzy. Nie, nie mówię o urlopie. Mówię o tym, kiedy organizm sam podejmuje decyzję, że basta! Czas usiąść i przemyśleć, co właściwie się stało, że trzeba usiąść i pomyśleć.

Wysiada zdrowie fizyczne, wysiada psychika, Dochodzimy do ściany. Walenie w nią głową nie pomaga. Najważniejsze, to poszukać ukrytych drzwi, pchnąć je zdecydowanie i wyjść do światła, na powietrze, gdzie można odetchnąć pełną piersią. I w końcu rozprostować ramiona.
Pauzy są dobre, jeśli wyniesiemy z nich coś wartościowego i budującego. Pomagają zrozumieć różnicę między MUSZĘ a MOGĘ.

MOGĘ” działa terapeutycznie. To takie fanty i extra moce, jakie w grze zdobywa super facet i mega kobietka. Tylko tym razem – wszystko dzieje się w realu.
Co wobec tego MOGĘ / MOŻEMY? Nieskończenie wiele, że wymienię ułamek tych super mocy.

MOGĘ / MOŻEMY:
– napić się porannej kawy w ukochanym towarzystwie;
– wyjść na spacer z psem;
– słuchać ulubionej muzyki;
– umyć okna lub w tym czasie poczytać książkę;
– spokojnie oddychać i spać całą noc;
– decydować o tym, z czego mogę zrezygnować, by słowo „muszę” nie przysłoniło mi właściwej optyki na życie.

Ja wiem, że nie wszyscy możemy na bezludną wyspę albo w kosmos. Coś musi zostać w sferze marzeń, ale jeśli pomaleńku, niepostrzeżenie zaczniemy w swojej głowie zamieniać MUSZĘ na MOGĘ i szukać rozwiązań, by to zrealizować będzie nam łatwiej. A i psycholodzy, kardiolodzy, gastrolodzy i dziecięcy psychiatrzy będą wcześniej wychodzić z pracy do domu. 🙂

Więc może zamiast kolejnego firmowego podcast’u, po pracy – choć jeden raz muzyka relaksacyjna, fotel i zielona herbata, zamiast krwawego horroru, komedia, zamiast tabletki na uspokojenie spacer z psem, może nawet o zachodzie słońca?…
To maleńkie ustępstwa, więc nasze wewnętrzne MUSZĘ nie zorientuje się zbyt szybko, że planujemy zmiany totalne, a kiedy już złapie, co się podziało… Cóż… Będzie musiało to zaakceptować 🙂
W końcu – jak mus, to mus.

Dzień dobry, dobrzy Ludzie 🙂



Artykuł Różnica między móc a musieć, kiedy życie w realu jest jak komputerowa gra a kiedy- jak droga donikąd pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>
https://stomalife.pl/blog-stomalife/roznica-miedzy-moc-a-musiec-o-zycie-w-realu-kiedy-jest-jak-komputerowa-gra-a-kiedy-jak-droga-donikad/feed/ 8
Las leczy – czyli o tym, czy jesteśmy bardziej światowi, czy bliżej nam mentalnie do lasu https://stomalife.pl/blog-stomalife/las-leczy-czyli-o-tym-czy-jestesmy-bardziej-swiatowi-czy-blizej-nam-mentalnie-do-lasu/ https://stomalife.pl/blog-stomalife/las-leczy-czyli-o-tym-czy-jestesmy-bardziej-swiatowi-czy-blizej-nam-mentalnie-do-lasu/#comments Fri, 19 May 2023 09:25:37 +0000 https://stomalife.pl/blog-stomalife/?p=895 Czasami miewamy się za światowców, częściej – za ludzi z miasta… Tymczasem liczne obserwacje i badania dowodzą, że naszym naturalnym środowiskiem jest – las… To tam, wśród natury, spędziliśmy – jako gatunek najwięcej czasu. Żyliśmy w lasach, później w osadach – niedaleko lasu i na wsiach w otoczeniu natury.Kolor zielony i szeroko pojęty temat przyrody, ... Dowiedz się więcej

Artykuł Las leczy – czyli o tym, czy jesteśmy bardziej światowi, czy bliżej nam mentalnie do lasu pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>

Czasami miewamy się za światowców, częściej – za ludzi z miasta… Tymczasem liczne obserwacje i badania dowodzą, że naszym naturalnym środowiskiem jest – las…

To tam, wśród natury, spędziliśmy – jako gatunek najwięcej czasu. Żyliśmy w lasach, później w osadach – niedaleko lasu i na wsiach w otoczeniu natury.
Kolor zielony i szeroko pojęty temat przyrody, mamy gdzieś w głowie, w najgłębszych zakamarkach umysłu. W chwilach, gdy nam ciężko, gdy stres rozbija skalę i marzymy o tym, by uciec, pojawia się myśl o lesie, przestrzeni i przyrodzie. Kojarzymy ją z bezpieczeństwem, dobrem, pożywieniem i życiem.

Kiedy ewolucja i rewolucja – technologiczna, popchnęły świat naprzód ludzie częściej zaczęli wybierać miasta, jako miejsca lepsze do życia. Rokujące i dające cały wachlarz możliwości.
Z czasem, okazało się, że i owszem, pomagają się rozpędzić i nadają tempo, ale, poza przebodźcowaniem za mniejsze lub większe pieniądze, zmęczeniem i ogromnym stresem nie oferują nic z kategorii: zdrowie, szczęście i dobrostan głowy.

Do podobnych wniosków w latach 80-tych doszli Japończycy. Większości kojarzą się z pracą ponad siły, ogromnym zmęczeniem, stresem i depresją.
Ponoć wielu Japończyków zabijają często dwie rzeczy
– karoshi, czyli śmierć z przepracowania, choć przybiera formy różnych chorób,
– samobójstwa, czyli śmierć z przepracowania, choć przybiera formy różnych powodów. To oczywiście mocne uogólnienie. Niemniej, to właśnie praca bez możliwości odpoczynku i brak opcji, by to zmienić, bo kultura tego nie przewiduje jest dla Japończyków powodem depresji, niewłaściwej optyki i często krokiem do ostateczności.

By odmienić ten trend i nauczyć Japończyków odpoczynku w latach 80-tych wprowadzono program Shinrin-yoku. Pojęcie to w dosłownym znaczeniu oznacza: „spędzanie czasu wśród drzew”.
Naukowcy rekomendowali, że nie ma lepszego sposobu na relaks i powrót do harmonii, bo leśna terapia doskonale wpływa na nasze zdrowie fizyczne i psychiczne. Obniża ciśnienie, poprawia odporność i pomaga zredukować stres.

Już jeden dzień spędzony na łonie natury powoduje wzrost komórek NK (NK – natural killers, to komórki układu odpornościowego, które odnajdują i niszczą komórki rakowe i te, które zaatakował wirus).
Co warto podkreślić, udowodniono, że komórek tych nie przybywa gdy kontakt z przyrodą ograniczymy do spaceru po zakopiańskich Krupówkach i oglądania gór i rosnących na nich drzew z perspektywy deptaka lub kawiarnianego ogródka. 😉
To tak nie działa. Ponieważ, by rzeczywiście odczuć dobroczynne działanie drzew należy, jak to powiedzieli Japończycy, zanurzyć się w przyrodzie.

Stawka w tej życiowej grze jest wysoka, zważywszy na to, jak szeroki wachlarz pomocowy oferuje nam las. Podkreślić należy – zupełnie za darmo. By poczuć się lepiej wystarczy ponoć 20 minut dziennie zielonych kąpieli w lesie, parku i w polach, gdzie szumią drzewa. Wg Japończyków 2 godziny spaceru kilka razy w tygodniu dadzą podobny efekt.

A na czym efekt ów polega? Na zaufaniu naturze, która odpłaca tym, co najlepsze.
Spróbujmy ruszyć w plener, teraz, wiosną. Nie ograniczając się do jednego wyjścia, praktykujmy takie dbanie o siebie co najmniej raz, może nawet dwa razy w tygodniu, a szybko przekonamy się, że:

– zieleń pomaga odpocząć oczom zmęczonym smartfonem i komputerem (uwaga! działa, jeśli tylko patrzymy przed siebie i wokół, zamiast w smartfona, szukając zasięgu)
– poprawia samopoczucie i powoduje spadek ciśnienia krwi
– obniża poziom hormonu stresu
– koi nerwy i przywraca równowagę, utraconą w ciągu codziennego pędu
– redukuje gniew, niepokój i znużenie
– mimo fizycznego zmęczenia wędrówką – dodaje energii
– doskonale wpływa na sen
– wzmaga apetyt ale – dobrze też działa na sylwetkę
– wspomaga produkcję serotoniny – hormonu szczęścia. Wdychając aromat lasu czujemy się spokojniejsi i szczęśliwsi.

Coraz głośniej i coraz częściej mówi się, że w lesie można znaleźć siły do walki z depresją, że pomaga nie tylko farmakologia. Także natura ma wiele do zaoferowania w kwestii przywrócenia zdrowia i radości życia.

Oczywiście nie należy rezygnować ze zdobyczy technologii, terapie są dobre, leki pomagają. Warto jednak wspomóc te możliwości o kolejne cegiełki mocy.

I nie denerwujmy się, że nie działa od razu. Że nie odpręża, że ciśnienie nadal wysokie, a w głowie ledwo przejaśnienia a nie czysty błękit. Wg wieloletnich obserwacji Japończyków, łatwiej i szybciej relaksują się osoby spokojne, te impulsywne i energiczne, potrzebują więcej czasu.

Ponoć kiedyś wszystko było prostsze. To było zanim wprowadziliśmy technologię, która z definicji miała nam ułatwić i usprawnić życie, żebyśmy mieli czas się nim cieszyć. Jednak coś poszło nie tak i teraz szukamy sposobu, jak odpocząć od tych ułatwień i usprawnień.

Las poleca się o każdej porze roku, dnia i o każdej godzinie. Nie ocenia, nie pospiesza, nie wywiera presji. Jest i czeka. Na Ciebie też, drogi Czytelniku 🙂

Na zdjęciach do osobistych zachwytów i terapii własnej poleca się Beskid Śląski. Zawsze piękny i terapeutyczny a co najważniejsze – absolutnie dla każdego i w cenie, jakiej nie pobiją żadne dyskonty. To wszystko bowiem jest totalnie za darmo, a jak mawia mój znajomy student – jak za darmo, to uczciwa cena 🙂

Dzień dobry dobrzy Ludzie!

Artykuł Las leczy – czyli o tym, czy jesteśmy bardziej światowi, czy bliżej nam mentalnie do lasu pochodzi z serwisu Blog STOMAlife.

]]>
https://stomalife.pl/blog-stomalife/las-leczy-czyli-o-tym-czy-jestesmy-bardziej-swiatowi-czy-blizej-nam-mentalnie-do-lasu/feed/ 4