Lut 202320

Znam kobiety, które wchodzą do łazienki odwracają głowę od lustra. Nigdy nie zapalają światła w sypialni albo nie chcą, by ich partner czy mąż widział je nago. To jest jakiś sposób na radzenie sobie z brakiem akceptacji ale bardzo nieskuteczny. Chciałabym, żeby kobiety zachwycały się swoim wewnętrznym pięknem: to jest ciało, w którym dorastało moje dziecko, to są piersi, które je wykarmiły, to są nogi, które przetańczyły nie jedną noc. W końcu, to jest ciało dzięki, któremu rano wstaję, mogę pracować, realizować pasje, cieszyć się życiem. To jest moja definicja akceptacji własnego ciała. O poczuciu własnej wartości, kobiecości oraz atrakcyjności Magdalenie Łyczko opowiada fotografka Marta Młot.

 

Jest pani fotografką, która pokazuje prawdziwe oblicza kobiet. Różne figury, niedoskonałości… skąd takie zamiłowanie do portretów prawdy?

Wszystko zaczęło ode mnie samej. Fotografia zawsze była kompanem mojego życia, ale z wykształcenia jestem prawniczką. Szło mi całkiem nieźle, rozpoczynałam karierę naukową i nagle poczułam, że skupiam się na poprawianiu tego, co jest we mnie kiepskie, że w ogóle nie wykorzystuje swoich mocnych stron. Zaczęło mnie to tak potwornie męczyć, że stwierdziłam – nie chcę tak żyć.

Zmieniła pani branżę?

Zrobiłam zwrot w kierunku zajęć kreatywnych. W rezultacie wylądowałam w korporacji w dziale w marketingu. Tu nastąpiło rozczarowanie wynagrodzeniem. Dałam się wycisnąć jak cytryna, robiłam gigantyczne projekty menadżerskie, mając minimalne doświadczenie w zarządzaniu. Skończyło się to totalnym wypaleniem zawodowym, psychiatrą i epizodem depresyjnym, który trwał 9 miesięcy.

Czy to fotografia pozwoliła pani wrócić do siebie?

W pewnym sensie tak, jako forma autentycznej ekspresji, której bardzo mi brakowało w tamtym czasie.

Fotografowałam wtedy architekturę, krajobrazy, nie wyobrażałam sobie, że mogłabym fotografować ludzi. Byłam na zwolnieniu lekarskim, dochodziłam do siebie, zaczęłam też obserwować jak zmienia się moje ciało. Nie widziałam siebie w świecie Instagrama. Czułam jakąś nieadekwatność. Nie pasowałam do wizerunku idealnych ciał. Kiedy to zrozumiałam, znalazłam konkurs fotograficzny i wpadłam na pomysł autoportretów – surowych, obnażających moją wagę, wypryski na twarzy, połamane paznokcie – i zaczęłam to publikować na Instagramie.

Jakie były reakcje?

Niesamowite! Dostawałam bardzo osobiste wiadomości, w których ludzie wrażali potrzebę widzenia autentyczności, prawdy. Nie chcieli przeglądać się w idealnych ciałach, bo to sprawiało, że czują się gorzej sami ze sobą.

Co było później?

Napisałam post na Facebooku, że poszukuję ludzi, którzy chcieliby przez taką sesję zdjęciową poznać siebie, zrobić przestrzeń na zaakceptowanie tego co jest tu i teraz. Nie w jakiejś charakteryzacji, scenografii czy stylizacji.

Dlaczego akurat kobiety, a nie dzieci albo mężczyźni?

Mężczyzn też fotografuje, zrobiłam kilka sesji i jeden projekt o czułej męskości, którego jeszcze nie opublikowałam. Próbowałam, robić reportaże ślubne, zrobiłam kilka sesji rodzinnych, ale to jest po prostu nie moje. Nie chcę być fotografem na każde zlecenie. Moją misją jest normalizowanie wizerunków naturalnych ciał i pomaganie ludziom w akceptacji tego jakimi są.

Jak rozpoczęła się pani współpraca z Fundacją Stoma Life?

Zaczęło się od prośby zrobienia reportażu z eventu dla stomiczek, który odbywał się Łodzi. w 2022 roku. To był dzień metamorfoz. Na imprezie była stylistka, makijażystka i kilku fotografów, którzy mieli zrobić paniom zdjęcia, zauważyłam, że ci fotografowie robią zdjęcia wszystkiego, całej tej przestrzeni. Pomyślałam, że tych zdjęć reportażowych będzie strasznie dużo, postanowiłam działać inaczej. Najpierw wyciągnęłam jedną z pań na sesję i rozmowę. Chciałam jej dać swoją uwagę i przestrzeń, żeby zapozowała… a potem zaczęły przychodzić kolejne, że one też chcą mieć takie zdjęcie.

Ma pani jakieś sposoby, by ośmielić bohaterkę podczas sesji?

Może to zabrzmi nieskromnie, ale mam dar. Ludzie ufają mi, lgną do mnie i mam też takie poczucie, że wiedzą po co do mnie przychodzą. Nie przyciągam przypadkowych klientów tylko takich, którzy są odpowiedni dla mnie, a ja dla nich. Bywa, że klientki mają obawy, dlatego podpowiadam, by na sesję wzięły jakiś przedmiot, który je określa, ubranie w którym czują się dobrze albo muzykę, do której lubią tańczyć. Gdy zaczynamy, zawsze pytam bohatera/ki, jak się czuje i po co mu/jej ta sesja. Zdarza się, że klientki bywają zawstydzone, ale kiedy poczują się bezpiecznie, poczują, że ich nie oceniam, że mogą być podczas sesji zdjęciowej sobą i wszystko w tej przestrzeni jest akceptowane, to mija.

Jakie są współczesne kobiety, które widzi pani w obiektywie aparatu?

Trudno odpowiedzieć na to pytanie nie generalizując. Współczesne kobiety są skrzywdzone przez patriarchat, mężczyźni również, ale zapytała pani o kobiety… Kultura ciała i diety, które nas otaczają, odciska piętno praktycznie na każdej z nas. Kobiecie zależy żeby korzystnie wyglądać na zdjęciu – nie jest to coś złego – tylko kobiety mają wdrukowane, że muszą wyglądać, być ozdobą, wzbudzać zachwyt. Bardzo trudno się z tego uwolnić. Moje bohaterki bardzo różnie reagują widząc swoje zdjęcia. Jeśli moja klientka należy do grona kobiet, które unikają choćby zerkania na siebie w lustrze, bywa, że pamiętają swoje ciała na przykład sprzed 10 lat, wtedy następuje zderzenie z rzeczywistością: „aha, to ja tak wyglądam?”.

Chciałabym podkreślić, że kobiety, które przychodzą do mnie na sesje zdjęciowe mają odwagę zmienić sposób w jaki kultura diety, patriarchat programują nas do porównywania się nawzajem i traktowania ciał przedmiotowo, przez pryzmat zewnętrznych oczekiwań. Moje bohaterki są gotowe na taką zmianę, a samo podjęcie decyzji o sesji, świadczy, że pracują nad sobą, budują relację ze własnym ciałem, mają odwagę przyjąć siebie i swoje ciało w prawdzie i autentyczności. I to jest według mnie ogromna społeczna zmiana.

I co wtedy?

Mam taką klientkę, która poprosiła mnie o rozmowę wideo pół roku po sesji zdjęciowej podczas której opowiedziała co czuła, kiedy zobaczyła siebie na tych zdjęciach.

Po pół roku?

Tak. Przez pół roku mieliła w sobie to, co się tam wydarzyło. Te zdjęcia mają potężną moc terapeutyczną i naprawdę bardzo wpływają na postrzeganie siebie i relacji z własnym ciałem. Powiedziała: – kiedy byłam na sesji miałam poczucie, że to super sprawa, najlepszy czas, wreszcie bez dzieci, bez męża po prostu tylko ja i natura, no najlepsze dwie godziny mojego życia, a potem dostałam zdjęcia i… dlaczego Ty mi nie powiedziałaś jak ja wyglądam? Odpowiedziałam bardzo serio i szczerze: „mogłaś mieć dwie sesje, pierwszą – dobry czas na sesji i pamiątkę z tego co się wydarzyło albo drugą okiem fotografki – mogłam kierować cię: nie ruszaj się, wciągnij brzuch, wystaw nogę, odchyli głowę itd.  Wybrałaś pierwszą.”
Ta kobieta pamiętała siebie sprzed dziesięciu lat i dlatego było to dla niej szokujące, ale co ciekawe, powiedziała, że w te wakacje chce powtórzyć sesję.

Czy twoi klienci mówią dlaczego decydują się na sesję?

Najczęściej są to dwa nurty. Jeden to jest zwieńczenie procesu terapeutycznego. Spotykam osoby, które doświadczyły molestowania seksualnego albo są po ciężkiej chorobie. Miałam też klientkę, dla której sesja była zadaniem od terapeutki, miała pomóc jej wyleczyć się z kompleksów dotyczących wyglądu jej ciała. Drugi nurt, to osoby, które mają dobrą relację ze swoim ciałem i chcą w ten sposób celebrować to, że czują się świetnie we własnej skórze. Chcą mieć pamiątkę, albo robią niespodziankę partnerowi.

Czy akceptuje pani samą siebie?

Droga do samoakceptacji jest wyboista. Akceptacja to nie jest coś co możemy raz dopracować na zawsze i jest nam to dane. Tylko to jest pewnego rodzaju postawa, którą można wybrać albo i nie wybrać i ja też tego doświadczam, że na bardzo różnych poziomach raz jest mi ze sobą łatwiej, raz jest gorzej. To jest codzienny wybór: niezależnie od tego jak postąpię, co się wydarzy, jak dziś wyglądam – decyduję, że siebie akceptuję. W całości. Nie oczekuje, że dojdę do pułapu, w którym zaakceptuję siebie w stu procentach i już nigdy się do siebie nie przypierdolę. Ciało zaczęłam bardziej traktować jako narzędzie i staram się skupić na jego funkcjonalności, a nie jedynie zewnętrznej estetyce. Zależy mi na tym, żeby być sprawna i zdrowa, nie wpasowująca się w obowiązujący kanon piękna. Więc odpowiadając na pytanie: tak, akceptuję samą siebie, to jak wyglądam i kim jestem, jak się zmieniam, osiągam cele i kiedy doznaję porażek. Na co dzień towarzyszy mi postawa: akceptuję siebie zwłaszcza wtedy, kiedy siebie nie akceptuję. Czyli wtedy kiedy coś idzie nie tak, kiedy sama nie spełniam swoich oczekiwań. To jest najtrudniejszy i jednocześnie najpiękniejszy moment w procesie akceptowania siebie, powiedzieć sobie – tak teraz mam i to jest okej.

Jest jakiś powód dla którego funkcjonalność ciała stała się dla pani ważna?

Pierwszy raz doświadczyłam tego jak bardzo wygląd ciała nie ma znaczenia podczas epizodu depresyjnego. Moje ciało zaczęło się zmieniać, zaczęłam tyć, przez leki. Nie miałam siły się ruszać. Pamiętam tygodnie, w których po prostu leżałam w łóżku i jadłam z garnka karmel, aż w końcu zaczęło mi się polepszać. Zaczęłam wracać do psychicznej, emocjonalnej stabilności i wtedy zauważyłam jak to ciało się zmieniło. Byłam wtedy najgrubsza w swoim życiu. I pamiętam to niesamowite uczucie, kiedy spojrzałam na siebie w lustrze, nie mieszcząc się w spodnie w rozmiarze 46 i pomyślałam sobie wtedy: co za dzielne ciało. Jestem tak wdzięczna, że wychodzę z tego kryzysu. Nigdy wcześniej nie czułam tak głębokiej akceptacji dla tego jak wyglądam. Bo to po prostu nie miało wtedy znaczenia. Najważniejsze było to, że wracam do życia, wracam do siebie, znów mam siłę, żeby działać. To był też moment, w którym poczułam głębokie zaufanie do swojego ciała, poczułam, że ono wróci do idealnej wagi wtedy, kiedy będzie na to czas i przestrzeń. Tak też zaczęła się moja przygoda z intuicyjnym jedzeniem po kilkunastu latach walki z zaburzeniami odżywiania. Teraz jestem po trudnej operacji barku, która spowodowała, że przez 6 tygodni byłam wyłączona z funkcjonowania. Gdy zaczęłam rehabilitację zorientowałam się, że coś straciłam, że zanim wrócę do dawnej sprawności – przejdę kolejny proces akceptacji własnego ciała. Gdy o tym myślę czuję przerażenie, strach, słabość ale dzięki temu, że potrafię dawać przestrzeń własnym emocjom, fakt że poczuję się gorzej, nie oznacza, że przestałam siebie akceptować, tylko tak się czuje teraz i wiem, że gdy to minie, będzie po prostu lepiej.

Z ciałem jest trochę jak z umysłem. To znaczy, nie oglądam siebie w lustrze, nie zdaję sobie sprawy jak wyglądam. Trochę przypomina mi to opowieści, że nie chodzę do lekarza, bo jak nie wiem, że jestem chora, czuję się zdrowsza…

Coś w tym jest. Znam kobiety, które wchodzą do łazienki odwracają głowę od lustra. Nigdy nie zapalają światła w sypialni albo nie chcą, by ich partner czy mąż widział je nago. To jest jakiś sposób na radzenie sobie z brakiem akceptacji ale bardzo nieskuteczny. Chciałabym, żeby kobiety zachwycały się swoim wewnętrznym pięknem: to jest ciało, w którym dorastało moje dziecko, to są piersi które je wykarmiły, to są nogi, które przetańczyły nie jedną noc. W końcu to jest ciało dzięki, któremu rano wstaję, mogę pracować, realizować pasje, cieszyć się życiem. To ciało jest moim kompanem, wspiera mnie w realizacji moich pasji i planów, codziennie funkcjonuje na najwyższych obrotach, żebym mogła żyć tak jak chcę, niezależnie od tego czy dziś znowu skrytykowałam je za to, że nie wygląda tak jak sugerowałaby okładka jakiegoś magazynu. To jest moja definicja akceptacji własnego ciała.

Co powiedziałaby pani osobie, która nie lubi siebie, nie lubi swojego odbicia w lustrze i w ogóle nie chce na siebie patrzeć?

Myślę, że warto jest zacząć od zauważenia potrzeb ciała, wyciszyć się od bodźców zewnętrznych, wszystko po to by usłyszeć co nasze ciało właśnie teraz potrzebuje. Czy jestem głodna, śpiąca, czy coś mnie boli – i zaopiekować się tymi potrzebami. Trzeba odwrócić uwagę od tego jak wyglądam, na to, czego dzisiaj potrzebuje. To jest dla mnie pierwszy krok, do rozpoczęcia relacji z własnym ciałem. I nie chodzi, by od razu się w sobie zakochać, tylko robić małe kroki. Nie trzeba od razu montować w łazience lustra od sufitu do podłogi, ale popatrzeć na siebie z czułością, przejść się po domu nago, przestać się ukrywać pod kilkoma warstwami ubrań. Szanując potrzeby ciała, ograniczając wewnętrzny krytyczny głos, spróbować obudzić w sobie życzliwości do własnego ciała.

 

Zdjęcia: archiwum własne Marta Młot

Styczeń 2023
Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na