Frania uratowała mi życie - Renata i Piotr

Renata powitała mnie nieśmiałością i nerwowym śmiechem. Ponieważ rozmawiałyśmy przez telefon – nie miałyśmy możliwości patrzenia na siebie, obserwowania wzajemnych reakcji. Dlatego postanawiam zdobyć jej zaufanie opowiadając co nieco o sobie. Była uważna, czułam, że słucha, a gdy zakończyłam swój kilkuminutowy monolog dorzuciłam dziecinne: W szkole średniej miałam koleżankę, o tym samym nazwisku, pomyślałam, że to znak – to będzie dobra rozmowa. Usłyszałam chłodne i niepewne: – Zobaczymy, zobaczymy… a potem zaśmiała się radośnie. Kiedy zadałam pierwsze pytanie, wybuchnęła śmiechem, szybko zadałam kolejne, bo zwątpiłam w sens tego poprzedniego i znów usłyszałam śmiech. Zaczęłam się niepokoić. Dopiero po chwili Renta przyznała, że musi znaleźć odosobnione miejsce, bo mąż, który jest obok gestykuluje, robi miny, co ją rozprasza i rozśmiesza. W końcu udaje nam się zanurkować i to nie w mazurskim jeziorze, mimo że to na Mazurach rozpoczyna się cała emocjonalna historia.

 

Piotr

W kryzysie bywa różnie. Każdy potrzebuje czegoś innego. Jednym pomaga wsparcie emocjonalne, drugim duchowe. Mój bohater w żołnierskich słowach odpowiada na każde pytanie. Bez skrępowania mówi o rzeczach trudnych czy intymnych. I opisując pewnego rodzaju umowę, którą zawarł z Bogiem, daje mi świadectwo swojej wiary.

 

Renata

Mieszkam w małej miejscowości na Mazurach, w Trygorcie, niedaleko Węgorzewa.

Mam grupę inwalidzką, przebywam na świadczeniu rehabilitacyjnym. Właśnie dowiedziałam się, że mogę dostać dofinansowanie studiów i od października jestem studentką w Wyższej Szkole Bezpieczeństwa w Giżycku. Nie chcę jedynie siedzieć w domu. Wcześniej pracowałam w ochronie. Teraz kiedy podjęłam naukę, mam nadzieję na lepszą pracę. Boję się tylko, jak sobie poradzę. Problem z przyswajaniem nowej wiedzy, a konkretnie z zapamiętywaniem, to efekt samej choroby i skutki uboczne leków. Na dodatek menopauza daje mi popalić.

Może pani opowiedzieć o początkach choroby?

Lekarz pierwszego kontaktu zbadał mnie i stwierdził, pęknięcie szczeliny odbytnicy. Stwierdził, że to ciężkie do zaleczenia, ale w niczym mi to nie będzie przeszkadzało. Uśpił moją czujność. Przechodziłam z tym ponad rok. Cały czas intuicyjnie czułam, że brak możliwości powstrzymania stolca, nie jest czymś normalnym, że coś ze mną nie tak.

Poszła pani ponownie do lekarza?

Tak umówiłam się do proktologa, dostałam skierowanie na kolonoskopię. Pamiętam dokładnie, 13 stycznia po kolonoskopii lekarz zapytał, z kim przyjechałam na badanie. Mąż, który siedział w poczekalni, został poproszony do gabinetu. Potem oschły głos w białym kitlu wyrecytował: tutaj jest nowotwór, ale jaki, będzie pani wiedziała dopiero po opisie histopatologicznym. Byłam w takim szoku, że niewiele pamiętam co było dalej. Najwyraźniej zapamiętałam samego lekarza, był jak lód i ten jego nieprzyjemny ton głosu…  rak odbytu.

Zapytałam jeszcze czy grozi mi stomia, odpowiedział: droga pani! Żeby tylko na tym to się skończyło!

Coś strasznego! Pamięta pani, co wtedy czuła?

Dużo płakałam, ale potem wzięłam się w garść. Mam syna, dziś to 13 latek, uczeń siódmej klasy. Miałam też córeczkę, zmarła, kiedy miała 6 miesięcy… dzisiaj miałaby 10 lat. Po jej śmierci przechodziłam depresję, syn widział w jakim jestem stanie. Kiedy dowiedziałam się, że mam nowotwór powiedziałam sobie, że teraz nie mogę doprowadzić się do stanu, w jakim byłam po śmierci dziecka. Pamiętałam też jak dzielnie walczyła moja córka – Julcia. Wiedziałam, że muszę postąpić dokładnie tak, jak ona. Właściwie, myśląc o chorobie i walce jaką muszę stoczyć, robiłam to przede wszystkim dla niej i z myślą o niej.

Powiedziała pani synkowi o chorobie?

Nie od razu. Syn dowiedział się o nowotworze chyba po roku. Szczerze, teraz nie pamiętam, w jaki sposób i jak mu to wytłumaczyliśmy. Było widać, że coś jest nie tak, bo schudłam 20 kilogramów…  dzisiaj nadrobiłam z nawiązką.

Jak pani znosiła leczenie?

Strasznie. Na początku dała mi bardzo w kość radioterapia. Najgorsze było picie wody przed radioterapia. Musiałam wlać w siebie co najmniej pół litra wody, na początku nawet nie miałam z tym problemu. Dopiero później, gdy zaczęłam się czuć gorzej – brak siły, apetytu, osłabienie, brak, odruchy wymiotne, to picie wody stało się dla mnie najgorszym koszmarem. Próbowałam wody różnych producentów, żadna mi nie smakowała. A wypić musiałam przed naświetlaniem, żeby jak najbardziej pęcherz obciążyć – jak najmniej go naświetlić. Jak się już udało wypić, to był kolejny problem – aby mój pęcherz wytrzymał do mojej kolejki naświetlania, czasami już nie dawałam rady i znów musiałam uzupełniać okropną wodę. Sama chemia była jedynie wsparciem w całym procesie leczenia. Jedyny plus, że nie leżałam w szpitalu, tylko przez pięć tygodni byłam w hotelu. Cieszyłam się, że przez cały ten czas jest ze mną mąż. Jego obecność była czymś niezwykle ważnym, miałam ogromny komfort psychiczny, że nie jestem sama.

 

 

Zdarzało się, że pękaliście emocjonalnie…

Nie pamiętam, chyba nie… Nawet jak przekazywałam rodzicom wiadomość o chorobie, na chwilę przed radioterapią, mówiłam o tym z uśmiechem na twarzy. Pojechałam do nich, z ciastem i przy kawie, zaczęłam mówić, że mam coś ważnego do przekazania. Mama spodziewała się, że jestem w ciąży… Niestety to coś innego – nowotwór odbytu – oświadczyłam. Nikt mi nie uwierzył, bo powiedziałam to z uśmiechem.

Jak mówił lekarz, skończyło się tylko na tym – stomii?

Po pięciu miesiącach od diagnozy – miałam operację. Lekarze powtarzali: jesteś młoda, zrobimy wszystko byś była zdrowa i bez stomii. Stało się inaczej. Dzień przed zabiegiem dowiedziałam się, że będę miała stomię.

Kiedy wybudziłam się po operacji, zapytałam męża: Piotrek czasowa, czy stała? Mimo, że mąż od początku wiedział, że stała, odpowiedział: nie wiem. Potem przyszedł lekarz, zapytałam o to samo, a on usiadł obok mnie poklepał mnie po kolanie i mówi: stała, stała… Tak jak się umawialiśmy. Przyznam, że trochę mnie to poirytowało, bo przecież ja z nikim na stałą stomię się nie umawiałam.

Stomia zostaje ze mną do końca życia… Wycięli wszystko, okazało się, że był to nowotwór złośliwy…

Zaakceptowała pani nową wersję siebie?

Na początku czułam się niekoniecznie komfortowo, pierwsze worki zmieniał mi mąż, miał super podejście i nie czuł żadnego obrzydzenia. Dzisiaj jest lepiej, zaakceptowałam, mogę powiedzieć, że zaakceptowałam stomię na 90% dałam jej nawet imię – Frania. Jest kumpelką, ale na miano przyjaciółki jeszcze nie zasłużyła – odzywa się w momentach, kiedy nie powinna. Uaktywnia się, gdy jestem na przykład zestresowana. Dziś nie wstydzę się, że mam stomię. Nie mam problemu, żeby o niej mówić. Ona jest częścią mnie. Frania uratowała mi życie!

Frania, jak o niej pani mówi, bywa denerwująca? 

Denerwuje mnie, że czasami worki się nie trzymają, coś podcieka… Przedwczoraj zużyłam ich pięć. Całe szczęście, że jestem w domu, bo nie wyobrażam sobie jak przeżywałabym taką sytuację gdybym była w pracy.

Gdy pracowałam miałam obsesję, że czuć ode mnie… Każdy dziwny, nieprzyjemny zapach, od razu identyfikowałam ze sobą, a przecież to nie zawsze ja… Teraz gdy jestem w domu, mam psychiczny komfort.

Spotkała pani kiedykolwiek jeszcze lekarza, który twierdził, że to „pęknięcie szczeliny i nic się z tym nie da zrobić”?

Pojechałam do niego już po operacji. Opowiedziałam i pokazałam co przeszłam. A on wtedy: o stomia! O nowotwór! I czekałam co powie. Miałam nadzieje, że usłyszę przepraszam, pomyliłem się…  Cokolwiek! A on po prostu mnie zbył. Dałam spokój, chciałam o nim jak najszybciej zapomnieć. Przekierowałam swoje myślenie na fakt, że nie muszę brać kolejnej chemii. Bo nie wiem, czy zniosłabym to raz jeszcze…

Jak pani się czuje po tych czterech latach od diagnozy?

Dobrze, choć utrudniają mi życie dolegliwości po chorobie. Czasami boli mnie noga… mam problemy z pęcherzem, z zapamiętywaniem… I po diagnozie musiałam przejść na ścisłą dietę i wyeliminować cukier – do dziś nie najadłam się słodyczami. Szczególnie czekoladą.

Czy sama stomia sprawiła, że z czegoś musiała pani definitywnie zrezygnować? 

Jedyne czego nie mogę robić, to dźwigać, żeby nie dostać przepukliny. Pozostałe ograniczenia wynikają z leczenia.

Czy choroba zmienia związek?

Po tych naszych przejściach, myślę… że te wszystkie życiowe sytuacje tylko umocniły go. Nie denerwują mnie już drobiazgi, że mąż nie zrobił czegoś, o co enty raz prosiłam. Inaczej patrzę na rzeczywistość, bo szkoda mi zdrowia na nerwy o drobiazgi. Staramy się więcej podróżować, chodzić na spacery, być bliżej natury. Byliśmy ostatnio w górach i zakochaliśmy w ich urodzie. Robimy rzeczy, których wcześniej nie robiliśmy – próbujemy też sportów ekstremalnych – skaczemy z różnych wysokości. Był skok z żurawia w Gdańsku, z komina w Głogowie, miał być skok z komina w Szczecinie 252 metry, ale niestety został przełożony na następny rok. Myślę, że kolejne szaleństwo to skok ze spadochronem. Byliśmy też na koniach, ale ze względu na przebytą operację, niestety nie mogę jeździć, ale cieszę się chociaż raz tego doświadczyłam.

Co było odskocznią w trudnych momentach?

Bardzo lubię prace ogrodowe, pielenie, sadzenie, to mnie bardzo odpręża. Mam mały ogródek, a w nim własne pomidory, ogórki, marchewkę… Kwiaty też lubię… właściwie każde.

Zawsze wielkim wsparciem był pani maż – podziwia go pani?

Za wiele rzeczy. Ze w trudnych sytuacjach zawsze potrafi zachować zimną krew… Że jest silny psychicznie, że trwał przy mnie – cały czas. To było ogromne wsparcie. Nie wiem, czy dałabym radę bez niego. Kiedy czasem zaczynam narzekać: „ah ta Frania” – mąż już się do niej przyzwyczaił i mówi, że gdybym mu nie przypominała, w ogóle by nie pamiętał o jej istnieniu. Podziwiam go za to, że kocha mnie taką jaką jestem.

Co dla pani w życiu jest najważniejsze?

Rodzina, zdrowie i żebyśmy wszyscy byli szczęśliwi.

Marzenie do spełnienia to…

Bezludna wyspa z moim mężem.

Czy mąż zgodziły się na taką wyprawę?

Myślę, że tak. Bardzo lubimy spędzać ze sobą czas, rzadko nudzimy się we własnym towarzystwie. nawet gdy się nudzimy jest przyjemnie…

Piotr

 

Jak długo jesteście razem?

W sumie 15 lat, a 13 po ślubie. Jakoś się trzymamy i pchamy ten wózek.

Jak pan sobie z tym wszystkim poradził… Strata dziecka, choroba żony…

Odniosę się do Hymnu do miłości i zacytuję 3 fragmenty

1 List do Koryntian:


Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca
albo cymbał brzmiący.

Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje

 

Kiedy jechał pan z żoną do szpitala na umówioną operację, bał się pan o jej życie?

Nie w ogóle, bo to był moment mojego nawrócenia. Całe życie żony i swoje powierzyłem Bogu. Wiedziałem, że będzie dobrze. To przypominało jakiś egzamin, wcześniej przed czymś takim bardzo się denerwowałem, a wtedy był we mnie spokój, wręcz radość. Kiedy zabrali żonę na blok operacyjny, czułem obecność potężnej siły, naprawdę wiedziałem, że wszystko będzie dobrze.

Wiedziałem, że przeżyje i że wszystko będzie dobrze. Czekałem tylko aż ją zobaczę.

Trwa pan w wierze…

Tak i jest mi z tym dobrze. Powiedziałem, że jeśli On wyleczmy mi żonę, to ja oddam Mu swoje życie. Tak się umówiliśmy i słowa dotrzymał. Oczywiście jestem tylko człowiekiem i kiedy miałem wielką potrzebę, byłem bliżej Boga. Dziś zdarza się, że nie poczytam pisma świętego, nie zmówię modlitwy. Ale staram się dotrzymywać danej Mu obietnicy.

Przyglądając się państwa doświadczeniom, Bóg przynajmniej dwa razy wystawiał Was na próbę… Jak pan to rozumie? Co to dla pana znaczy?

Pierwsza myśl jaka przychodzi mi do głowy to ta, że oprócz Boga jest ktoś inny kto sprawia że dzieje się zło, smutek itp… i tu myślę, że Bóg chciał mi pokazać, że zawszę mogę na Niego liczyć i pomoże zwalczyć każde zło. A druga to fakt, że może byliśmy poddani próbie, może Bóg chciał sprawdzić, czy jestem lub jesteśmy mu oddani i czy do końca mu ufamy, tak jak to robił juz kiedyś, co pisano o tym w Starym i Nowym Testamencie.

Myślał pan o tym, jak będzie wyglądało wasze życie, po operacji żony?

Od momentu, w którym usłyszałem diagnozę, potem przed chemię i operację aż po dziś dzień stomia dla mnie nie istnieje. Oczywiście ja wiem, że żona ją ma, tylko dlatego że sama mi o tym przypomina, gdy ma gorszy dzień, coś ją zdenerwowało – na przykład przeciekający worek. Ale to dokładnie ta sama żona, która kiedyś stomii nie miała. Może to przyzwyczajenie… żyjemy dokładnie tak samo po, jak i przed operacją…

Nie bal się pan zmienić żonie pierwszy worek…

Żona fizycznie nie była w stanie tego zrobić, bo była obolała po operacji. Oczywiście, że w głowie przewijały mi się myśli: jak to będzie, czy dam radę. Ale gdy przyszło, co do czego – stwierdziłem, że muszę jej pomóc. Działałem bardzo instynktownie i poszło jak z płatka.

Nie bałem się…

Może dlatego, że wcześniej wraz z żoną ukończyłem kurs opiekuna medycznego, więc z widokiem i klimatem szpitala byliśmy już oswojeni. Wiedzieliśmy się czego się spodziewać. Z mojej perspektywy więcej było działania niż myślenia.

Czy proces akceptacji był – długi, trudny… no właśnie jaki?

Od kiedy się dowiedzieliśmy, że będzie stomia po prostu to zaakceptowałem. Nie przeszkadza mi ona w niczym. Żona czasami przeżywa – jedziemy autem wzdłuż łąki, na której wypasają się krowy… i nagle słyszę, że to na pewno od niej czuć. Dopiero wtedy przypominam sobie, że ma stomię. Dla mnie żona jest po prostu wyleczona. I nawet bardziej atrakcyjna, bo już nie cierpi.

Co powiedziałby pan mężczyznom, panicznie bojącym się takiej zmiany u partnerki czy żony? Facetom, którzy żyją w wielkiej obawie, czy ona nadal będzie atrakcyjna…

Żeby się tego nie bali. Bo może się okazać, że po operacji będzie lepiej niż przed. Wiadomo, że każdy mężczyzna jest inny. Gdyby ktoś przede mną postawił takiego wątpiącego faceta, najpierw zastanowiłbym się, czy on oby na pewno nim jest. Jeśli masz żonę, partnerkę, dziewczynę, cały czas trzymasz ją za rękę, by miała wsparcie i idziecie dalej przez życie. Często jest jeszcze piękniejsza niż wcześniej.

Kiedy życie przynosi chorobę, albo śmierć dziecka – to szansa, że relacja nie przetrwa jest ogromna. Wy przetrwaliście jedno i drugie… Jak to się robi?

Jedna i druga storna musi mieć wsparcie. Kiedy jedno upada, drugie wyciąga rękę i pomaga wstać … kiedy tego nie ma, druga strona zostaje sama, w bólu i nie da się już tego posklejać.

Do tego trzeba miłości. Jak jej nie ma, to nic nie jesteśmy w stanie zbudować, a co dopiero mówić o przetrzymaniu ciężkich chwil, wsparciu drugiej osoby- żeby druga połowa nie czuła się odrzucona itp. Potrzeba tez siły fizycznej i psychicznej, bo tylko wtedy mamy moc, z której druga strona jest w stanie czerpać.

Żona nie wspominała, dlatego zapytam pana. Wie pan o jakiś nieprzyjemnościach wynikających z faktu, że ma stomię?

Raz była niezręczność. Żona miała po operacji spotkanie z koleżankami. I jedna z nich podczas rozmowy stwierdziła, że mama koleżanki ma stomię i że to śmierdzi. Chyba nie zdawała sobie sprawy, co powiedziała, w jakim momencie i przy kim… To chyba jedyne takie zdarzenie. Nigdy później nie wspominała o żadnych przykrych doświadczeniach.

Czyli jak mówi pani Renata, Frania nie jest taka zła?

Życie jest życiem. Ja się cieszę, bo Renata dostała drugie życie. Ale gdy Franka się odezwie, to mnie przegania – wstydzi się – choć powtarzam, że na mnie to nie robi wrażenia. Ja się cieszę, że mam żonę. To jest dla mnie najważniejsze!

Potrafiłby pan powiedzieć, za co kocha żonę?

Za to, że ze mną wytrzymuje.

Co dla pana jest najważniejsze…

Trochę podsłuchiwałem co mówiła żona i zgadzam się z tym co powiedziała: rodzina, zdrowie, odrobina szczęścia. Reszta sama przyjdzie.

Bez czego nie wyobraża pan sobie życia…

Życie bez żony, byłoby ciężkie. Nie wyobrażam sobie też życia bez smaku ciasta, które dla nas robi – Raffaello.

 

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na