Kartka z pamiętnika - bardzo smutne święta - Marta

Plask… Toczące się po blacie jajko spadło roztrzaskując się na świeżo umytej podłodze kuchni. Marta nawet się nie zezłościła, choć dopiero co, ostatkiem sił, wyszorowała ją dokładnie. Zajęło jej to wiele więcej czasu niż kiedyś, więc dumna była, że w ogóle dała radę.

Ale, tak jak nie miała sił cieszyć się z tego osiągnięcia, tak zabrakło jej energii, by poczuć jakąkolwiek złość, że musi raz jeszcze zebrać wszystkie siły i moce, by zrobić drugie podejście do zrobionej już raz roboty.

Stała więc tylko i patrzyła na rozbite jajo u swych stóp. – Dokładnie tak – pomyślała z typowym dla siebie cierpkim samokrytycyzmem i czarnym humorem to jest absolutna alegoria mojego życia…
– Najpierw siedziało w wytłoczce z innymi podobnymi sobie ofiarami czekając na to, aż je ktoś weźmie do rąk i rozbije, nieszczęsne ale odważne jajo, potem wybrane i położone na blacie, nieudolnie próbowało uciec od nieuniknionego. Zaczęło się zatem toczyć po stole bez planu i rozeznania terenu, finalnie więc, plasnęło o podłogę rozbijając się na drobne kawałeczki, na zawsze tracąc integralność.

– Moje życie w trzech etapach kontynuowała smętne rozważania Marta…  – Wytłoczka – zbyt późna ucieczka smutny koniec. Dobra, to ostatnie wciąż jeszcze przede mną, ale jeśli nie wezmę się w garść, finał będzie równie szybki, jak spontaniczna akcja bezimiennego jajka. Spojrzała w dół. – Jeszcze się okaże, czy tak skończy wyszeptała sama do siebie, w nagłym przypływie buntu.

Wszędzie tylko „wesołych świąt” i „radosnych świąt” i „nie rusz to na święta” i jeszcze „okna byś umyła, bo świata nie widać”… Okna-byś-umyła – matko i córko. – W tym stanie ducha i ciała to jeszcze powinna skok w dal zrobić. Z balkonu. Może taki akt desperacji włączyłby jakiś poziom empatii u teściowej i odpuściłaby choć na chwilkę, choć dziś? Marta szczerze w to wątpi.

Biegnie Wielki Tydzień. Jest wtorek. Marta właśnie wróciła ze szpitala po prawie miesięcznym w nim pobycie. Ubłagała lekarzy, bo szkoda tak siedzieć w szpitalu, zwłaszcza w taki czas. – Jakbym co najmniej czuła różnicę, eeech pomyślała, wracając do rzeczywistości i jaja na podłodze.

Marta ma 39 lat i wrzodziejące zapalenie jelita grubego. Od 23 lat. Stan na moment obecny to: „szkoda gadać, trzeba decydować. Teraz. Już”. Skrócenie, zesztywnienie, blizny, polipy, krew, dużo krwi, ból, dużo bólu, prawie zupełne zamknięcie światła i zaklinanie rzeczywistości, że to się cofnie. Widmo stomii wisi nad nią już od 2 lat, ale ona wciąż szukała alternatyw.

Pierwsze zetknięcie ze słowem: stomia w kontekście jej samej: 2 lata temu, obchód, mnóstwo mniej lub bardziej zainteresowanych tematem białych kitli i słowa doktor prowadzącej tę procesję: – pani nie warto już leczyć. To i tak nic nie daje. Ta biologia to wyrzucone pieniądze. Kurtyna.

Najpierw szok. Potem dobrych kilkadziesiąt sekund dzwoniącej w uszach ciszy. Potem nieudolne słowa pocieszenia koleżanek z sąsiednich łóżek. Potem płacz. Długi, cichy, rozrywający od środka. Marta pamięta, jak zwlekła się z łóżka, na oślep poszła do łazienki, usiadła pod ścianą i zwyczajnie się rozkleiła. Tam znalazła ją oddziałowa. Usiadła obok, objęła, przeprosiła za nieempatyczną i bezrefleksyjną szefową smoczycę i czekała w milczeniu, aż Marta się uspokoi.

Pamięta, że przyjechała na kolejny wlew biologii, po nową nadzieję. Według Marty, leczenie działało. No może bez efektu wow, ale pozwoliło jej odzyskać choć część autonomii. Mogła wyjść do sklepu, mogła iść na krótki spacer. To prawie nic, ale dla niej wtedy to było wielkie coś!

Nikt wcześniej nie wspomniał, że biologia nie działa, że trzeba ją zakończyć, bo jest bezzasadna. Przecież do cholery, czułam się dobrze, czy to nic nie znaczy? Przecież można mieć niskie parametry krwi i czuć się jakoś, ale co najważniejsze, przecież można o takich rzeczach powiedzieć człowiekowi, w bardziej godny i profesjonalny sposób. A może nie? Bo ona dowiedziała się właśnie tak.- Stan jest beznadziejny i nie ma co się czarować, trzeba decydować się na stomię. Fakt, to już nie będzie takie samo życie, to są już ograniczenia ale musi sobie Pani zdać sprawę, że dobrze to już było. Teraz trzeba gasić pożar i cieszyć się, że jest taka opcja.

Wracając do tych wspomnień, Marta mimowolnie zaciska dłonie w pięści. To było dwa lata temu. Po napadzie szczerości Pani „doktor profesjonalnej inaczej” sytuację uratował lekarz prowadzący Martę od kilku lat. Przeprosił za zachowanie szefowej, zaproponował zmianę leku. Nie obiecywał cudów, oferował czas na oswojenie się z tematem stomii. To rozwiązanie działało przez półtorej roku. I przestało. Nagle. Bez ostrzeżenia. Ta ostatnia wizyta w szpitalu potwierdziła, że już niczego się tu nie dowygląda, a czas ma tu wielkie znaczenie.

No to mam „wesołe święta”. Marta wreszcie zaczyna odczuwać złość. Zgina się, by posprzątać rozbite jajko przenosząc na niego złość za lęk, którego nie umie się wyzbyć.

Wraca pamięcią do kilku z rzędu świąt wstecz. Te zimowe prawie wszystkie w ostatnich 5 latach spędziła albo w szpitalu, albo w toalecie, albo w szpitalu w toalecie. Jeśli chodzi o wiosenne, jest podobnie.

Wielka sobota w zeszłym roku koszyczek gotowy, wszyscy radośni, szykują się do wyjścia. Wszyscy prócz Marty. –  Mamuś, zostań, odpocznij, poświęcimy i przyniesiemy. Jak będziesz chciała, to spróbujesz jutro świątecznego śniadanka.

Zostań i odpocznij, eeech, jak sięga pamięcią, ostatnio nic innego nie robi, tylko odpoczywa. A efekt jest wprost odwrotny do zamierzonego. Choć w sumie, nie dzieje się nic, czego by się nie należało spodziewać. Słaba morfologia, galopująca anemia, waga nawet nie piórkowa…

Okien nie myje już od kilku sezonów. Po prostu nie jest w stanie. Serce nie wytrzymuje takiego obciążenia fizycznego. Myje je Kuba. Teściowa krzywo na to patrzy i coś tam burczy zazwyczaj pod nosem. No trudno. Kuba powtarza wtedy, że to nie problem, że to się nazywa podział obowiązków i odpowiedzialność. Z tym już, na szczęście, nie dyskutuje.

Sałatkę w zeszłym roku Marta zrobiła, ale ciasta kupiła nie miała sił ich upiec. Z resztą i tak nie ma na nich zbyt wielu chętnych, bo i Kuba i dzieciaki to raczej team sałatka i owoce, a ona to co najwyżej tylko ogląda, jak inni jedzą. Kiedyś próbowała okazać organizmowi bunt. W remisji, uchodzą małe grzeszki, w zaostrzeniu wracają momentalnie, jak bumerang. Dziś już nie próbuje.

Podłoga umyta na nowo, jaja zabezpieczone przed kolejnym wypadkiem. Wreszcie można odpocząć. Znów.

Marta wróciła do tematu, który ostatnio spędza jej sen z powiek. Dosłownie.

Ludzie biegają po sklepach za kiełbasą, za żurkiem i obrusem z baziami. Szorują okna, trzepią dywany, zapraszają się nawzajem na świąteczną babę. A ona znów nie. Owszem, będzie miło. Będą najbliżsi, dzieciaki. Będzie prawie jak wtedy gdy było normalnie.
Marta próbuje sobie przypomnieć kiedy to mogło być i nie potrafi. Popatrzyła przez okno, na toczące się tam życie. Na jeżdżących na rowerach ludzi, dzieciaki z psami i biegaczy. W tym roku znów nie skorzysta z uroków wiosny. Znów przeleży ją w domu. Cholera. Ma 39 lat i stoi pod ścianą.

Nagle z ogromnym impetem uderzył w nią fakt, że tak naprawdę, to nie jest tak wielką bohaterką, jak myślała. Poddała się i kolejny rok żyje pod dyktando choroby. A przez nią, wszyscy domownicy. Owszem, daje radę tam, gdzie wielu by nie dało, ale to nadal tylko trzymanie głowy tuż nad lustrem wody, tylko kilka centymetrów. Tyle, by nie utonąć.
Wcale nie jest pod ścianą do licha, przecież stomia to chyba jest opcja. Znajomy, który też chodzi na biologię mówi, że jego kumpel się zoperował i z dnia na dzień przestał narzekać, co trudno pojąć, mówił znajomy, bo ów śmiałek-malkontent narzekał zawsze i na wszystko.

– Dobra, załóżmy, że nie będzie tak źle, załóżmy, że będzie znośnie. Czego się zatem boję? Marta umyła ręce po sprzątaniu podłogi, usiadła w fotelu i włączyła laptopa. – Dobra. Zobaczmy co na to wszystko internety. Wystukiwała kolejne słowa: stomia, grupa wsparcia, życie ze stomią.

Ku wielkiemu zaskoczeniu świat nie runął. Nie doczytała się też ciągu dalszego totalnej apokalipsy. Przyzwyczajona do tego, że na jelitowych grupach, na które zaglądała zazwyczaj, był płacz i zgrzytanie zębów. Tu doznała małego wstrząsu.
Spojrzała w okno. Za nim nadal rowerzyści, dzieci z psami, piesi. Życie.

Plask… Toczące się po blacie jajko spadło roztrzaskując się na świeżo umytej podłodze kuchni. Marta wstrzymała oddech, pod nosem wyszeptała słówko, które ni jak nie było dobrym zaklęciem i zabrała się energicznie za sprzątanie podłogi.

To nie może być przypadek, pomyślała. To świąteczny psikus. Założę się, że za rok również się zdarzy, by przypomnieć jej, że czasami trzeba stłuc jajko, by uświadomić sobie, jak wielu rzeczom można zapobiec.

Marta od 9 miesięcy ma stomię. Mały alarmowy czerwony guzik bezpieczeństwa po prawej stronie brzucha. Ma też listę rzeczy, które chce zrobić na święta. Sałatka, ciasta, zakupy. Tylko okien nie myje. Okna myje Kuba. Bo to taki podział obowiązków, jak powtarza z błyskiem w oku podkradając łychę z gara z sałatką

To nie będą kolejne smutne święta, Marta hardo potrząsa głową malując na ocalałych jajkach wesołe minki. Najpierw pójdą całą rodzinką poświęcić te artystycznie schrzanione koszmarki, a potem na rowery. Albo na spacer. Tak, koniecznie! Życie jest za krótkie, by je oglądać z okienka toalety, ciągle szukając w głowie wymówki, by w niej tkwić, zwłaszcza mentalnie.

Zbyt wiele świąt przesiedziała w domu. Zbyt wiele wakacji, urodzin, wyjść tylko we dwoje lub z przyjaciółmi…
Teraz chce to wszystko nadrobić. Ma dla kogo żyć.  Znów chce chodzić na romantyczne kolacje, spacery we dwoje i jeździć na rowerze. I co najważniejsze – znów MOŻE to robić.

„Wesołych świąt” dziś nie brzmi dla Marty, jak okrutny żart. Dziś brzmi jak nadzieja, jak dobry plan, jak normalność, która wreszcie jest w zasięgu ręki. Bo stomia to życie, to normalne życie.

 

tekst i zdjęcia Iza Janaczek

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na