Paź 202216

O pielęgniarstwie marzyła już w dzieciństwie. Spełniła pragnienie, dzisiaj uczy stomików życia w nowej rzeczywistości, a po pracy mknie na motocyklu, zatrzymuje się, by robić zdjęcia. Uwielbia tańczyć i robić na drutach, jest blogerką, mamą i kociarą. Agnieszka Biskup, to prawdziwa kobieta renesansu, trudno dogonić jej wszechstronność.

Co pani lubi robić po pracy?

Latem jeżdżę na motocyklu albo na rowerze typu gravel, na co dzień sportowym samochodem, zimą na nartach, na łyżwach – wszystko zależy od pory roku i dnia. Ale spokojnie mogę powiedzieć, że motoryzacja to moja pasja, podobnie jak fotografia. Jeszcze nie tak dawno, zamiast telefonu nosiłam aparat, uwielbiam robić zdjęcia. Gdy ruszam gdzieś w trasę z moim partnerem, potrafię robić wiele nieoczekiwanych postojów, czym strasznie go wkurzam. Nie mogę przejechać obojętnie obok bociana spacerującego po łące albo pola usianego makami, czy kwitnącego słonecznika, albo promieni słońca romantycznie przeświecających przez liście drzewa… Obraz i słowo to mój sposób na wyrażanie siebie, ponieważ znajomi od lat powtarzali, że mam barwny język i jestem świetnym narratorem, odważyłam się założyć dwa blogi: abcstomii.pl i lookbyagnezja.pl. Pierwszy zawodowy, drugi modowo- lifestylowy – bo jak ma się ma pięć dych na karku, to nie ubiera się w cokolwiek, co jest modne, tylko to, w czym czuje się dobrze.

Kto zaszczepił w pani miłość do motoryzacji?

Nie wiem, chyba się z tym urodziłam. Wychowywałam się u dziadków, mieszkaliśmy na wsi. Miałam paczkę znajomych, większość w podobnym wieku, ale byli też koledzy trochę starsi, oni mieli motocykle. Mój pierwszy absztyfikant miał Simsona i nauczył mnie na nim jeździć. Miałam wtedy piętnaście, może szesnaście lat. Jeździliśmy do sąsiedniej wioski na imprezy. Z bratem koleżanki miałam niepisaną umowę, on jechał swoją MZ, na miejscu spożywał różne trunki, a z powrotem ja odwoziłam wszystkich, po kolei do domu. Robiłam kilka kursów i byłam tym zachwycona. Mając siedemnaście lat próbowałam zrobić prawo jazdy na motocykl, ale moja mama za wcześnie się skapnęła, co oznacza kategoria ,,A” (śmiech). Potem wyszłam za mąż, urodziłam dziecko, a jak wróciłam z zamążpójścia, to po jakimś czasie stwierdziłam, że od teraz będę robić w życiu tylko to, co chcę. To było po tym gdy poznałam faceta, w którym się zakochałam, oczywiście jeździł na motocyklu. Niestety okazało się, że naszą relację przerwała choroba nowotworowa i on zmarł. Wtedy stwierdziłam, że albo coś z tym zrobię, albo wiecznie będzie mi serce pękać na dźwięk motocykla. Już jako dorosła osoba, mając czterdzieści lat, zrobiłam prawo jazdy kat „A” i za pożyczone pieniądze kupiłam swój pierwszy motocykl Yamahę Virago 535, koloru morskiego.

Dlaczego wybrała pani taki zawód?

Moim pierwowzorem była Mirka – wnuczka sąsiadki mojej babci. Pielęgniarka i piękna kobieta. Kiedyś sąsiadka przyszła do babci pochwalić się, że cudem zdobyła materiał w biało-seledynową krateczkę, jej córka uszyła dla Mirki piękny kostium do pracy. I wszyscy w szpitalu wyglądem Mireczki byli zachwyceni, a sam kostium podobnie jak ona, wyglądał jak prosto z żurnala. W mojej dziecięcej głowie zakwitła myśl, że to wspaniałe, była w końcu modelką wśród pielęgniarek – o pracy których nic nie wiedziałam. Dzisiaj powiedziałoby się o niej celebrytka. To był impuls – może ja też zostanę taką Mireczką?

Ile to już lat Agnieszka jest Mireczką?

Trzydzieści lat w zawodzie, a ze stomikami dwadzieścia siedem!

Fartuch nosi pani biały, a może seledynowy?

Obecnie nie nosimy fartuchów, tylko mundurki. Bardzo lubię biały kolor, ale seledynowego i innych odcieni zieleni już nie bardzo, a fioletu to całkiem nie! Dlatego mój strój służbowy jest najchętniej kolorowy – granat, fuksja, malina,  czasem wielobarwny.

Od początku kariery zawodowej była pani związana ze stomikami?

Zaczynałam na Oddziale Intensywnej Terapii i Anestezjologii, nie był to wtedy oddział moich marzeń, ale zdobyłam tam wiele cennych doświadczeń, które przydały mi się w późniejszych latach. Po dwukrotnej operacji przepukliny lekarz, który mnie operował, zasugerował niedwuznacznie i na piśmie, że powinnam poszukać sobie lżejszego oddziału, albo jakiejś poradni. Napisałam podanie, pielęgniarka naczelna była oburzona, jak taka młoda osoba jak ja, która dopiero co zaczęła pracę, już prosi o przeniesienie. Jako „krnąbrną i nierokującą” – tak się na OIT (Oddział Intensywnej Terapii) mówiło się o ludziach nie mieszczących się w schemacie przeniesiono mnie do nikomu wówczas nieznanej poradni stomijnej. Uprzedzono mnie, że jeżeli stamtąd będę chciała odejść, to muszę się zwolnić. Pełna strachu pojechałam do poradni i okazało się, że jest mi tam bardzo dobrze.

Co daje praca pielęgniarki?

Utrzymanie? (śmiech) Dużą satysfakcję, bo efekt mojej pracy widać dość szybko. Poznaję człowieka w niewielkim skrawku życia. Po zabiegu operacyjnym targają nim emocje i ogólna słabość, ja dobieram mu sprzęt, uczę jak się nim posługiwać, wspieram, uspokajam, radzę – słowem, jak powiedziała kiedyś o mnie Ania, nasza sekretarka: „biorę ludzi za ręce i przeprowadzam przez koszmar choroby”. A gdy po jakimś czasie pacjent przychodzi do mnie do poradni stomijnej, najczęściej wygląda tak dobrze, że można mieć wątpliwość czy jest chory. Czego chcieć więcej?

Może jest coś więcej, czego pielęgniarki potrzebują?

Potrzeba nas więcej na oddziałach, w poradniach. Jest nas za mało i za dużo się w związku z tym wymaga, to znaczy wymagania są niewspółmierne do możliwości. Nie można w takim przypadku swojej pracy wykonać odpowiednio dobrze. Codziennie zmagam się z wyborem: pacjent czy różnego rodzaju formalności?

Co pani wybiera?

Oczywiście, że najpierw pacjent. Choć powinnam zadbać o pacjenta i o nadmiernie rozbudowaną dokumentację, a tak, albo opisy zostają na inny dzień, albo zostaję po godzinach.

Jest coś, co w pracy panią denerwuje?

Denerwuje mnie brak konsekwencji, logiki w działaniu, to że przedstawiciele ochrony zdrowia czyli my pielęgniarki, lekarze, jeździmy na różne szkolenia, uczymy się wszyscy tego samego, a potem jak przychodzi do pracy z pacjentem, to ta wiedza jakby przestaje istnieć, a jeszcze gorzej gdy ktoś uważa, że jest wszechmądry. Wyjmuje mnie z butów sytuacja, kiedy zasadą jest brak zasad, albo zmian jak w mojej pracy dokonują osoby nie mające o niej pojęcia – takie rzeczy mnie denerwują. Oczywiście zarobki też mogłyby być współmierne do chociażby obecnie obowiązującej inflacji, ale to jakby rzecz innej kategorii, bo to dotyczy chyba wielu zawodów.

Co jest najważniejsze?

Najważniejsze w mojej pracy jest dobro pacjenta i bezpieczeństwo, również moje. Zdaję sobie sprawę z kolokwializmu: dobro pacjenta, ale to stwierdzenie najlepiej obrazuje sytuację. Mam na myśli odpowiedni czas, który mogę poświęcić pacjentowi, potrzebne narzędzia (materiał opatrunkowy, leczniczy, stomijny itd.) niezbędne do opieki nad pacjentem. Chciałabym nie musieć się śpieszyć, nie robić kilku rzeczy na raz, z przerażeniem myśleć w domu, że czegoś zapomniałam powiedzieć, napisać, do kogoś zadzwonić… Spokój i skupienie przy wykonywaniu pielęgniarskich czynności jest niezbędny, bo przecież od działań, obserwacji, szybkich reakcji zależy zdrowie, a czasem życie człowieka.

Jakie emocje najczęściej targają pacjentami po wyłonieniu stomii?

Bardzo różne od strachu, braku akceptacji, pozornej obojętności przez rozpacz, rezygnację do złości czy wrogości. Z każdą emocją pacjenta staram się sobie poradzić. Jeżeli ktoś jest opryskliwy w stosunku do mnie, grzecznie stawiam granice i proszę, by w ten sposób do mnie się nie odzywał, bo tego nie akceptuję. Ja jestem grzeczna w stosunku do kogoś i oboje nie musimy ze sobą współpracować. Jeśli ktoś tego nie chce, jest alternatywa, zawsze mogę poprosić inną pielęgniarkę w zastępstwie. To działa, jak dotąd.

Gdyby miała pani historię jednego szczególnego pacjenta, kto by to był?

To były początki pracy, pacjentką była pani ze szkoły filmowej w Łodzi. Trudność tego przypadku była głównie emocjonalna. Jak w wielu innych pacjentów, kobieta trafiła nagle do szpitala, gdzie rozpoznano zaawansowany nowotwór. W czasie rozwijania się choroby, człowiek nie odczuwa jej objawów, na stół operacyjny trafia, gdy choroba jest w zaawansowanym stadium – tak było również w tym przypadku. Wyłoniono stomię i zaczęła się gehenna pacjentki. Kobieta nie zaakceptowała nowej rzeczywistości. Miała koło sześćdziesięciu kilku lat, ja dwudziestoparoletnia… ciągle powtarzała: „pani sobie nie wyobraża, jakie ja mam życie, czuje się brudna, jakbym non stop w kloace się kąpała, jak ja się mężowi pokaże”. Próbowałam ją przekonać, że jej organizm odpocznie i ona sama niebawem lepiej się poczuje. „Gdyby to było takie cudowne i uzdrawiające rozwiązanie, to rozwodziliby się nad nim poeci i malarze. No, proszę mi pokazać przykład w sztuce albo literaturze!”

Udało się Pani coś znaleźć?

Nie. Dzisiaj powiedziałabym, że sztuka się zmienia, coraz bardziej nie tyle wchodzi pod strzechy, co wylewa się wprost na ulice. Są inne normy estetyczne, moralne. Są media społecznościowe. Praktycznie każdy może obecnie być kreatorem sztuki, ale w latach 90-tych ubiegłego stulecia było inaczej. Wtedy nie znalazłam dla tamtej pani przykładów ani w sztuce ani w literaturze.

Profesor Krzysztof Bielecki powiedział mi kiedyś, że jako lekarz nie współczuje pacjentom, tylko współodczuwa.

Ciekawe, co pani powiedziała, bo coś w tym jest. Sama kilkukrotnie byłam pacjentką. Od momentu wypadku na motocyklu rozumiem pacjentów jeszcze lepiej. W 2016 roku w trakcie motocyklowej wyprawie, jechałam do znajomej, pomóc jej przy świeżo wyłonionej ileostomii. Próbując ominąć pieska na drodze, tak niefortunnie zahamowałam, że zblokowałam przednie koło i wyrzuciło mnie z motocykla. Jakież było moje zdziwienie, że złamałam sobie rękę i nogę. To zdarzenie zatrzymało mnie na moment w życiu. Wtedy rozumiałam, co czuje człowiek, którego bieg życia zastopowała choroba. Oczywiście tego, co mnie spotkało, nie można porównywać z nieuleczalną, czy nowotworową chorobą. Ja wiedziałam, że złamane kości w końcu się zrosną i wrócę do normalnego funkcjonowania. Gdy dostaje się diagnozę o śmiertelnej chorobie, nie jest tak, że po 5 czy 6 tygodniach wraca się do zdrowia. A i tak miałam błędne wyobrażenie na temat własnej kontuzji. Byłam pewna, że po zdjęciu gipsu, dwa, trzy dni pomacham sobie ręką i nogą i już będzie normalnie. Spędziłam w domu sześć miesięcy i przez połowę tego czasu czułam się jak w więzieniu.

Jak czuje się pani dzisiaj?

Dziękuję, dobrze, wróciłam do formy, jeżdżę na motocyklu itd. Psychicznie również jest ok. Wie pani, ja mam ogromne poczucie humoru, które bardzo przydaje się nie tylko w życiu osobistym, ale też zawodowym. Jestem wstanie obśmiać nawet najtrudniejszą sytuację, ale nie ludzi biorących w niej udział. W poczuciu humoru i dystansie do siebie i świata, znajduję balans i nikogo tym nie urażam. Nie zdarzyło się, by ktoś odebrał mój dowcip jako wyśmiewanie się, czy ośmieszanie. Pacjenci, którzy znają moje usposobienie, dobrze je odbierają. Ba! Sami wchodzą często w ten klimat i opowiadają różne śmieszne historie.

Na przykład?

Miałam dwóch pacjentów ze stomią, którzy się kumplowali i regularnie razem chodzili na basen, zapytałam jakie noszą kąpielówki, bo to mogłaby być podpowiedź dla innych stomików.
– Normalne slipki, ze sznurkiem z przodu – gadali jeden przez drugiego – Majtki pod worek, worek na wierzch – instruował mnie jeden z nich. – Woow – przyznaję, jestem zaskoczona. A on: – siostro nie było kobiety, ba – nawet mężczyzny, który by się za nami nie obejrzał! (śmiech). A my, chlup do wody, a potem demonstracyjne chodzenie dookoła basenu, a co niech widzą!

Kiedyś w gabinecie pojawił się inny pacjent, bo coś zaczęło się robić wokół stomii. Z ciekawości zapytałam, czy może chodzi na basen, a on z niekłamaną szczerością, że jakoś do wody przekonać się nie może, bo parę lat temu, tak szalał w morzu, że aż worek zgubił. Opowiadał: „wychodzę z tej wody patrzę, a worka nie ma, chyba mniejszego szoku doznałbym, wychodząc bez majtek. Złapałem stomię w garść i sprint na brzeg. Do pływania więcej nie wróciłem”. Gdy to opowiadał, śmiał się jak dziecko. W zasadzie oboje się śmialiśmy, bo ja mam bujną wyobraźnię (śmiech).

Co w życiu daje pani największą radość?

Mnóstwo rzeczy: zawodowo to każdy pacjent, który dzięki mnie, zrobi chociaż maleńki postęp nawet jeśli to jest tylko cień uśmiechu na gasnącej twarzy, zaufanie jakie swoją pracą i postawą zaskarbiam sobie u pacjentów, wszystkie kwalifikacje, które podnoszę i które mnie rozwijają, a także szacunek wśród pacjentów i współpracowników. Prywatnie: spędzanie czasu z rodziną, kiedy wszyscy jesteśmy w domu (bo moja latorośl wyfrunęła już z gniazda), dzielenie pasji z partnerem, podróże, a przy tym zdjęcia i samo prowadzenie pojazdu (obojętnie czym jedziemy), czytanie książek – ostatnio zaniedbane, taniec – prawie zaniechany, no i robótki na drutach, do których wróciłam w tym roku. Bardzo odprężająca sprawa, może będzie z tego coś więcej…

 

Agnieszka Biskup jest laureatką plebiscytu stomaPERSONA w kategorii Pielęgniarka w roku 2015

Wywiad w ramach projektu fundacji STOMAlife Bratnia Dusza wrzesień 2022

 

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na