SINGAPUR wielość smaków, kolorów i wierzeń

SINGAPUR

wielość smaków, kolorów i wierzeń

Tekst: Nina Jaszewska

 

Singapur jest magiczny. Miałam osiem lat, gdy moja mama zabrała mnie tam po raz pierwszy. Przed wybuchem pandemii wróciłam do tego wyjątkowego miasta-państwa i miałam okazję przyjrzeć mu się z innej perspektywy, zwracając uwagę nie tylko na jego baśniowy klimat i niezliczone atrakcje turystyczne, ale przede wszystkim na miejscową kulturę i ludzi, bo to właśnie oni stanowią specyfikę tego miejsca. Z podróży wyciągnęłam wiele wniosków i obserwacji, a ponieważ teraz podróżowanie mamy mocno ograniczone i utrudnione (a przecież jest lato, wakacje, czas urlopu…), za pośrednictwem kwartalnika „Po Prostu Żyj” zapraszam Państwa na wyprawę do Miasta Lwa (od sanskryckich słów: singa ‒ lew oraz pura ‒ miasto) moimi oczami i moimi zmysłami.

Na początek nieco o historii tego niezwykłego miejsca. Singapur do 1511 roku (kiedy to jego terytorium zajęli Portugalczycy) przechodził z rąk do rąk ówczesnych azjatyckich potęg gospodarczych. Stanowił część handlowego imperium indonezyjskiej wyspy Sumatry, był także pod panowaniem Królestwa Tajlandii oraz sułtanatu Malakki.

Choć Singapur dopiero w 1867 roku zyskał status kolonii, jak wspomniałam już w 1511 roku stał się obiektem zainteresowań Europejczyków. W 1641 roku Miastem Lwa zarządzali Holendrzy, natomiast w 1819 roku dotarli tu Anglicy, którzy panowali na wyspie aż do II wojny światowej, gdy wojska japońskie przeprowadziły inwazję od strony Półwyspu Malajskiego i zdobyły ją na kolejne trzy lata. Po zakończeniu wojny Singapur ponownie znalazł się w strefie wpływów brytyjskich i pozostawał w niej do 1959 roku, gdy uzyskał długo wyczekiwaną, wewnętrzną autonomię.

Miasto Lwa w 1963 roku stanowiło część Federacji Malezji aż do roku 1965, kiedy to w końcu zyskało całkowitą niepodległość. W swojej obecnej strukturze ustrojowej istnieje dopiero od pięćdziesięciu pięciu lat, co oznacza, że z kraju Trzeciego Świata w wyjątkowo krótkim czasie awansowało do czołówki najbardziej rozwiniętych państw na świecie.

Z pewnością jedno od wieków pozostaje bez zmian ‒ Singapur stanowi jeden z najistotniejszych portów Oceanu Spokojnego, co czyni go wielobarwnym, imponującym konglomeratem kultur, wierzeń, aromatów i smaków.

 

Mekka smaków

Kiedy dowiedziałam się, że współcześnie grunty orne zajmują niecałe dwa procent powierzchni Singapuru, a samo rolnictwo stanowi jedynie 0,1% PKB, nie do końca dawałam temu wiarę. Tutaj? W państwie, które od momentu przekroczenia progów lotniska intensywnie pachnie owocami, warzywami i niezliczoną ilością przypraw? Tutaj, gdzie od rana do nocy mieszkańcy przesiadują w ulicznych barach, zajadając się całą masą aromatycznych potraw? Choć właściwie niczego się tu nie uprawia, ani nie hoduje, wspaniałe jedzenie jest niepodważalnie jedną z wizytówek Singapuru.

W Mieście Lwa najpyszniejsze jedzenie zjemy w ulicznych knajpkach, najczęściej mających postać popularnych hawker centres, czyli usytuowanych na świeżym powietrzu, zadaszonych kompleksów stoisk umieszczonych jeden obok drugiego. W hawkerach zjemy na miejscu, siadając przy stolikach znajdujących się naprzeciwko jedzeniowych boksów.

Od początku idea hawkerów wydała mi się zastanawiająca. Malutkie stoiska, w których niełatwo jest obrócić się wokół własnej osi, przypominają mi bardziej handel obnośny niż uliczne bary. A przecież nie są mobline. Dodatkowo ceny posiłków serwowanych w hawkerach są wyjątkowo niskie.

Gdy postanowiłam zgłębić temat hawkerów, okazało się, że moje skojarzenia z handlem obnośnym były trafione. Wędrowni handlarze pojawili się w Singapurze w XIX wieku. Większość z nich sprzedawała żywność oraz przygotowane z niej posiłki robotnikom budującym Miasto Lwa. Cena posiłków była na tyle niska, że budowniczowie oraz urzędnicy stacjonujący na budowach nie musieli gotować w domu (na co zwyczajnie brakowało im czasu, a często też środków). Tanie i szybkie posiłki bardzo szybko stały się na tyle powszechne, że zaczęły wypierać wcześniejsze, stacjonarne jadłodajnie. Tak jak dziś, tak i dwa wieki temu każda grupa etniczna specjalizowała się w potrawach specyficznych dla swojego regionu. W końcu handel obwoźny na tyle się spopularyzował, że konieczne stało się sprawowanie nad nim odgórnego nadzoru. W ten oto sposób, w połowie XX wieku powołano departament do spraw handlu obwoźnego i targowisk. Stopniowo przeprowadzano oficjalną rejestrację handlarzy oraz budowano przestrzenie handlowe ‒ czyli dzisiejsze hawkery. Forma sprzedaży żywności i posiłków zmieniła się z obwoźnej na stacjonarną, jednak najważniejsze pozostało bez zmian ‒ do dziś hawkery tętnią życiem, pachną i zachęcają niskimi cenami. Są też regularnie sprawdzane pod kątem higieny, a to za sprawą National Environment Agency, która wprowadziła system oceny czystości. Efektem tych działań są wywieszone przy każdym stanowisku noty uzyskane po kontroli. Większość stoisk w Singapurze ma ocenę A, czyli najwyższą w skali.

Współczesna kuchnia singapurska to prawdziwa kombinacja smaków z ogromnej części Azji Południowo-Wschodniej. Przeplatają się tu aromaty kuchni chińskiej, indyjskiej, malajskiej, koreańskiej, japońskiej, wietnamskiej, tajskiej, ale także zachodniej. Jednym z bardziej nietypowych singapurskich dań (szczególnie zaskakującym dla Europejczyków) jest kaya toast, czyli śniadanie złożone z pszennego pieczywa ze słodką pastą z mleka kokosowego i jajek. Równie ciekawy w smaku okazał się carrot cake, które to danie tylko nazwą nawiązuje do ciasta marchewkowego, a w rzeczywistości jest krojoną rzodkwią smażoną z jajkami i mąką ryżową.

 

Architektura, zieleń i tysiące barw

Singapur wyróżnia się na tle całego świata także swoją architekturą. W końcu jakie inne państwo ma osobną wyspę (Sentosa) przeznaczoną na miejsca rozrywki albo w jakim innym miejscu zobaczymy dziewiętnastowieczną, taoistyczną świątynię na tle najnowocześniejszych wieżowców?

Choć niemal 90% singapurczyków mieszka w budynkach komunalnych, krajobraz architektoniczny Miasta Lwa daleko odbiega od znanych nam dobrze, zachodnich blokowisk. Nie tylko ze względu na rozwiązania typowe dla gorącego klimatu, a więc korytarze umiejscowione na zewnątrz budynków, ale przede wszystkim na ogromną dbałość o dobry stan bloków jak i ich estetykę. Bloki komunalne w Singapurze są wielobarwne, nowoczesne, a tuż pod nimi znajdują się liczne siłownie, sceny teatralne, kamienne stoły z blatami do chińskich gier planszowych, nowoczesne place zabaw, a wszystko to sterylnie czyste i skąpane w zieleni. To wszystko sprawia, że nawet jeśli ktoś, tak jak ja, większość czasu w Mieście Lwa spędzi poza centrum i ominą go widoki rodem z przewodników turystycznych, i tak zobaczy wiele przepięknych, ciekawych miejsc. W mieszkalnych dzielnicach Singapuru poczułam się jak tutejsza, a to zawsze wydawało mi się w podróżach najprzyjemniejszym uczuciem.

Mimo wszystko nie sposób nie wspomnieć o najbogatszej odsłonie Singapuru, która potrafi zachwycić. Tak jak w dalszych dzielnicach czułam się wyjątkowo swobodnie, jakbym mieszkała w Singapurze od zawsze, tak w samym centrum odniosłam wrażenie, że metro, którym jechałam, przeniosło mnie do przyszłości. Na futurystyczny klimat niewątpliwie wpływają liczne szklane drapacze chmur i niespotykane konstrukcje architektoniczne. Jedną z najciekawszych okazała się dla mnie kładka dla pieszych Helix Bay przypominająca konstrukcją budowę DNA oraz hotel Marina Bay Sands wznoszący się na wysokość 57 pięter. Z pewnością dla fanów architektury to właśnie ta konstrukcja jest najbardziej rozpoznawalna w Singapurze. Zbudowana w zgodzie z zasadami feng shui, na samym szczycie ma kształtem przypominający ogromną łódź dach, na którym znajduje się jeden z najpopularniejszych basenów na świecie. To właśnie stąd zostały zrobione słynne zdjęcia panoramy Miasta Lwa uwiecznionej z perspektywy sztucznego zbiornika wodnego.

Gdybym miała z marszu odpowiedzieć na pytanie, jakie miejsce w Singapurze na zawsze zapadnie mi w pamięć, bez zastanowienia wskazałabym na sklepy z tekstyliami w dzielnicy Little India. Nigdy w życiu nie widziałam tylu nasyconych barw na tak małych, czasami wręcz klaustrofobicznych przestrzeniach. Właśnie te drobne sklepiki wypełnione po brzegi lśniącymi, wielobarwnymi materiałami stanowią w moich oczach kwintesencję Miasta Lwa.

W kontekście palety barw Singapuru nie sposób nie wspomnieć o zieleni. W samym centrum stworzono ogromny zielony obszar o nazwie Gardens by the Bay i podobnie jak cała architektura w centralnej części Singapuru, także zieleń wygląda jak żywcem wyjęta z wizji przyszłości. Zajmuje ponad sto hektarów i została zaprojektowana przez zespół specjalistów z dwudziestu czterech krajów. Całość to żelbetowa konstrukcja złożona z osiemnastu obiektów kształtem przypominających drzewa, wznoszących się na ponad dwadzieścia metrów nad ziemią. Na każdym z tych obiektów rosną egzotyczne rośliny. Gardens by the Bay posiadają także ogniwa fotowoltaiczne, dzięki czemu generują energię słoneczną przydatną do oświetlania pobliskich terenów. Z podobnych rozwiązań słynie singapurskie lotnisko uznane za najbardziej ekologiczne na świecie.

 

Singapur państwem wielu wyznań

W 2014 roku Miasto Lwa zostało uznane przez Pew Research Centre za najbardziej zróżnicowane pod względem wierzeń państwo na świecie. Większość (ponad 75%) singapurczyków to etniczni Chińczycy. Są oni wyznawcami taoizmu, buddyzmu i chrześcijaństwa. Malajowie wyznający islam stanowią zaś ok. 15% społeczeństwa. Najmniejszą grupą etniczną, a zarazem religijną są wyznający hinduizm Hindusi, choć przyznam, że trochę mnie to zaskoczyło, bowiem w dzielnicy Changi oraz na Serangoon, gdzie spędziłam najwięcej czasu, widywałam bardzo wielu Hindusów i byłam niemal pewna, że stanowią przynajmniej 20% populacji Singapuru. Później zdałam sobie sprawę z tego, że moje wrażenie mogło wynikać z ich stylu życia i sposobu spędzania wolnego czasu. Hindusi masowo przesiadują w miejscach publicznych, relaksują się na miejskich skwerach. Niektórzy nawet w wolnych chwilach rozkładają hamaki lub namioty w mieście i odpoczywają zupełnie tak, jakby właśnie rozbili biwak w środku lasu.

W trakcie mojego pobytu w Mieście Lwa zwiedziłam wiele świątyń, uczestniczyłam w obrzędach religijnych przeróżnych wyznań. Jednak największe wrażenie wywarło na mnie hinduistyczne święto Thaipusam.

 

Thaipusam

To święto, choć w wielu rejonach Indii zakazane, w Singapurze odbywa się regularnie. Jest bardzo skomplikowane, a w poznaniu jego genezy oraz znaczenia pomógł mi fotograf Dalekiego Wschodu ‒ Andrzej Ziółkowski.

Podczas pełni Księżyca, w tamilskim miesiącu thai (przypadającym na styczeń lub luty) Tamilowie świętują narodziny boga wojny, Murugana. Celebracja odbywa się w ramach procesji, podczas której wybrani wierni niosą ciężary kavadi. To forma wyrażenia uwielbienia, oczyszczenia, swoistego „rozliczenia się” ze złymi uczynkami i wszelkiego rodzaju długami moralnymi za siebie i swoich najbliższych. Uczestnicy pochodu nakłuwają skórę hakami, prętami i igłami, wieszając na nich wspomniane kavadi ‒ owoce, dzbanki wypełnione mlekiem, niekiedy też ciągną za sobą zaczepione o haki wozy udekorowane pawimi piórami. Krew pielgrzymów, dzięki odpowiedniemu przygotowaniu do Thaipusam w formie wielotygodniowej diety, jest na tyle gęsta, że podczas święta, choć widać wiele przekłutych części ciała, nie sposób dostrzec kropli krwi. Natomiast posmarowane specjalną pastą rany goją się, nie zostawiając po sobie blizn.

O zbliżającym się święcie boga wojny Muragana nie trzeba pamiętać. Na kilka dni przed procesją przypomina o nim widok mężczyzn i kobiet z ogolonymi, posmarowanymi kurkumą na znak pokuty głowami, wypełniających ulice i autobusy miejskie. Ogromna część z nich to na co dzień obywatele świata, pracownicy dużych firm lub instytucji państwowych. Podczas Thaipusam idą w kolorowym pochodzie startującym w świątyni Wisznu Sri Srinivasa Perumal na ulicy Serangoon, kończąc w świątyni Murugana Sri Thendayuthapani na Tank Road.

Procesja wyrusza o świcie, ale równie istotna jest noc poprzedzająca Thaipusam. Wtedy, w wigilię święta, w ogromnej świątyni Perumal pełno jest wyznawców hinduizmu. Do procesji szykują się kobiety, mężczyźni i dzieci. Składają ofiary z ryżu, mleka, bananów i kokosów, prosząc o siłę wytrwania dla przedstawiciela ich rodziny, który podczas Thaipusam, wprowadzony w trans będzie szedł w procesji.

Podczas święta boga wojny panuje podniosła atmosfera, pewien rodzaj masowego transu, mimo, że tylko nieliczni są w niego wprowadzeni. To dla mnie niewątpliwie najciekawsze, najintensywniejsze doświadczenie z Miasta Lwa. Ale sam zapach tego miejsca, różnorodność kultur, aromatów, życzliwi ludzie i niekończąca się uczta sprawiają, że gdy tylko będzie to znów możliwe, powrócę tam.

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na