Zwycięstwo!

Autor: Bianca-Beata Kotoro

 

Bianca-Beata Kotoro: I przychodzi na świat Marysia…

Marzena Królikowska-Staszewska: Tak. To była moja trzecia ciąża i trzeba jasno powiedzieć, że późna.

B-BK: To znaczy?

MK-S: Miałam wtedy czterdzieści cztery lata i moje zdrowie jako kobiety i matki dwójki malutkich dzieci było już trochę nadszarpnięte. Moja pierwsza ciąża była zagrożona od ósmego miesiąca, druga od połowy.

B-BK: A ta trzecia ciąża?

MK-S: Ta już od samego początku była ciążą bardzo wysokiego ryzyka. Lekarz dawał 50 procent na przeżycie. Moje przeżycie. Nie wspominając już o dziecku. Zakładał czarny scenariusz, ale myślał, że się nie ziści.

B-BK: Co mówił?

MK-S: Ordynator, Witold Ledowicz – wspaniały lekarz i człowiek, jasno powiedział, że tak trudnej ciąży od wielu lat nie miał. Mój mąż niestety podłamał się psychicznie, słysząc, że mogę tej ciąży po prostu nie przeżyć.

B-BK: A z pani punktu widzenia, jak to wyglądało?

MK-S: Ja widziałam to tak: dwójka dzieci, trzecie w brzuchu, mąż – zdecydowanie jest dla kogo żyć! A okazuje się, że perspektywa może być inna… Mnie po ludzku też było ciężko.

B-BK I co wtedy się stało?

MK-S: Pomogła mi wiara, wiara w Pana Boga! To On dał mi dużo siły i wszystko mi się wyprostowało, poczułam się bezpiecznie. Oddałam to wszystko Bogu, bo bez Jego woli włos z głowy mi nie spadnie, zawsze sobie to powtarzam. Nie mogłam zrobić nic innego. Bo proszę posłuchać, co się wtedy wydarzyło: dostałam zakażenia wewnątrzmacicznego, a to był przełom 23 i 24 tygodnia, i zaczęły się bóle porodowe. A cztery dni wcześniej byłam u lekarza i wtedy wszystko było w miarę w porządku. To się stało we wtorek, a we środę miałam jechać na badania połówkowe z wynikami badań moczu, ponieważ w moczu pojawił się ślad maleńkiego zakażenia. I to ono było przyczyną wszystkiego.

B-BK: Na szczęście była pani pacjentką ordynatora

MK-S: Tak, i cały czas byłam z nim w kontakcie telefonicznym. Pogotowie zawiozło mnie, z niemałymi problemami, do szpitala, gdzie miałam rodzić i gdzie miałam zapewnioną prawidłową opiekę medyczną. Nie każdy szpital jest przecież przystosowany do takich porodów i takich malutkich dzieciątek. Ale w tym szpitalu czekało na mnie wszystko, niczym w serialu Na dobre i na złe, wszystko w biegu, profesjonalnie.

B-BK: Doktor panią zbadał, i?

MK-S: I stwierdził, że sytuacja jest bardzo ciężka i dziecka już nie uratuje, ale będzie walczył o mnie. Miał straszną minę, a znaliśmy się z wcześniejszych porodów. Złapał mnie za rękę i powtórzył to ponownie. Choć dał do zrozumienia, że tak na prawdę nie wie, czy nawet ja z tego wyjdę. Popłakałam się, ale nie nad sobą, tylko nad tym, że tracę dziecko.

B-BK: To wszystko trwało kilka minut?

MK-S: Tak. Lekarz wyszedł na chwilkę, pewnie przemyśleć i podjąć decyzję, co robić. Wszystko to działo się w bardzo krótkim czasie, ponieważ ja na izbę przyjęć przyjechałam o godzinie 18.00, a o 18.22 Marysia była już na świecie.

B-BK: Uratowana!

MK-S: To była niesamowicie sprawna akcja, niemal jak w filmie. Każda sekunda na wagę życia. Poprosiłam tylko lekarza o to, abym jak najmniej cierpiała. Doktor po powrocie krzyknął: „na blok”, i wszyscy rzucili się do pracy jak mróweczki! W drodze na blok operacyjny w biegu już byłam usypiana, nie czułam bólu i całkiem odpłynęłam. Ostatnimi myślami zwracałam się do Pana Boga, że to nie mój czas, ale jeśli zdecyduje inaczej, to niech mi wybaczy wszystko… i wyłączyłam się.

B-BK: A po przebudzeniu?

MK-S: Na szczęście się obudziłam. Pan doktor przyszedł do mnie, złapał za rękę, jak poprzednio, i powiedział, udało się! Jestem i ja, i dziecko też. Wtedy znów się popłakałam.

B-BK: Ale tym razem ze szczęścia.

MK-S: Oczywiście! Tak wielkiego, że nie potrafię tego opisać. Po pewnym czasie, jak już mnie przewieźli z sali pooperacyjnej, przyszła do mnie pani doktor, która odbierała poród. Powiedziała, że ma dla mnie dwie dobre wiadomości: pierwsza ma pani córeczkę, a druga – ogólnie urodziła się zdrowa.

B-BK: Co to oznaczało?

MK-S: Przez cały tydzień nie dawali mi konkretnych informacji na temat córki. Dozowali je, pojedynczo. Że urodziła się w czarnych, śmierdzących wodach, że ma sepsę, że ma niewydolność oddechową, krążeniową, wylew krwi do mózgu… Tak podawali mi informacje po jednej. A potem zaczęła się walka o nią przez te niewydolności, zapalenie płuc… Była na morfinie i różnych antybiotykach.

B-BK: Jak pani to znosiła?

MK-S: Gdy była reanimowana, a ja to zobaczyłam, nie byłam w stanie się ruszyć. Po prostu zamarłam. Następnie zaczęły się kolejne kłopoty, ponieważ nie mogła wydalić smółki, a przypominam, że urodziła się na początku 24 tygodnia. Aż trudno to sobie wyobracać jakie malutkie to dzieciątko było! Niczym pół kilo cukru! Okazało się, że jelita nie były wykształcone na tyle, żeby same teraz pracować, zapchały się i zrobiły się w nich grudy. Marynia zaczęła puchnąć, a o godzinie 1.00 w nocy otrzymałam informację, że muszę przyjechać do szpitala, aby córeczkę przewieźć do Instytutu Matki i Dziecka na operację. Kilka dni później podjęto decyzję, że zostanie zoperowana i zostanie wyłoniona przetoka.

B-BK: Rozumiem, że na jelicie cienkim.

MK-S: To była operacja ratująca życie, a jak pani wie, lekarze mają tylko godzinę na jej wykonanie. Jeżeli potrwa dłużej, dziecko nie przeżyje. W czasie operacji muszą wyjąć jelita, oczyścić, odciąć, zrobić przetokę i zamknąć. Wszystko w ciągu godziny

B-BK: Ale udało się.

MK-S: Po operacji zaczęła wracać do świata żywych, a ja wiedziałam, że będzie dobrze.

B-BK: Skąd ta pewność?

MK-S: Przecież ponad 1000 osób się o nią modliło! W różnych krajach były msze święte w jej intencji. Sami lekarze byli zadziwieni, że ona tak szybko odzyskuje zdrowie i radzi sobie z tymi wszystkimi infekcjami, zakażeniami.

B-BK: Ale pewnie to nie wszystko?

MK-S: Przeszła jeszcze operację związaną z retinopatią, bo skrajne wcześniaki mogą stracić wzrok. Kiedyś takie dzieci były niewidome, ale obecnie lekarze mogą pomóc operacyjnie, dzięki czemu siatkówka może się rozwijać w oku u wcześniaka. Nie jest to łatwe dla dziecka – co tydzień czasem dwa badanie oka w znieczuleniu, rozszerzają powieki i badają gałki oczne.

B-BK: A jak jest teraz?

MK-S: W czerwcu Marysia przeszła kolejną operację, podczas której lekarze złączyli jej jelita i uruchomili jelito grube. To znaczy, że jelito cienkie zamknęli, a wyłonili stomię na jelicie grubym. Jest szansa, że na początku jesieni ją zamkną.

B-BK: Jak w tym wszystkim odnalazł się pani mąż?

MK-S: Niestety, sytuacja ze zdrowiem Marysi mojego męża przerosła. Przez długi czas nie był w stanie się nią zajmować– ani przewinąć, ani nakarmić. On po prostu się bał. Do dziś się boi, a najbardziej tej stomii.

B-BK: Nie zostaje z Marysią sam?

MK-S: Zostanie, ale jeśli Marysia sobie zerwie woreczek stomijny, to on od razu dzwoni do mnie i panikuje, abym szybko wracała. Jak przyszedł któregoś dnia do szpitala i panie mu powiedziały, żeby przewinął córkę – to parę razy mu się udało. Ale do dziś to przeżywa! Bardzo dużo go to kosztowało. Kiedy Marysia wróciła do domu, nie był w stanie jej wykąpać, a przy dwójce starszych dzieci nigdy nie było z tym problemu. A więc przy Marysi to ja musiałam wszystko ogarnąć. Ale wtedy mąż bardziej zajmował się starszakami.

B-BK: Podzieliliście role.

MK-S: Tak, Marysia była i jest moja, i w związku z tym jest bardzo zżyta ze mną. Brakuje mi słów, aby określić, jak ona się wtula we mnie. Jesteśmy obie po przejściach, więc mamy zapewne inne relacje względem siebie. Mam do niej ogromną cierpliwość.

B-BK: A jak rodzeństwo reaguje na całą sytuację, na to, że ich siostrzyczka ma woreczek na brzuszku?

MK-S: Mówią, że Marysia ma kuku, że ma chory brzuszek. Kiedy były młodsze, to im tak tłumaczyłam i tak im zostało. Pewnie powinnam to sprostować. A jeżeli chodzi o relacje, to Stasio ma do niej ogromnie dużo miłości i jest bardzo czuły. Próbuje się z nią bawić. Zosia, ponieważ jest małą zadziorą – zachowuje się różnie. Potrafi być miła, ale potrafi i popchnąć, dokuczyć małej w różnych sytuacjach. Sama mam troje rodzeństwa, więc dobrze pamiętam, że różnie w dzieciństwie bywało (śmiech).

B-BK: Staś chodzi do przedszkola?

MK-S: Tak, a Zosia do żłobka. Ale w przedszkolu o stomii siostrzyczki nie opowiadają, ponieważ uważają to za coś normalnego i oczywistego.

B-BK: A jak zareagowała rodzina, przyjaciele?

MK-S: Kilka osób z mojej rodziny deklarowało się, żebym pisała lub dzwoniła, to oni chętnie pomogą. No cóż… Ale z drugiej strony, ja sama nie chciałam angażować ludzi w swoje prywatne sprawy. Oczywiście, jak była potrzeba, to moja mama i ciocia pomagały, na ile mogły. Inni dzwonili, pytali się i wspierali na odległość. To też było mi potrzebne. Z pewnością każda z tych osób na swój sposób przeżywała to, co działo się z Marynią i ze mną.

B-BK: A spoza rodziny?

MK-S: Bardzo w pomoc Marysi zaangażował się Jarek Jakimowicz, aktor grający w piłkę nożną z moim mężem w reprezentacji artystów polskich.Był na bieżąco z informacjami o stanie Marysi. Marysia skradła jego serce. Także Marcin Mroczek z Marlenką nas wspierali. To super ludzie, bardzo, bardzo pomocni i przejęci losem innych. Jarek załatwił pulsoksymetr, czujnik oddechu, po prostu przeprowadzając szybką zbiórkę pośród aktorów, po meczu. Otrzymałam wsparcie i rzeczowe, i finansowe, i emocjonalne. Muszę głośno to przyznać, że obcy ludzie zaangażowali się nawet bardziej niż moja rodzina. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Więc chciałabym jeszcze wymienić kilka osób – Adam, Wojtek, Rafał ze Stasią, Ania i Zbyszek, Agnieszka i Adam, Monika oraz mamy dzieci, które leżały z moją Marysią na oddziale – bez nich nie poradzilibyśmy sobie. Wielkie DZIĘKUJĘ dla nich! Po prostu kocham ich!

B-BK: A dziś, czego pani chciałaby najbardziej?

MK-S: Aby było łatwiej z opieką, tak żebym mogła wrócić do pracy. Tutaj, gdzie mieszkam, czyli w Radzyminie, cały czas spotykam się z murem. W żadnym ze żłobków nie chcieli przyjąć Marysi, ze względu na stomię. To jest przykre, bo człowiek traci możliwości pracy. Ludzie postrzegają stomię jako niepełnosprawność, a nie jako inny sposób wydalania. Personel po prostu się boi i nie jest przeszkolony. Są to prywatne żłobki, państwowych tu nie ma.

B-BK: Może to brak wiedzy w tym obszarze?

MK-S: Zapewne, ale nawet nie chcieli spróbować. Kiedyś, dawno temu pracowałam w firmie, gdzie spotkałam się z ludźmi z woreczkami na brzuchach, i od tamtego czasu wiem o stomii dużo. Wprawdzie dotyczyło to osób dorosłych, starszych, dzieci raczej nie. I pomimo że nie miałam osobistego kontaktu z pacjentami, to wielu rzeczy się nasłuchałam i nauczyłam. Bardzo mnie to wtedy oswoiło z tym tematem. Może więc dlatego, że miałam ze stomią takie doświadczenie, to mnie nie przeraziła? Zdecydowanie bardziej bałam się operacji, że córka może nie przeżyć tak po ludzku, chociaż z drugiej strony, zabrzmi to dziwnie – czułam wewnętrzny spokój. Wierzę całą sobą, że Marysia sobie ze wszystkim poradzi. Bóg nad nią czuwa, ja jej muszę zapewnić miłość i opiekę, i edukację, takie jest moje zadanie.

B-BK: A nagłaśnianie tematu stomii?

MK-S: Uważam za bardzo ważne! Ludzie muszą wiedzieć, że nie tylko dorośli mają problemy z jelitami, ale także młodzież i małe dzieci. Jest ich naprawdę sporo, a nawet bardzo dużo. Za dużo! Personel przedszkolny i szkolny taką przypadłość u dziecka postrzega jako niepełnosprawność. Choć stomia nią nie jest! Ponieważ z Marysią ciągle bywamy w Instytucie Matki I Dziecka, widzę, jak wiele jest takich dzieciaczków z wyłonioną stomią. Kiedy trafiłam na OIOM, to na pięcioro dzieciaczków, czworo miało chore jelita. Przecież szczególnie wcześniaki są skazane na stomię. Czasem czasową, a czasem na całe życie, różnie to bywa.

B-BK: Skąd w pani tyle optymizmu i dzielności?

MK-S: Z wiary w Boga i tego, że to wszystko jest w jego rękach. Kiedy byłam w szpitalu, to wszystkie inne matki mnie podziwiały, że jestem taka dzielna, i one bardzo czerpały ze mnie tę siłę. Ale niech pani nie myśli, że nie płakałam, łez było sporo. Najgorszy w szpitalach był jednak brak informacji, oczywiście nie we wszystkich.

B-BK: Jakiego typu?

MK-S: Choćby to, że przy tak chorych i słabych wcześniakach można sobie przedłużyć urlop macierzyński. Kobiety leżą pół roku w szpitalu z takim maleństwem, wychodzą z niego i zostaje im pół roku macierzyńskiego. Nikt im nie mówi, że mogą przedłużyć urlop i że jest coś takiego, jak „świadczenie za życiem” w przypadku skrajnego wcześniactwa i skutków tegoż stanu. To po prostu się im należy, to daje możliwość wizyt u specjalistów bez ograniczeń i kolejek i jednorazowe świadczenie pieniężne w wysokości czterech tysięcy złotych. To wszystko pozwala łatwiej przetrwać rodzinom, dopóki nie będą mogły zostawić tego dzieciątka pod inną opieką i pójść do pracy. Matki, które urodziły wcześniaki, często z poważnymi chorobami, są w permanentnym stresie, z depresją, płaczą non stop. One nie są w stanie nawet pomyśleć, żeby zajrzeć do jakiegoś informatora czy pogrzebać w internecie.

B-BK: To powinien robić personel szpitala, położne, pielęgniarki…

MK-S: Tak, jeśli od położnej lub lekarza nie dostanie się konkretnej informacji, to sama matka nawet o tym nie pomyśli. Bo skąd miałaby wiedzieć! Dopiero, kiedy się szykuje do opuszczenia szpitala, to zaczyna się interesować, ale wtedy to już jest za późno, dawno po terminie.

B-BK: A pani kto o tym powiedział?

MK-S: Miałam to szczęście, że powiedziała mi o tym młoda lekarka w szpitalu im. Orłowskiego, a potem o wszystkich szczegółach poinformowała mnie pani ordynator Maria Wilińska. Dwa tygodnie po porodzie już wiedziałam, na co mogę liczyć. To bardzo zmniejsza stres, co będzie za chwilę.

B-BK: A dziś co jest dla pani najważniejsze?

MK-S: Oczywiście Bóg, On jest zawsze na pierwszym miejscu. To dzięki niemu, nie mam się o co martwić. Miałam w życiu różne sytuacje, bardzo trudne i nieprzyjemne… Straciłam pracę, miałam kredyt… Nie załamałam się, tylko modliłam. Bóg się o wszystko zatroszczył. O godzinie 22.00 straciłam posadę, a rano o 9.00 pojechałam na modlitwy i rozmowy do księdza. A tam, ksiądz powiedział, żebym się nie martwiła, bo Bóg sprawi, że dostanę pracę. I dostałam wspaniałą pracę! A więc, jak Pan Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko zawsze się ułoży. To dzięki niemu lekarze przecierają oczy, i mówią, że Marysia to cud, to cud Boży, a Bóg nie marnuje swoich cudów! Ja to wiem.

B-BK: Przesłanie od Pani, dla wielu rodziców w takich trudnych sytuacjach?

MK-S: Dla Mam i Tatusiów, którzy mają chore dzieci – nigdy się nie poddawajcie, nigdy nie rezygnujcie z walki! Przenigdy! Pamiętajcie, dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych, tylko trzeba prosić z wiarą i z całego serca szturmować niebo, ile sie da! I zatrudniać do tego absolutnie wszystkich! Bóg wie co dla Was i dla dzieci jest najlepsze! On zawsze jest przy Was. Wszystkie dzieci, a te chore szczególnie, są wyjątkowe dla serc rodziców. Jestem z Wami!

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na