Czy łatwiej czy lepiej?

Autor: Agata Passent

 

Czy łatwiej znaczy lepiej?

Wciąż doskonale pamiętam, jakie to były nerwy, gdy się zgubiło mapę albo ją oblało kawą, winem, zmoczyło, siadając na niej na wilgotnej trawie, albo wręcz gdy mapa wypadła z kajaka, wraz z klapkami, podczas wywrotki. Przecież to było tak niedawno ‒ gdy potrafiłam zjechać gdzieś autem na pobocze, w mieście lub trasie, i rozkładać mapę, kręcić nią we wszystkich kierunkach świata, waląc w lusterko lub okulary współpasażerki, i z lupą szukać konkretnej przecznicy. Robiłam to setki razy jako piesza turystka klucząca po Bieszczadach, Mazowszu czy tam, gdzie o wiele trudniej ‒ po Stambule. W szesnastomilionowej stolicy pełnej aut, skuterów, pieszych nawet taksówkarze zatrzymywani i pytani o konkretny punkt na wymiętoszonym, poplamionym baklawą planie ulic albo machali rękoma, wskazując ogólnie azymut, albo kręcili głową, że nie wiedzą, bo sami poruszali się pewnie tylko w wybranych fragmencikach metropolii. Jako typowy wzrokowiec, czyli „wzrokowczyni” (?) we Włoszech z kolei, za którymi tęsknię, mimo że wysokie ceny żywności i noclegów psuły mi tam mocno humor, kilka razy zdarzyło mi się pytać „lokalsów” o drogę (bo zawsze wolałam pytać niż szarpać wyniszczone mapy) i otrzymywać życzliwe, ciepłe, temperamentnie przekazywane wskazówki, które okazywały się… kompletnie nietrafione. Jako kobieta pełna wątpliwości bywałam zdruzgotana ‒ jak można tak wiarygodnie kłamać albo być tak bardzo przekonanym, że zna się dany adres, np. ulicę czy muzeum, żeby kierować tam jakąś bidulkę z plecakiem z Polski, a de facto tę bidulę złośliwie okłamywać? W toskańskiej Lukce drogę tłumaczyła mi pełna, by nie powiedzieć biuściasta, Włoszka w cytrynowej marynarce, czarnych okularach słonecznych ‒ każde szkło wielkości pizzy ‒ dzwoniąca chyba setką złotych bransoletek. Jej wskazówki zawiodły mnie kilometry poza mury miasta na industrialne rubieże i miałam w planie odszukać ją i nawyzywać jej w twarz, a może nawet zerwać z niej trochę tego złota, ale po zjedzeniu dwóch porcji lodów o smaku bacio toscano żądza zemsty mi oklapła. Czasem miło się zgubić.

Mapy papierowe znikają z naszej codzienności szybciej niż oszczędności na żenujących „lokatach” w banku. Troszeczkę żal tych map i planów, bo mając ich kolekcję w domowych biblioteczkach czy w kartonach na pawlaczu (w nowych „apartamentach” pawlaczy już się nie projektuje) z nostalgią możemy wrócić do miejsc, w których bywaliśmy. My lub nasi rodzice, a nawet babcie. Jeśli nie jest się takim ortodoksem jak mój ojciec, który nie pozwala „robić kropek” czy mazać po mapach, tylko flamastrem lub długopisem ciągnęło się zarys trasy, to widać, dokąd nas onegdaj wywiewało. To samo dotyczy programów teatralnych. Jeśli tylko jest wydany program, to zawsze go kupuję, będąc w teatrze, bo robiła to moja ciotka i matka i mam teraz dzięki nim fenomenalne archiwum oraz inspirację, co warto zobaczyć albo czym się moje przodkinie „jarały” lub na co się oburzały, i też jacy dramaturdzy bądź autorki byli grywani, np. w latach 50. dwudziestego wieku.

Wraz ze śmiercią map papierowych i przejściem na nawigację w smartfonach czy samochodach tudzież zegarkach popełniamy zapewne mniej błędów, mniej kluczymy. Jest nam łatwiej ocenić czas dojazdu, wyszukać objazd, korki, czynny sklep gdzieś obok. To ostatnie też jest ważne, jasne. Pamiętam, jak przyleciałam do Grecji z moim trzymiesięcznym wówczas synem. Dojechałam do wsi, w której u Greka wynajęliśmy pokój z kuchnią. Trafiliśmy, ale było ciemno, cicho, z niektórych domów unosił się zapach grillowanych ryb i warzyw. A nam się kończyły pieluchy, ech. Dobrze, że gospodarz znał okolicę, miał mapę, a w dodatku zapukał do sąsiadów, gdzie były malutkie wnuki.

Sztuczna inteligencja, algorytmizacja życia codziennego, superkomputery w użyciu poza wojskiem, medycyną, ale ot, w życiu zwykłych śmiertelników naprawdę na całej planecie, bo przecież i w górach Afganistanu, i na sawannach Rwandy, tak samo jak w naszej Najjaśniejszej Niepodległej, ludzie szybko przyzwyczajają się do ułatwień, jakie niosą wszelki apki, nawigacje, interfejsy. Czytając niedawno prowokującą do myślenia książkę profesor Aleksandry Przegalińskiej pod tytułem Sztuczna inteligencja. Nieludzka, arcyludzka, poczułam, jak bardzo mocno należę do tzw. technosceptyków. Zwykle ostatnia oswajam się z nowinkami, a do pewnych nigdy się nie przekonałam. Nawet mimo pandemii. Nie polubiłam oglądania sztuk teatralnych online i wcale nie oglądam więcej seriali. Zawsze, mając do wyboru serial na laptopie i papierową książkę, wybiorę książkę. Dlaczego jedni są tacy wyrywni, tak łatwo się asymilują w świecie dominowanym przez sztuczną inteligencję i algorytmy, a inni są oporni, tak jak ja?

Czy jestem dziadersem? Wiek na pewno ma tu znaczenie. W końcu pamiętam jeszcze pejzaż z budkami telefonicznymi. Jak nie miałaś monety ‒ koniec z tobą. Jednak to nie wszystko. Przede wszystkim nie przekonuje mnie życie w świecie, w którym wszystko przychodzi mi łatwo. Co z tego, że nawigacja wszystko mi podsuwa pod nos, karmi mnie informacjami nieomalże jak jedzeniem przez sondę, jeśli eliminuje to, co z podróży tak często zapamiętuję ‒ czyli przypadkowe spotkania. A to kogoś zapytam o drogę. A to do kogoś zapukam po pieluchy. A to zjadę na jakieś peryferia, które okazują się ciekawsze niż pierwotnie wyznaczony cel. Wiele udanych przypadkowych rozmów odbyłam z ludźmi, do których wcale nie jechałam. Np. w herbaciarni w Maroku panowie szczegółowo opowiedzieli mi o tym, jak trudno jest opiekować się wielbłądem, a innym razem w Warszawie przypadkowo przy zupie pomidorowej w barze Małgorzatka spotkałam sympatycznego pana ‒ właściciela firmy budowlanej ‒ który właśnie miał zamiar odpalić pół litra wódki z gospodarzem, by świętować swoje przejście na emeryturę. Prowadził firmę budowlaną wiele lat, a teraz już ją sprzedał i wynosił się na Kaszuby. To przypadkowe spotkanie zaowocowało tym, że mamy kontakt już jedenaście lat i odwiedziłam go z rodziną na Kaszubach trzy razy ‒ i też pokochałam tajemnicze jeziorka w borach sosnowych.

Sztuczna inteligencja wszystko mi ułatwia, ale czy nie jest miło czasem natrudzić się, by coś osiągnąć? I najważniejsze pytanie: co z czasem, który oszczędzamy, gdy ta inteligencja tak nam wszystko „optymalizuje”? Czy na koniec ten wygrany czas jest dla nas istotnie wolny, czy może ta inteligencja wciska nam kolejne sformatowane pod nas seriale, kolejne pożeracze ekranowego czasu, które sprzedają nam koncerny walczące o każdą nanosekundę naszej uwagi? Albo widząc tę naszą optymalizację, może nasza szefowa deleguje nam kolejne „zadanka”, które przecież zajmą nam tylko „minutkę, jedno kliknięcie”?

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na