Jak lubić swoje dorosłe dziecko i być przez nie lubianym

Autor: Agnieszka Łodzińska

 

Jak lubić swoje dorosłe dziecko i być przez nie lubianym

 

„Dlaczego dajesz mi rady, o które nie prosiłem?” – zapytał mnie mój syn ostatnio. ‒ „Jeśli będę potrzebował twojej wiedzy, doświadczenia – to o to poproszę. Nawet jeśli robię coś inaczej, niż ty byś zrobiła na moim miejscu, nie znaczy, że robię to źle. Robię to inaczej. Po mojemu. Każde twoje pytanie – «czy zrobiłeś coś tam?», «czy nie uważasz, żeby zrobić to czy tamto?» – odbieram jako brak wiary w moje umiejętności, w moją wiedzę, moje doświadczenie. Są one dla mnie sugestią, że nie wierzysz, że sam mogę sobie dać z tym radę, nie będę tego umiał zrobić samodzielnie”.

Przyznam, że przeraziło mnie to, co usłyszałam – bo ja moich sugestii nie odbierałam jako nadmiernej ingerencji, a bardziej jako troskę. Długo zastanawiałam się, dlaczego tak bardzo kontroluję mojego dorosłego, samodzielnego syna, i doszłam do wniosku, że wciąż łączy mnie z nim niewidzialna pępowina – odpowiedzialność za niego trwająca od chwili poczęcia. Z lektury książki Ewy Woydyłło My rodzice dorosłych dzieci dowiedziałam się, że polscy rodzice, a zwłaszcza polskie matki, czują się aż zanadto odpowiedzialni za życie swoich dorosłych dzieci. Natomiast nadopiekuńczość wobec dorosłego dziecka skutkuje tylko tym, że przestaje ono nas lubić. Kocha nas – ale nie lubi i czuje wobec nas tylko złość i irytację. Czas chyba zrozumieć ‒ pomyślałam ‒ że ta odpowiedzialność za mojego syna już dawno się skończyła, od lat bowiem jest on zdolny do wypełniania zadań, funkcji i ról życiowych i świetnie sam sobie radzi (nawet popełniając błędy). Już nie jestem wszechwiedzącą matką – rodzicielką ‒ i muszę to zaakceptować i przestać się tak czuć.

Oczywiście, matka lub ojciec nie powinni przemilczać swoich poglądów ani wątpliwości, nie jest jednak dobre, kiedy eksplikują je jako prawdy uniwersalne. Powinni raczej mówić, że wierzą w siły dziecka, a kiedy ono poprosi o pomoc – są w gotowości. Dajmy prawo swoim dzieciom na popełnianie własnych błędów, bo jeśli nie będą miały szans na błędy, nie nauczą się ich unikać. Dajmy im możliwość własnych poszukiwań, nawet jeśli będziemy musieli zrezygnować ze swoich wyobrażeń, jak coś powinno zostać zrobione, jak powinno wyglądać. My możemy im ofiarować tylko miłość. Kiedy nasze dzieci dorastają i dorosną, już zawsze będziemy stać w rozkroku pomiędzy ogromną chęcią pomagania a niechęcią do narzucania się, potrzebą utrzymania więzi a obawą przed nadmierną ingerencją. Jedynym mądrym rozwiązaniem jest rozmowa o lękach, emocjach, trudnych sprawach. Musimy jednak także słuchać i rozumieć racje naszych dzieci.
Trzeba to wyraźnie powiedzieć, uświadomić sobie i zaakceptować ‒ dzieci nie są naszą własnością, nie urodziliśmy ich po to, żeby realizowały nasze niespełnione pomysły na życie lub nasze wyobrażenia bądź marzenia o tym, kim mogłyby być, co będą robić w życiu, które snuliśmy przed ich urodzeniem i podczas ich dorastania. One żyją swoim własnym życiem, a nam nic do tego. Jednak oczywiście czujemy się zawiedzeni, a nawet zdradzeni przez najukochańsze i najbliższe osoby w naszym życiu. Właśnie tych naszych odczuć – choć trudno – powinniśmy się wyzbyć. Jeśli tylko nasze dzieci nie łamią przepisów prawa, podstawowych zasad etycznych, powinniśmy ten styl życia zaakceptować i szanować. Nie czujmy się winni, bo żadnej winy w nas nie ma. „Miłość rodziców powinna mieć rozum mądrzejszy od poczucia winy, które też ma swój rozum, ale niemądry” – pisze Ewa Woydyłło.
Cieszmy się szczęściem naszych dzieci. A jeśli oczekiwaliśmy czegoś innego? No cóż – to były tylko nasze oczekiwania. To, że nasze dzieci są, jakie są  ‒ jakie popełniają błędy i jakie odnoszą sukcesy ‒ nie jest ani naszą wyłączną winą, ani wyłączną zasługą. My byliśmy tylko jedną ze składowych, która miała wpływ na ich rozwój.
To jasne, że kochamy nasze dzieci, musimy się jednak pilnować, żeby nie była to miłość zaborcza ‒ ona ma przynosić radość i zadowolenie. Żal, wstyd, poczucie winy – są emocjami negatywnymi i jako takie źle oddziałują na obie strony. Kiedy pojawiają się na skutek zawiedzionych oczekiwań, wywołują uczucia pretensji, żalu, rozczarowania – a te ciemną falą zalewają gorącą miłość, którą nie tak dawno czuliśmy do naszej progenitury. Zaczynamy z rozgoryczeniem myśleć: „Jak on może się do mnie tak odnosić?” „Dlaczego ona mi to robi?” „Tyle dla niego zrobiłam, a on przez cały tydzień nawet do mnie nie zadzwoni!” „Poświęciłem dla nie tak dużo, zainwestowałem w jego naukę, a on to wszystko rzucił, zaprzepaścił…” itp. itd. I nagle – jak wielka była miłość do dziecka, tak wielki pojawia się żal, będący wyrazem tęsknoty za całkowitą kontrolą.

Zwykle dużo myślimy o dzieciach, wysyłamy im dobre myśli, dobre emocje, darzymy je miłością i innymi pozytywnymi uczuciami – zaufaniem, empatią, szacunkiem wdzięcznością. Chcemy także być z nich dumni – a one nie zawsze dostarczają nam powodów do dumy. Zdarza się, że jest nam przykro z ich powodu i te negatywne emocje ukrywamy nie tylko przed innymi, przed otoczeniem, ale także przed samymi sobą. Kiedy naszemu dziecku się nie wiedzie w życiu, kiedy nie zachowuje się tak, jakbyśmy tego oczekiwali, albo wręcz nie spełnia naszych oczekiwań, pytamy samych siebie: „Gdzie popełniliśmy błąd, co, gdzie i kiedy nie zagrało”. Złościmy się na nich i na siebie, a złość, jako produkt uboczny zawiedzionych nadziei, generuje szkody w relacjach między rodzicami a dziećmi. To naprawdę nie jest ani nasza wyłączna wina, ani ich. Po prostu tak się stało i tego już nie odwrócimy.
A jak we wszystkich relacjach międzyludzkich – określone emocje implikują takie same u naszego rozmówcy. Kiedy się uśmiechamy, zwykle odpowiada nam uśmiechem, ale kiedy się złościmy, prawie na pewno odpowie nam złością, irytacją i zamknięciem się na nasze argumenty, jak bardzo trafne by one były. Badania wykazują bowiem, że dorosłe dzieci oczekują od rodziców przede wszystkim aprobaty i akceptacji swoich decyzji, rodzice natomiast – à rebours – wciąż oczekują posłuszeństwa i bezwarunkowego korzystania z ich najmądrzejszych rad, bo przecież, jako starsi i bardziej doświadczeni dysponują jedynie poprawną, sprawdzoną wiedzą. W takich sytuacjach dobrze jest uświadomić sobie, że nie jesteśmy już odpowiedzialni za los i postępowanie naszych dzieci, bowiem nikt nie jest całkowicie odpowiedzialny za postępowanie nawet najbliższego DOROSŁEGO człowieka. Można być trochę odpowiedzialnym, ale to trochę dotyczy także tylko małego dziecka.
Rodzic powinien zrozumieć, że dziecko musi podążać własnymi drogami, mieć możliwość przekraczania granic, także tych, które ustanowiły poprzednie pokolenia, żyć po swojemu, zgodnie z własnym sumieniem, wiedzą i epoką. Dobrze, gdyby rodzic uświadomił sobie, że jego dziecko nie musi być takie jak on, bo nie jest nim, żyje w innych czasach, ma innych niż on rodziców. Jest osobną, inną, a przede wszystkim wolną istotą. Jeśli zechce żyć po swojemu, nie mamy takiej mocy, aby mu w tym przeszkodzić. I jeśli zechce swoje życie zmarnować, także – choćbyśmy, my rodzice, nie wiem jak cierpieli ‒ ma do tego prawo.

Tak samo jest w przypadku wszelkich komentarzy, dobrych rad, także tych wygłaszanych podczas indywidualnych, prywatnych spotkań. Czy mamy prawo radzić coś naszym dorosłym dzieciom? Niepokoić się o ich los? Oczywiście – przecież kochamy je i nie chcemy, żeby spotkało je coś złego. Ale dobry rodzic to ten, który jest obok w pełnej gotowości, by przybiec, kiedy dziecko woła, że potrzebuje pomocy, ale kiedy nie woła, on zajmuje się swoimi, niezwiązanymi z dzieckiem zajęciami. To samo, a może nawet bardziej, dotyczy rodziców dorosłych dzieci. Nawet, kiedy uważamy, że nasze dziecko zmierza w złym kierunku, pozwólmy mu ponieść konsekwencje tego wyboru. Nie zamartwiajmy się, dbajmy o siebie, bo być może zawoła, że potrzebuje pomocy, a wtedy musimy być w dobrej kondycji – zadowoleni, uśmiechnięci, wypoczęci i zdrowi – by podążyć z pomocą. To ważne, ponieważ nasze dzieci przyglądają się nam i zastanawiają – czy moi rodzice są szczęśliwi? Czy ich życie ma sens? Czy postępują, postępowali zgodnie z wartościami, jakich wymagają teraz ode mnie? Dlatego przypatrzmy się uważnie sobie – jacy jesteśmy, jak się zachowujemy. Podchodźmy do naszych dzieci tak, jakbyśmy chcieli, żeby podchodzili do nas nasi rodzice.

Czy już zrozumiałaś matko, czy zrozumiałeś ojcze dorosłego dziecka, że nadszedł czas, aby przestać czuć się odpowiedzialnymi ZA nie, a zacząć się czuć odpowiedzialnymi WOBEC niego, czyli mieć do niego zaufanie, że da sobie radę, i skupić się na sobie, na swoim postępowaniu. Wtedy pozbędziecie się żalu i frustracji, że nie spełnia waszych wszystkich oczekiwań – bo naprawdę nie macie na to wpływu.
Macie za to wpływ na to, czy wy spełniacie oczekiwania, które macie wobec siebie. Nie można angażować się zbytnio w cudze życie – choćby to był najbliższy na świecie człowiek – bo wtedy zaniedba się swoje. Teraz właśnie, kiedy wasze dzieci dorosły, macie czas dla siebie, czas na realizację marzeń, zainteresowań, ożywienia aktywności zawodowej. Także przeróżne talenty, które pozostawały w uśpieniu, kiedy byliście zaangażowani w wychowywanie dzieci, mają teraz warunki, by się przebudzić. Wtedy „puste gniazdo” nie stanie się synonimem depresji, opuszczenia, ale najwspanialszego daru, który pozwoli na rozwój, na twórcze życie. Trenujcie więc kreatywność, ona bowiem pozwoli na otwarcie na świat, na otoczenie, pomoże dostrzec – gdzie my w tym świecie jesteśmy i jak zmieniło się nasze położenie ze wszystkimi jego zaletami, ale też i wadami. Dzięki odnalezieniu siebie w nowym miejscu, w nowej sytuacji znów będziemy się rozwijać, uczyć i podejmować nowe wyzwania. Ten nowy czas dla nas stanie się czasem otwarcia na nowe. Bo choć wraz z wyprowadzeniem i usamodzielnieniem się dzieci straciliśmy ważny cel naszego życia, żeby nie pogrążyć się w smutku i żalu, musimy znaleźć nowe, równie ważne cele. I najlepiej gdyby nie było to chorobliwe oczekiwanie na wnuki, a potem namolne angażowanie się w ich wychowanie – bo gdyby natura chciała, żeby stare kobiety wychowywały dzieci, dałaby im możliwość rodzenia. Prawda?

Zatem dajmy sobie czas na smutek po wyfrunięciu z domu dzieci, a potem usiądźmy i wymyślmy sobie nowe własne życie. Takie, które da nam radość i satysfakcję. A naszym dorosłym dzieciom pozwólmy żyć ich własnym, w którym urzeczywistnią siebie. Wtedy – myślę i mam nadzieję – będziemy się nie tylko kochać, ale i lubić, a co za tym idzie, lepiej rozumieć.

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na