Czego nauczyłam się od psa…

Autor: Joanna Haręża

CZEGO NAUCZYŁAM SIĘ OD PSA… a może być przydatne w kontakcie z człowiekiem

Trzy miesiące temu w moim domu pojawił się pies. Taki, jak czasem bywa człowiek… po przejściach. Chudy, zalękniony, obciążony w swoim ośmiomiesięcznym życiu niezbyt dobrymi doświadczeniami z tzw. czynnikiem ludzkim: głodzony, bity, uwięziony na ciężkim krowim łańcuchu przy budzie w brejowatym, błotnistym skrawku ziemi. No bida taka, że hej… Oby nikt nigdy, tak jak w przysłowiu, nie potraktował was… jak psa.

Nie, to nie była moja inicjatywa, żeby go przygarnąć, nie moje marzenie ani moje pragnienie. Mojej drugiej połówki. Mnie to raczej nie zachwycało. Ale… kiedy kogoś kochasz, to ważne dla ciebie jest, aby w miarę możliwości akceptować i wspierać to, co ważne dla ukochanej osoby.

A nie było to dla mnie takie proste, bo nagle przestałam być królową i jedynym w domu obiektem westchnień. Pies… o matko! pojawiła się konkurencja do kochania. W pierwszej kolejności odezwało się moje zranione ego. Jak to? Nie jestem już jedyna i najważniejsza? Przestaję być pępkiem naszego domowego ogniska? Nie wszystko kręci się wokół mnie? Mam się dzielić najbliższym mi sercem i to z psem. Ojojoj! Katastrofa! Odrobienie lekcji pierwszej zajęło mi kilka tygodni i… ego, że tak zrymuję, dostroiło się do żywota psiego. Wniosek: miłości nie ubędzie, jeśli się nią podzielisz, miłość to nie podium, na którym przyznajemy miejsca zwycięzcom, a reszta wlecze się w ogonie, przegrywając. Choć fakt, zazdrość nie miała szansy się rozhulać, bo miłości starczyło i dla psa, i dla mnie.

Okazało się, że nie tak łatwo traktować psa jak partnera, bo przecież od psa to w pierwszej kolejności trzeba … wymagać: posłuszeństwa, podporządkowania, respektu do tego, na co my mamy ochotę w danej chwili, albo na co w ogóle ochoty nie mamy. Brzmi znajomo? Zazwyczaj bardzo wiele wymagamy od ludzi, zaś w pierwszej kolejności często tego, żeby byli tacy, jakimi my byśmy chcieli, żeby byli, a nie takimi, jacy są.

Owszem, posłuszeństwo psa ważna rzecz, choćby ze względu na jego bezpieczeństwo, ale nie uzyskasz go siłą, a nawet jeśli można by tą metodą, to już po pierwszej nocy było dla mnie jasne, że tą drogą to ja iść nie chcę. Zatem musiałam zadać sama sobie kilka pytań na temat tego, co ja w ogóle wiem o psach. Niewiele, musiałam uczciwie przyznać, a spora część z tego, co wydawało mi się, że wiem okazała się kompletną, a często szkodliwą bzdurą. Musiałam wrócić do abecadła… emocji, instynktów, zwyczajów, psich temperamentów, sposobu, w jaki postrzegają świat i jak się uczą. I po co mi było kilkanaście razy gadać: „zejdź z tapczanu”, kiedy patrzyły na mnie wielkie znaki zapytania w oczach – „ale o co ci w ogóle chodzi, nie rozumiem?”. To trochę tak jakbym mówiła do Marsjanina w suahili, a Marsjanin do mnie w dialekcie międzygalaktycznym. Bo ja też nie rozumiałam, co pies chce powiedzieć do mnie. Na całe szczęście istnieją mądrzy psi tłumacze i mądre słowniki ludzko-psiejskie.

Nauka zajęła trochę czasu, ale jak mam z psem mieszkać pod jednym dachem, to naprawdę lepiej dla obydwu stron, żeby nie tylko się dogadać, o której w misce pojawi się żarcie, ale osiągnąć względny stopień porozumienia, kto komu kiedy nie przeszkadza, a jaki nasz czas jest wspólny, co akceptujemy, a czego nie, i na jaki kompromis obydwie strony mogą się zgodzić. Tutaj też pojawiła się refleksja, że my ludzie często się komunikujemy, znamy znaczenie słów, które wypowiadamy, używamy nawet plus minus poprawnej składni, ale… czy naprawdę wsłuchujemy się w siebie nawzajem? Czy jesteśmy na siebie uważni, jasno i jednoznacznie określamy swoje potrzeby i możliwości? Czy sami je znamy? Gdyby zależało to ode mnie, chętnie wprowadziłabym do szkół przedmiot: sztuka rozpoznawania emocji, prowadzenia dialogu i rozwiązywania konfliktów.

To wcale nie jest takie proste przyznać się do błędu. Lepiej zwalić na psa, że nie potrafi, nie chce, celowo nam to robi, nigdy się nie nauczy, nieinteligentny jest albo inteligentnie złośliwy, albo leniwy, albo… łże jak pies! O wiele łatwiej znaleźć tysiąc innych przyczyn niż na przykład te, że nie chciało ci się z psem regularnie ćwiczyć i utrwalać pozytywne nawyki, że nie wiesz, co tak naprawdę oznacza takie a nie inne zachowanie twojego psa, że to twoja „wina”.

To wcale nie jest takie proste zrozumieć, że pies może się bać czegoś, co twoim zdaniem groźne wcale nie jest, i mieć mu to za złe albo uważać za fanaberię, albo że przesadza, albo się z tego śmiać. No bo co… mopa się boisz? Suszarki do włosów? Wózka dziecięcego? Pijaka, który ledwo trzyma się na nogach? I nawet jeśli człowieku masz w miarę dobre intencje, to powtarzasz jak katarynka: no nie bój się, przecież nie ma się czego bać, no co ty? Skądś to pewnie znacie i to nie raczej z dialogu z psem. Tak, mój pies jest bardzo lękowy i płochliwy, takie ma doświadczenia, że jest się kogo i czego bać. Ale nawet gdyby nie miał takich doświadczeń, mógłby się bać tak po prostu, tak jak my, ludzie. Nie każdy stracił pracę, a wielu z nas się tego boi. Prawie każdy z nas boi się choroby, śmierci, przyszłości. Lęk, coś bardzo obecnego w życiu ludzkim i psim, i w każdym innym pewnie. To, co dla mojego psa jest chyba, jak zaobserwowałam, najlepszym lekarstwem to to, że rozumiejąc, że on się boi, po prostu mu w tym towarzyszę i mądrze wspieram.

A tak w ogóle to jeszcze trochę w tym miejscu o „słowach”. Słowo to słowo. Czasem aż słowo, czasem tylko słowo, ale nie czyn… Jak jedna jaskółka wiosny nie czyni, tak wypowiedziane słowo nie oznacza, że OK już wszystko, co miałam zrobić, zrobiłam, bo powiedziałam… a potem często… no nie zrobiłam. Trochę jak w powiedzeniu: „jak mówię, że biorę to biorę, jak mówię, że daję to… mówię”.

To wcale nie jest takie proste nie rozregulować czy nawet nie rozpuścić psa jak przysłowiowy dziadowski bicz, zmieniając mu zasady w zależności od naszych własnych stanów euforii bądź zniechęcenia. Jednego dnia pozwalając na wszystko, a drugiego dnia wszystkiego zabraniając. Jednego dnia traktując jak pluszową przytulankę, drugiego jak inspekcję z urzędu skarbowego. Czego innego wymagać w kontakcie z ciocią Jadzią, a czego innego przy stole z przyjaciółmi, a jeszcze czego innego jak szef nas wkurzy. A przed porannym spacerem o 6.30 to już najchętniej wymagać… cudu lub zniknięcia. Jak w balladzie o małym rycerzu… jednak wstań człowieku, unieś głowę… Jasne klarowne zasady, jasne granice, jednoznaczne pozytywne komunikaty, powtarzalność, rytm dnia… to między innymi daje psu poczucie bezpieczeństwa i spokój.

To wcale nie jest takie proste zaufać człowiekowi i nie jest też takie proste zaufać psu. Ja póki co zaufanie do psa mam ograniczone, głównie dlatego, że się o niego boję ‒ boję się, że popędzi gdzieś w amoku i na przykład wpadnie pod samochód albo że się zgubi, albo że z lęku wyrządzi komuś krzywdę, albo że skoczy na moją mamę (poruszającą się z pomocą wciąż strasznego dla psa chodzika) i ją przewróci. Nie ufam w pełni, ale mam nadzieję, że z biegiem czasu, a tym samym wspólnej nauki to się zmieni. Czy mój pies mi ufa? Być może w ograniczonym stopniu, bo przecież… czy aby na pewno mam smaczek, jak go do siebie przywołuję, i czy warto w związku z tym „zainwestować w bieg do mnie”, czy jak zapraszam do samochodu, to aby na pewno nie chcę go wywieźć i gdzieś wyrzucić, bo może już się nim znudziłam… Tak, zaufanie trzeba pielęgnować, a żeby tak się stało, trzeba je krok po kroku budować. Innej drogi nie ma, choć może są różne sztuczki, ale… sztuczki to sztuczki, więc jeśli to tylko „cyrk”, to kiedyś się skończy, zatem może lepiej nie oszukiwać i nie kombinować.

I tak już na koniec… to wcale nie jest takie proste… Jest taki fragment Małego Księcia, który mówi o oswojeniu i o tym, że jesteś odpowiedzialny za tego, kogo oswoiłeś. Nawet, gdyby ta odpowiedzialność momentami ci ciążyła. Psu może też momentami ciąży, ale kocha cię i też się stara. Doceń to. W psie, w sobie, w innym człowieku… w każdym członku waszego stada.

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na