Sie 202207

Mirela Bornikowska: Dzień dobry. Moją kolejną wspaniałą rozmówczynię przedstawiam tajemniczo, bo nie chcę psuć czytelnikom niespodzianki poznania jej bliżej. Powiem tylko, że będzie to rozmowa bardzo egzotyczna, ponieważ jej miejsce urodzenia i zamieszkania dzieli ok. 6500 km.

Przedstawisz nam się?

Beata Wiktor: Nazywam się Bibi Odeladżoni Szukuur Shokrin po mężu Wiktor. Mam 54 lata. Moje polskie imię to Beata. Mój tata był Afgańczykiem, a mama Polką. Mam męża i troje dzieci oraz trzy wnuczki, dwóch wnuków i kolejne w drodze. Mój tato – Abdul Szukuur Shokrin – przyjechał do Polski z Afganistanu studiować rolnictwo, natomiast moja mama, pochodząca z podkarpackiej wioski Cmolas, studiowała w Rzeszowie budownictwo. Los chciał, że w jednym czasie wybrali się na zwiedzanie Krakowa i tam się poznali nad Wisłą w okolicy Wawelu. Po ukończeniu studiów tato zabrał mamę do Afganistanu i tam się urodziłam, w Kabulu otoczonym górami i pięknymi krajobrazami. Mieszkałam tam do 10. roku życia.

MB: Wiem, że jak każdy stomik masz za sobą trudną historię dotyczącą zdrowia i bardzo liczę na to, że się z nami nią podzielisz, ale przedtem chcę cię poprosić o wspomnienia z twojej pierwszej ojczyzny. Co w wieku 54 lat pamiętasz z pierwszych dziesięciu twojego życia? Czy zechciałabyś zaprosić nas do swoich wspomnień?

BW: Afganistan wspominam z wielką czułością i serdecznością. To jest przepiękny kraj, ludzie są tam bardzo życzliwi dla siebie. Afgańczyk Afgańczykowi jest zdolny oddać wszystko, co posiada. Taka zasada obowiązywała tam od zawsze. Tato nauczył mnie, że bardzo biedni ludzie są wszędzie i nie można się od nich odwracać. Nigdy nie przechodziliśmy obojętnie obok żebrzących na ulicach. Dawaliśmy afgana (pieniążek) lub suszone owoce, które w Afganistanie (szczególnie daktyle) były podstawowym posiłkiem podróżników. To owoc idealny na przetrwanie. Kiedy wychodziło się wysoko w góry, najważniejsze było to, żeby mieć ze sobą wodę i suszone daktyle, to było i nadal jest podstawą. Afganistan to kraj bogaty nie tylko w daktyle. Rośnie tam ponad 90 odmian winogron. Je też się suszy na wiele sposobów i dodaje do różnych potraw, można robić z nich nawet łakocie dla dzieci. W kraju mojego urodzenia trudno o kupno czekolady. To właśnie suszone owoce, przeróżne orzechy podobne do pistacji, orzechów ziemnych czy laskowych były prażone, doprawiane lub umieszczane w słodkiej zalewie. Suszone były również morwy i przeróżnie doprawiane. Jadło się także figi, daktyle, arbuzy i inne dary ziemi. Można by wiele wymieniać. Wspominam o tych owocach dlatego, bo były to słodycze mojego dzieciństwa. Zdrowe i nieprzetworzone.

Podstawą afgańskiego jadłospisu jest ryż. To główny składnik obiadu, podobnie jak wszelkiego rodzaju kasze. Natomiast ziemniaki jadało się bardzo rzadko, tak samo jak mięso, traktowane tam jak drogi rarytas.

Nie mogę nie wspomnieć o chlebku zwanym NAN. Robiliśmy go sami. Babcia przekazywała procedurę następnym pokoleniom, a dziadek uczył młodszych palenia w kamieniaku. To dopiero było przyjemne. Piec to dziura w ziemi wyłożona kamieniami. Palenisko jest na samym dole, ściany oklejone gliną. Tam właśnie wypieka się NAN. Babcia przyklejała placki z ciasta na gorącej glinianej ścianie i po chwili były chlebusie. Tego smaku i zapachu nie zapomnę nigdy.

Rolą dziadka w rodzinie było utrzymywanie tradycji i przekazywanie jej kolejnym pokoleniom, natomiast babcia dbała o dzieci, o posiłki i porządek w domu.

Pamiętam również, jak chodziłam ubrana. To była „rewia mody”. Podstawą stroju były spodnie , tzw. sindbady. Dzieci bez względu na płeć nosiły je od najmłodszych lat. Do tego tuniki. Chłopcy z reguły tuniki mieli białe i spodnie w tym samym kolorze. Dziewczynki były ubierane kolorowo. Barwy stroju zmieniały się wraz z wiekiem. Przed pójściem do szkoły dziewczynki wyglądały, jak rajskie ptaki, w wieku szkolnym nosiły ubrania już bardziej stonowane, bez takiego kolorowego szaleństwa. Uczennice (w tym ja) nosiły stroje jednolite. Jedyne, co mogło je ozdabiać, to koronki, cekiny i koraliki. Nakrycie głowy dla dziewczyny zaczynało być obowiązkowe w momencie, kiedy stała się kobietą, czyli od pierwszej menstruacji. Od wtedy był obowiązek zakrywania ramion, cała głowa musiała być szczelnie zakryta chustą, nie można było nosić rozpuszczonych włosów. I te chusty również były ozdobione koronkami, cekinami i koralikami. To dawało kobietom i dziewczynkom, które powoli się nimi stawały, poczucie, że wraz z nowym ubiorem zachowują minimum „strojności”. Oprócz szczelnie zakrytych włosów, w kraju mego pochodzenia, kobietę obowiązuje długa do ziemi luźna sukienka, spod której wystają nogawki spodni. Do tego muszą być pełne buty. Sukienki koniecznie z długim rękawem, żeby nie było widać nadgarstka. Kobieta musi być zapięta pod samą szyję, żeby nie było widać skrawka dekoltu; to samo dotyczy ramion. Dla mężatek zasady islamu są jeszcze bardziej surowe. Burka to słowo, które wywołuje sprzeciw kobiet na całym świecie. Najbardziej ortodoksyjna forma ich noszenia, to całkowite zakrycie, łącznie z oczyma. Patrzeć w nich można tylko poprzez woalkę z koronki lub siateczkę. Czasem pozwala się na odkrycie oczu, ale niczego poza tym. Wyobraźcie sobie spożywanie posiłków w miejscu publicznym w takim stroju. Kobieta nie mogąc ściągnąć burki, posiłek wkładała sobie pod chustę przy pomocy specjalnej podpórki. W domach na co dzień nie używało się sztućców. Posiłki do ust wkładało się palcami, pomagając sobie chlebkiem nan, który był cieniutki, chrupiący i mógł służyć za łyżkę przy nabieraniu ryżu z warzywami ze wspólnej miski.

W Afganistanie kobiety mają bardzo wiele zakazów i ograniczeń. Nie mogą wychodzić same po zakupy czy na plac targowy. Mężatce zawsze musi towarzyszyć przynajmniej inna kobieta albo mężczyzna. Panna mogła wyjść w towarzystwie starszego brata, babci lub matki. Żona mogła wyjść tylko w towarzystwie babci, teściowej lub własnej matki. Wyjście z mężem lub dziadkiem wiązało się najczęściej z wizytą u znajomych lub rodziny.

Jak wyglądał dzień oczami dziecka, jakim wtedy byłam? Każdy był prawie taki sam: pobudka, mycie dłoni, twarzy, chusteczka na głowę i czytanie Koranu. Później było śniadanie, po którym tata odprowadzał mnie do szkoły. Nauka trwała zaledwie dwie–trzy godziny. Chodziłam do szkoły, w której można było się nie tylko uczyć, ale też bawić. Jednak te zabawy nie przypominały tych, jakie Polakom kojarzą się ze szczęśliwym dzieciństwem. Moja nauka polegała na tym, że mama mnie uczyła języka polskiego, pisania, czytania, natomiast ojciec uczył mnie zabawy w wojnę. Moje rówieśniczki w Polsce bawiły się lalkami, a ja bawiłam się bronią. W Krakowie dzieci uczyły się wierszyków, a ja w Kabulu – Koranu.

W domu kolejne rytuały: mycie stóp, dłoni i twarzy. Dopiero po tym można było zasiąść do obiadu, a po nim dzieci miały czas wolny. Mogły się bawić, ale tylko wewnątrz domu. Nie wolno było wyjść na zewnątrz ze względu na to, że była wojna i wszędzie było bardzo dużo wojska radzieckiego, co było dla nas zagrożeniem. Sposobem na krótką zabawę na dworze było to, że wszystkie mamy brały swoje pranie – drewniane duże balie – i prały w rękach na dziedzińcu. Kończyło się pranie, kończyła się zabawa. A jak ona wyglądała? Było to rysowanie patykiem po piasku, układanie kamyków, bawienie się lalkami – zrobionymi ze szmatek, wystruganymi z drewna – przekazywanymi z pokolenia na pokolenie. Natomiast chłopcy mieli piłki zrobione z żołądka zwierząt i wypchane w środku trocinami oraz różnymi bawełnianymi szmatkami. Nie służyła ona do grania w nogę, tylko do rzucania, czyli zabawa bardziej przypominała piłkę ręczną. Odrabianie lekcji odbywało się pod kontrolą starszyzny.

Gdy słońce zachodziło, zakaz wychodzenia z domu obowiązywał wszystkich mieszkańców. Wtedy następował czas czytania Koranu, słuchania opowieści starszyzny. Lubiłam te chwile. Raz w tygodniu rodzina się odwiedzała. Co tydzień w piątki. Jeśli szliśmy na przykład do brata taty, to w następny piątek on przychodził do nas z całą rodziną. W kolejne odwiedzało się kuzynów i resztę rodziny. Był to dzień, w którym utrzymywało się tradycję więzi rodzinnych i wzajemnego szacunku. Jeżeli obcy człowiek zapukał do drzwi, zawsze był mile widziany, goszczony i traktowany jak członek rodziny. Nawet jakby wróg poprosił o kubek wody, to na tę chwilę przebywania w domu Afgańczyka, stawał się gościem i człowiekiem potrzebującym pomocy. Gdy opuścił nasz dom, wtedy ponownie, niestety, pozostawał wrogiem.

W afgańskim krajobrazie przeważają góry, a klimat jest tam bardzo srogi. Latem dokuczają upały, zimą natomiast jest tam śnieg i duży mróz. Zaś najzabawniejsze jest to, że idąc wysoko w góry, można o jednej porze roku zaznać i lata, i zimy. Takie wyprawy zarezerwowane są dla mężczyzn, jednak ja miałam okazję przeżyć taką przygodę dzięki mojemu dziadkowi, który był znachorem, leczył ludzi i dostrzegł we mnie dar, który sam odziedziczył po swojej mamie, więc na poszukiwanie różnych ziół leczniczych zabierał mnie ze sobą i uczył tej trudnej sztuki. Kiedy skończyłam 8 lat, zabrał mnie ze sobą w góry. Pamiętam, jak usiadł na skałach, wyjął duże pudełko i zapytał mnie, co widzę w jego twarzy? Odpowiedziałam, że widzę twarz mojego dziadka, ale jemu to nie wystarczyło. Podał mi swoją dłoń i zapytał, czy widzę, jak długo będzie żył? Wtedy odpowiedziałam bez zastanowienia. Powiedział mi wtedy, że jestem gotowa na kolejną lekcję i pokazał mi karty Tarota. Wtedy byłam za młoda, żeby to zrozumieć. Kazał mi się nimi bawić, kiedy będę czuła taką potrzebę. Wtedy jego słowa były dla mnie tajemnicą, ale z biegiem lat je zrozumiałam. Dziadek przekazał mi dar, cokolwiek kryje się pod tym słowem. W ten sposób poznałam tajemnice kart i ziół. Szkoda, że nie ma go już przy mnie , bo miałam i nadal mam do niego wiele pytań. Zginął zastrzelony przez talibów.

MB: Bardzo dziękuję ci za tę piękną opowieść. Jak to się stało, że nie zostałaś tam na stałe?

BW: Mama nie mogła się odnaleźć się w kraju islamskim i po 10 latach wróciliśmy do Polski. Mieszkaliśmy w rodzinnych stronach mojej mamy. Po ukończeniu szkoły podstawowej postanowiłam przyjechać do Krakowa i tu skończyłam liceum ekonomiczne. Opuściłam dom rodzinny w wieku 15 lat, niestety w tym samym czasie tato też musiał wracać do Afganistanu. Wyjechał sam. Była wojna, a on nie mógł zostawić swojego kraju i swojego majątku. Ta sytuacja miała ogromny wpływ na naszą rodzinę, bo rozłąka spowodowała to, że tata drugi raz się ożenił i w związku z tym doczekałam się licznego przyrodniego rodzeństwa. Mam trzech braci i dwie siostry. W Kabulu została także moja babcia, wujek i brat z żoną i dwójką dzieci.

Przez wiele lat mój tato był tłumaczem języka polskiego i pracował dla Wojska Polskiego. Kiedy wojsko wycofało się z Afganistanu, tato stał się bezużyteczny. Zostawili go z dziećmi i żoną na pastwę talibom. Miał obywatelstwo afgańsko-polskie, więc kolejny raz, w grudniu 2015 roku postanowił wrócić do Polski. Dwa lata później zmarł we Wrocławiu na raka wątroby. Na tę samą chorobę dziesięć lat wcześniej zmarła moja mama, która po jego wyjeździe nigdy już go nie zobaczyła.

MB: Życie twoich rodziców, to rzeczywiście smutna i skomplikowana historia, na którą duży wpływ miała polityka i sytuacja międzynarodowa. Twoja bardzo wczesna próba usamodzielnienia się też pewnie była pokłosiem sytuacji rodzinnej?

BW: Tak właśnie było, Mirelo. Marzyłam o wielkiej miłości i założeniu własnej, szczęśliwej rodziny. Kraków jest chyba wpisany w historię zakochań w mojej rodzinie, bo w Krakowie, nad Wisłą, niedaleko Wawelu mieszkał mój… przyszły mąż. Ach, co to były za czasy, codzienna tęsknota jednego za drugim. Nie było telefonów, więc umawialiśmy się, co tydzień w sobotę, o tej samej godzinie, w tym samym miejscu.

 

MB: To twój mąż mógł śpiewać: „Umówiłem się z nią na dziewiątą, tak mi do niej tęskno już…”

BW: Tak masz rację, odliczaliśmy godziny, jak w tej piosence. Kiedyś zdarzyła się taka sytuacja, że skręciłam nogę i wpakowali mi ją w gips. Zostałam uziemiona w domu i zastanawiałam się. Co teraz? Jak dostać się na randkę? Nie było szans. Zapłakana wyobrażałam sobie, że mój chłopak odbierze moją nieobecność jako zerwanie i że to może być koniec naszej miłości.  Na szczęście po 4 godzinach przyjechał z kolegą do mojego domu. Sam nie wszedł, może się wstydził, a może bał się porażki? Wysłał kolegę do mnie na górę, a sam czekał pod klatką.

MB: Nadal tam stoi?

BW: Nie, ale kochał wtedy i kocha po dzień dzisiejszy. Zostałam jego żoną i matką trójki dzieci. Zamieszkaliśmy w centrum Krakowa.

MB: Już tam nie mieszkacie?

BW: Nie. Przeprowadzka ściśle wiąże się z moim stanem zdrowia. Jeśli pozwolisz, trochę o nim opowiem.

MB: Ależ oczywiście, uprzedziłaś moje kolejne pytanie.

BW: W 2004 roku wykryto u mnie tętniaka głównej tętnicy w głowie. Jest wrzecionowaty, nieoperacyjny ze względu na złe usadowienie. Lekarz zalecił, żebyśmy zmienili otoczenie ze względu na mnie i wyprowadzili się z miasta, bo popadłam w bardzo ciężka depresję.

MB: To niestety częsta reakcja na bardzo złe wiadomości.

BW: Postanowiłam, że będę z wami do bólu szczera, więc powiem, że kilkakrotnie próbowałam targnąć się na własne życie. Wisła była blisko, ja nie umiem pływać…

Do tego doszła padaczka. Czasem miałam siedem ataków w ciągu jednego dnia. Moje życie było wtedy koszmarem, wielkim koszmarem. Mąż pomagał, ile mógł, a przede wszystkim wspierał. Szedł do pracy z sercem na ramieniu, zastanawiając się, czy jak wróci, to jeszcze mnie w tym domu zastanie. Brałam coraz mocniejsze psychotropy i większość dnia przesypiałam.

MB: Więc twoje zdrowie było przyczyną przeprowadzki?

BW: Tak. Za radą lekarza, żeby zmienić otoczenie, kupiliśmy w 2009 roku dom na wsi. Tu narodziłam się na nowo. Nie mogłam tkwić w marazmie, skoro wokół tyle się działo. Zaczęło się od renowacji starego domu. To moje i męża klimaty. Projektowałam wnętrza, codziennie towarzyszyłam ekipie budowlanej i tak udało się nam zamieszkać na wsi po półrocznym remoncie.

MB: Na pewno odżyłaś, bliskość przyrody może zdziałać cuda.

BW: To fakt, zaczęłam inaczej żyć, ale ZUS bardzo pilnował, żebym przypadkiem nie zwariowała ze szczęścia. Po 12 latach odebrano mi rentę, więc wróciłam do pracy, czego wcale nie traktowałam jako dopust Boży. Lubię pracować, być wśród ludzi. Marzyłam tylko o tym, by zdrowie się nie zbuntowało. Niestety moje obawy potwierdziły się.

MB: Czego dowiedziałaś się tym razem?

BW: Stwierdzono u mnie chorobę tarczycy – Hashimoto. Dodatkowo pojawiła się anemia i problemy kobiece. Często mdlałam. W 2012 roku usunięto mi macicę. Wiedziałam, że moja depresja chwilowo „w stanie spoczynku” w każdej chwili może zaatakować, ale nadal było nieźle. Wszystko pomału się układało.

MB: Czy możemy cieszyć się razem z tobą i czekać na happy end?

BW: O nie, los miał dla mnie kolejną niespodziankę. Zaczęło się od zawrotów i bólów głowy nie do wytrzymania. Zrobiono mi rezonans. Okazało się, że tętniak urósł i będzie rósł ciągle, a ja muszę żyć ze świadomością, że jest nieoperacyjny. Wiem, że mogę czytelników zanudzić tą lawiną chorób, ale wiem również, w jakiej gazecie ukaże się ta rozmowa, więc jeśli pozwolisz, powiem jeszcze o tym, co działo się dalej i co w konsekwencji doprowadziło do wyłonienia stomii.

MB: Oczywiście Bibi, kontynuuj swoją historię.

BW: Wykryto u mnie na jajnikach torbiele, które musiały być usunięte. Los chyba nie wiedział, że mam dosyć jego niespodzianek i fundował mi kolejne. Zaczęło się pozytywnie. Udało się usunąć torbiele bez powikłań i wypisano mnie ze szpitala. Z trzeciej na czwartą dobę po operacji, będąc już w domu, dostałam strasznych wymiotów i wysokiej gorączki. Szybko wróciłam do szpitala. Tam lekarze stwierdzili, że powoli się goję i zostawili mnie na oddziale pod obserwacją. Wtedy pojawił się jeszcze większy ból brzucha. Stwierdzono, że histeryzuję, dali antybiotyk, leki przeciwbólowe i po tygodniu wypisali mnie do domu.

MB: W dobrym stanie?

BW: Ależ skąd! Czekając na wypis, zwijałam się z bólu. Nagle poczułam rozpychanie w pochwie. Ból minął, ale w kroczu pojawił się kał!!! Zamiast do domu pojechałam na rezonans. Diagnoza – stan ropny pochwy i odbytu. Jelito grube pękło mi w okolicy esicy.

MB: Nie jest to moja pierwsza rozmowa, w której dowiaduję się, że kitlom polskiej służby zdrowia bliżej jest do czerni niż do bieli, ale za każdym razem, słysząc takie historie, mam ochotę krzyknąć: NIE!

BW: Błagałam los, żeby zamknął już tę puszkę Pandory, ale sami wiecie, że łatwiej ją otworzyć. Kiedy myślałam, że już naprawdę więcej nie zniosę, usłyszałam zupełnie wtedy obce dla mnie słowo – STOMIA.

MB: Dla każdego, u kogo zabieg nie jest planowany, to słowo jest wielkim szokiem.

BW: Co to takiego? Co to jest? Jak to stomia? – krzyczałam na szpitalnym łóżku. Nie przekazano mi żadnych informacji, bo NIE BYŁO CZASU! Usłyszałam tylko, że będę miała jelito na brzuchu i przyklejony do niego worek.

MB: Jak udało ci się oswoić ten temat?

BW: Dzięki mojemu synowi Tomaszowi dowiedziałam się, że w ten sposób będę oddawać stolec, a będę TO miała tylko 3 miesiące, dopóki jelito się nie zagoi. Słów syna trzymałam się jak koła ratunkowego. Stwierdziłam, że skoro on mówi o stomii z takim przekonaniem i na luzie, to znaczy, że będzie dobrze.

MB: Operacja odbyła się bez powikłań?

BW: Ależ skąd? Czekałam na kolejne badania, bałam się, żeby nie było sepsy, bo przecież stolec pojawiał się w pochwie mimo diety i dokarmiania pozajelitowego i znowu moje ciemne proroctwa się spełniły. Dostałam 41 stopni gorączki. Podjęto decyzję o natychmiastowej operacji i tego samego dnia obudziłam się ze stomią. Żyję dzięki mojemu mężusiowi i synowi Tomaszowi. Był czas pandemii, czyli zakaz odwiedzin w szpitalach, a oni byli u mnie codziennie i wspierali zarówno przed operacją, jak i po niej.

MB: Czy rekonwalescencja przebiegała pomyślnie?

BW: Myślę, że już się nie zdziwisz, kiedy kolejny raz odpowiem przecząco. Na drugi dzień po operacji okazało się, że rana na brzuchu brzydko się goi. Przy zmianie opatrunku przy nacisku na brzuch pojawiła się dziura na szyciu tak duża, że można by było tam włożyć dłoń. Tak spędziłam w szpitalu kolejne 2 tygodnie z dziurą w brzuchu. Pech mnie nie opuszczał, bo po trzech miesiącach okazało się, że stomia zostaje ze mną na stałe.

MB: Dlaczego?

BW: Usłyszałam, że tętniak nie pozwala na operację, bo cały czas rośnie. Pandora w swojej puszce znalazła dla mnie jeszcze kołatanie przedsionków i wysokie ciśnienie. Tego wszystkiego było jednak za dużo. Ile razy pomyślałam, co nadciśnienie oznacza przy tętniaku, to ono wzrastało jeszcze bardziej. Czułam się, jakbym wpadła w jakieś błędne koło. Na powrót głębokiej depresji nie musiałam długo czekać. Muszę żyć ze świadomością, że multum moich chorób zabrało mi marzenia zawodowe. Miałam objąć stanowisko dyrektora. Nie wyszło. Nie znaczy to jednak, że spoczęłam na laurach. Zamiłowanie do antyków, pomaganie mężowi w jego pasji, czyli renowacji mebli, to nasze wspólne hobby, które pozwala mi zapomnieć o kłopotach.

Nie jest więc dziwne, że mieszkamy w domku z roku 1899. Tu naprawdę odpoczywam, szydełkując, kładąc karty na odnowionym przez męża stole czy słuchając muzyki Straussa. Opera i operetka to moja wielka miłość. Oboje uwielbiamy podróże, a one ułatwiają odkrywanie wielu zakurzonych na strychach arcydzieł, które w rękach męża nabierają blasku. Renowacja to dawanie tym pięknym przedmiotom drugiego życia. Czasem się do nich porównuję.

MB: Jak to? Co masz na myśli?

BW: Starym meblem się nie czuję, ale wszystkie zabiegi ratujące moje zdrowie, to taka… renowacja. Czuję się, jakby los dał mi drugie życie.

MB: Pięknie powiedziane, Beatko. Myślę, że każdy z nas jest wdzięczny swoim „renowatorom”. Nasza długa rozmowa powoli dobiega końca. Powiedz mi, o czym marzysz?

BW: Moim największym marzeniem jest oczywiście podróż do Afganistanu. Chciałabym pokazać najbliższym cudowny kraj mojego dzieciństwa. Chciałabym też, żeby cała moja rodzina była zdrowa.

MB: Życzę ci, kochana Bibi, spełnienia marzeń, do których zdrowie też na pewno należy.

BW: O tak, ono jest najważniejsze i podstawowe, dzięki niemu, można spełniać kolejne marzenia. Jak widzisz, los nie szczędził mi przykrych niespodzianek, ale nasz wywiad pragnę zakończyć optymistycznie i mam nadzieję, że to, co powiem, będzie dla czytelników …,miłą niespodzianką?

MB: Zamieniam się słuch.

BW: Może pół roku temu powiedziałabym, że nie pogodziłam się z tym, co los mi przynosi. Teraz już wiem, że stomię zaakceptowałam, „dogadałam się z nią”, prosząc, by stała się niekłopotliwa, i ona…mnie wysłuchała, ale ostatnią niespodziankę zostawiam, jak wisienkę na torcie.

MB: Umiesz budować napięcie, jak Hitchcock.

BW: Napisz Mirelo, że mojej stomii nie oddałbym już nikomu za nic na świecie, bo dzięki niej poznałam tylu fantastycznych ludzi, którzy do końca mojego życia będą moją rodziną. Stomia uratowała nie tylko moje ciało. Duszę też.

MB: Nie sposób cokolwiek dodać po takich słowach, kochana. Cieszę się, że należymy do tej samej rodziny. Bardzo ci dziękuję za fascynującą rozmowę.

 

Rozmawiała Mirela Bornikowska

Zdjęcia Karolina Bobak

Znajdź nas na
Znajdź nas na
Znajdź nas na